Wycieczka na Łomnicę tatrzańską

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Marian Łomnicki
Tytuł Wycieczka na Łomnicę tatrzańską
Podtytuł 26 lipca 1865 r.
Pochodzenie „Tygodnik Illustrowany“, 1868, Serya II, nr 30-36
Redaktor L. Jenike
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1868
Druk Drukarnia J. Ungra
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wycieczka na Łomnicę tatrzańską
26 lipca 1865 r.

Piętrzą się góry, olbrzymy stare
Czoła swe kryją w porannéj mgle,
A skały, niby zamczyska szare,
Snują się zdala na niebios tle.
W. C.

Jako Podolanin, nawykły tylko do widoku bezbrzeżnego morza łanów i łagodnie zatoczonych wzgórzów, nie znałem gór, co potężnym swym urokiem zdala przywabiają do siebie dzieci nizin. Już w piérwszych latach młodości obudziła się we mnie niestłumiona żądza poznania stron górzystych, a podsycana ciągle przyjaznemi okolicznościami, zamieniła się wkrótce w niezachwiane postanowienie. Tatry były główną mą myślą; w ich opisy, skréślone przez szczęśliwych zwiédzaczów, wczytywałem się z przyjemnością, z ciekawością téż wpatrywałem się w ryciny tych olbrzymów; z jednych i drugich tworzyłem sobie obraz, który jednak, już to nie całkiem wierny, już to zbyt mglisty, daleki był bardzo od wspamałéj rzeczywistości. Cudów przyrody nie można sobie wymarzyć, trzeba je widziéć i słyszéć; ale wtenczas w podziwie człek oniemieje, z zachwytem będzie się długo i długo wpatrywał w wyraziste oblicze cudotwornéj matki przyrody, zapomni o jednostkowym bycie swoim, rozpłynie się uczuciem w jéj ogromie, którego maleńkim jest pyłeczkiem.
Gdym po przybyciu do Krakowa piérwszy raz w sinéj mgle ujrzał rysujące się na południowym widokręgu iglice Tatr, zawrzała we mnie nanowo żądza poznania tych pięknych okolic; zapragnąłem conajprędzéj rozglądnąć się w tamecznym świecie zwierzęcym, który, jak przypuszczałem, musiał się odznaczać rozlicznemi właściwościami, jakich nigdzie indziéj napotkać nie można. Nie mając atoli odpowiednich zasobów, kto wié, czybym był mógł zaspokoić me pragnienia, gdyby nie wspaniałomyślność Włodzimirza hr. Dzieduszyckiego, od którego wsparty, 2 czerwca minionego roku wyjechałem do Zakopanego, na kilkomiesięczną owadniczą wycieczkę.
Pomijam piérwsze wrażenie, jakie na mnie sprawiły te dzikie, a przecież piękne góry; to tylko dodam, że ogrom przeciwieństwa, jakie zachodzi między stepową wyżyną podolską, a górami, odbity w méj duszy, przewyższył niesłychanie wyobrażenie które sobie o nim utworzyłem. Czyj umysł żądny piękna i silnych, głębokich wrażeń, kto pragnie rozszerzać swą wiedzę o rodzinnéj ziemi, ten niechaj śpieszy w Tatry. Tu dozna rozkoszy, która późniéj jako miłe wspomnienie pojawiać się będzie w coraz to piękniejszych odcieniach.
Mimo ciągłych słot, w czerwcu 1865 r. zwiédzałem pobliższe doliny tatrzańskie; ale dopiéro przy pogodzie w lipcu odważyłem się na wyższe szczyty, po których zwiédzeniu zapragnąłem być także na Łomnicy. Wtém niespodzianą odbiéram wiadomość, że szanowny mój profesor, dr. N., 23 lipca przybędzie do Szmeksu, na wycieczkę w najwyższe Tatr turnie. W tymże samym celu miał tam równocześnie zjechać gorący lubownik przyrody, dr. Z. z Pesztu, który bawiąc przed kilku laty we Lwowie, mimo wielostronnych obowiązków swego urzędu, z najszczerszém zamiłowaniem oddawał się motylnictwu. Rozumié się samo przez się, że tak dogodnéj sposobności nie mogłem opuścić. A miałem w kilku dniach widziéć, co mają Tatry najwspanialszego. Zaopatrzywszy się więc w żywność i potrzebne przyrządy do połowu owadów, opuściłem z przewodnikiem Walą Zakopane 20 lipca.
Chyżo minęliśmy głośne Kuźnice, zwróciliśmy się za dworem na lewo (na wschód) i drożyną leśną wyszliśmy wnet na podłużny grzbiet Boconia. Tu powitały nas piérwsze krzewy kosodrzewu, a naokoło roztoczył się śliczny widok na daleką wyżynę Nowotarską, nad którą w dali kilkomilowéj na zachodnio-północnym krańcu rozwielmożniła się. jak królowa Beskidu, wspaniała Babia-góra. Jéj głowa, niezaczepiona mgłą złowieszczą, zwróciła się pogodném obliczem ku staremu Giewontowi, co, niby mur wysoki, broni wstępu do szerokiéj doliny Kondratowéj. Tuż pod nami, po obu stromo pochylonych stokach Boconia, roztwiérają się dwie niewielkie doliny, których głębokie dna wyszyte są jasnozielonemi kobiercami polan. Od północy jest to dolina Olczyska, od południo-zachodniego boku dolina Jaworzynki wrzynającéj się pod samę Magórę.
Po chwilce jużeśmy i na Magórze, wzniesionéj nad poziom morza 5206 stóp według Zejsznera, a 5418 według pomiarów tryangulacyjnych. Obniżył się za nami Bocoń i łysa siostra Magóry, piękna Hala królowa. Tutaj przed oczami naszemi nowy wystąpił świat. Tuż pod nami roztoczyła się dolina Gąsienicowych Stawów; za nią od wschodu rozłożyła się Wielka Koszysta (7010 stóp według rozmiarów tryangulacyjnych, 6950’ według Koristki); przed nią śmiało się wzbijają, niby egipska piramida, Mała Koszysta nad Żółtą Turnią, co wzięła imię od złocistego porostu (Lecidea geographica), daléj ku południowi zębaty Granat i Czarne Ściany, a bliżéj pod samą Świnnicą, najwyższym, 7315 stóp wysokim szczytem w halach nowotarskich, ma być osławiona przełęcz Zawratu, który niby naumyślnie zakrywał nam Kościelec, zajmujący piérwsze miejsce w tym obrazie. Pobujawszy do woli nienasyconém okiem to po dzikich turniach, do których zmierzałem, to po uśmiéchających się mile pagórkach i dolinach Podhala, wziąłem się z Walą do odwracania złomów wapieniowych, co od niepamiętnych czasów nieruszane od nikogo, w miękkie powbijały się trawniki Magóry. W nagrodę mych poszukiwań wlatywały wnet do flaszeczek szykosz (Pterostichus fossulatus),[1] dla miedzistego połysku zwany przez tutejszych górali miedziakiem, i inny czarny istny murzynek zimnych krain (Pt. maurus); rodowity Tatrzanin, nadobny ryjkowiec nadrach (Otiorhynchus graniventris), z którym w ciągu całéj méj wycieczki już się nigdy nie zdybałem; gdzieniegdzie gonił w trawie, cudnie ustrojonéj maleńką szafirową goryczką śnieżną (Gentiana nivalis) i złocistym pięćperstem (Potentilla aurea), pospolity w halach, czarniawy, połyskowny malutki truchtak (Trechus striatulus).
Ku szałasowi Gąsienicowych Stawów (4973’ n. p. m.) spuściliśmy się szybko, a niebawem przez złomy granitowe, wystające z ciemnéj zieleni bujnie rozrosłéj kosodrzewiny, wydostaliśmy się nad szumiący Poroniec, zkąd niezadługo doszliśmy do ostatniego progu nawalonych w dzikim bezładzie granitów. Ucichł gwarliwy potok, skorośmy się wspinając na lewo zwrócili.
Cudowny widok! Zabłysła czarna szyba; przedziéram się przez kosodrzew, a przedemną rozstąpiło się niby dno nieba, niby ziemi. To Czarny Staw! Cóż dorówna jego czarodziejskiéj piękności? Dumny Kościelec, nurzający stopy swe w marmurowém zwierciedle, przegląda się w tajemniczych, zaklętych głębiach, zalewających powierzchnię 31 morgów i 1168 sążni kwadratowych, w wysokości 4888’ n. p. m.
Okrążywszy północno-wschodni brzeg Czarnego Stawu, odwróciliśmy się ku południowi, wspinając się po granitowych urwiskach coraz wyżéj a wyżéj. Znikł już kosodrzew, nastała kraina naga hal, a w koło głazy i głazy, które tylko niestrudzone porosty szczelnie odziéwają. Wtém nowy widok. Spuściłem się nagle niby w kotlinę, utworzoną przez ściany dokoła piętrzących się turni. Oko daremnie błądziło po roztarganych, dziko ponad otchłanią spiętrzonych wierchach: wszędzie śniegi i szare granity. Wreszcie, wskazując przełęcz pod stromą Świnnicą, zapytuję Wali: „To pewnie Zawrat?“ — „Tak, tymto źlebem będziemy się doń przez ten śniég wydrapywać.“ Jużto jakoś się wylézie, pomyślałem sobie, nieco zaniepokojony. Postępujemy trochę daléj; wtém nowa niespodzianka. Z poza turni wysunął się Staw Zmarzły; oblegają go dokoła poczerniałe miejscami płaty śniegów, chcących śmiertelnym całunem zakryć go przed okiem wdziérającego się tutaj wędrowca. Ze śniegów czasowo rozmarzających, ścieka tu ciągle ze wszystkich stron woda i tworzy nawet źródła o nadzwyczaj nizkiéj ciepłocie. Część téj kotliny zostaje bezustannie w cieniu, słońce bowiem i w czasie południa zaledwie na chwilę zajrzéć tu zdoła. Mimo to jednak odżywia się tu uboga roślinność alpejska i przechowują się jeszcze niektóre chrabąszcze. Znalazłem tutaj kilka okazów szczypicy halnéj (Carabus glacialis) w czarnéj i brunatnéj odmianie, wyszczerka niziniowego (Notiophilus biguttatus), czarnego szykosza (Pterostichus maurus) i niestrudka halnego (Bembidium glaciale); daléj napotkałem prześlicznéj zielonéj barwy sławka (Morychus transsylvanicus), pługa (Aphodius discus) i wytrwałego Eskima Tatr zimnych, czarnego jak węgiel nadracha (Otiorhynchus monticola var. tatricus).
Po całogodzinnym prawie wypoczynku, o odświéżonych siłach, puściliśmy się przez mokrawe od śniegu piorgi[2] ku Zawratowi, szczęśliwie wydrapaliśmy się po śnieżnéj ławie, spadającéj stromo w przepaść, a po kilku krokach ujrzałem się już na saméj przełęczy Zawratu.
Przedemną rozwarła się nagle szeroko ponura, 6121’ n. p. m. wyniesiona dolina Pięciu Stawów. Głąb dziko malowniczéj doliny zalega niby tuż pod nami szare morze granitów, a pośród nich zwierciedlą się czarne zaklęte wody trzech stawów. W kącie pod Świnnicą i najbliżéj nas w nadzwyczaj dzikiem otoczeniu błyszczał się już rozmarznięty wówczas Staw Zmarzły czyli Zadni, mający 11 morgów 1149 sążni kwadratowych powierzchni. — „Gdzież reszta stawów?“ zapytałem niecierpliwie Wali. — „Ta turnica nam je zasłania; ale spuśćmy się tylko hań za nią!“ — Za chwilę usiedliśmy na wierzchołku skały, opadającéj ze strony wschodniéj stromo ku głębokiéj dolinie. Teraz wystąpiła druga, śliczniejsza połowa obrazu, z którym zdawało mi się, że nic się w Tatrach nie zrówna. W głębi na południe, gdyby u stóp naszych, jaśniała już w krainie kosodrzewu ciemna szyba Stawu Wielkiego, największego z pomiędzy stawów tatrzańskich na stronie północnéj, albowiem powierzchnia jego zajmuje 60 morgów 840 sążni kwadratowych, 5400’ n. p. m. Między nim a Zmarzłym leży trzeci staw, także Czarnym zwany, o 22 morgach i 1077 sążniach kwadratowych powierzchni. Trochę daléj za Wielkim stawem wygląda mały Skrajny czyli Przedni, o 13 morgach, 595 sąż. kwadr. pow.; między nim wreszcie a Wielkim jest piąty staweczek, o 716 tylko sąż. kwadr. pow. Turnie za temi stawami, okryte mnogiemi płatami śniegu, w milczeniu poważném podniosły rozorane czoła, a opierając się silnemi barkami o dzikszych jeszcze sąsiadów, zębatemi, potarganemi siodłami łączą się z szeregiem strzępatych wierchów, które murem olbrzymim dolinę Pięciu stawów dzielą od doliny Koprowy. Daléj od północnego wschodu wrzyna się zwarta w głębi, lesista dolina Roztoki, a zaraz ponad nami z tyłu groźno zwieszają się od północy turnie Granatu, przez żadnego gościa dotąd nie zwiédzanego.[3] Tło tego czarującego obrazu zamykały najeżone iglice Tatr spiskich, w których wnętrzu nazajutrz miałem się. znajdować.
Zstępując z Zawratu po pasznistym i mnogiemi bryłami kamieni zasianym upłazie pod Świnnicą, ujrzałem piérwszy raz w życiu cudowne gór ptaszę, siwego, o różowo zabarwionych lotkach pomurnika (Tichodroma muraria). Tu téż, równie jak pod Zawratem w krainie grzbietów, złapałem jeszcze zielonego, metalowo połyskującego się, pieszka (Calathus metallicus), na saméj przełęczy Zawratu, znaną już szczypicę halną (Carabus glacialis), niestrudka halnego (Bembidium glaciale), pługa (Aphodius discus), czarnego, o siwych, szeregami ustawionych kropkach na pokrywach skrzydłowych i o czerwonawych nóżkach nadracha (Otiorhynchus niger), a nawet i naszę ulubioną biedroneczkę (Coccinella septempunctata).
Po godzinie stąpaliśmy już młakami, które poprzerzynane licznemi żyłkami potoczków, zalegają, znaczną część dna doliny Pięciu stawów. Tu napotkałem swobodnie pasącą się trzodę wołów, które zrazu miałem za owce, gdym na nie z pod Zawratu spoglądał. Równocześnie spodziéwałem się gdzieś w pobliżu ujrzéć jaki szałas, którego jednak daremnie szukałem. Zatrzymałem się dopiéro okiem na słupie dymu wznoszącego się z pośród głazów, opodal północnego brzegu Wielkiego stawu. I tam to, według orzeczenia Wali, miała być Cicha koliba; ominęliśmy ją, wziąwszy się nieco na lewo. Wszędzie pomiędzy złomami granitowemi rozkracza się tu kosodrzew, a wśród niego w namule, osobliwie przy niższych stawach, kwitną bujne rośliny alpejskie, jak gdyby się nie lękały mroźnego tchu wiatrów północnych. Z pomiędzy nich wpadła mi osobliwie w oko największa i najbujniejsza goryczka o żółtym kwiecie (Gentiana punctata) i z nastrzępioną ślicznie główką różowo-fioletową rojnik górski (Sempervivum montanum).
Słońce zapadało już za turnie, gdyśmy zaczarowane zwierciadło Wielkiego stawu obchodzili. Mimo pośpiechu przewodnika, starającego się przed nocą jeszcze zdążyć do Morskiego oka, zatrzymałem się nad sławną siklawą[4], uprowadzającą wody z bratnich Pięciu stawów. Długo nie mogłem oderwać oczu, uderzony ogromem piękności; nie mogłem oderwać uszu od niepojętéj gry tonów siklawy, niby srébrnéj struny rozpiętéj na granitowéj arfie.
Idąc przez upłazistą Świstówkę, poglądałem jeszcze ciągle to w malowniczą, głęboką dolinę Roztoki, to na dziki, najeżony ponad nią Wołoszyn. Na zachodzie coraz silniéj czerwienieje niebo: pochodnia dnia zgasła; rąbki obłoczków tylko obwiedzione różem, niby eteryczne wieńce, unoszą się wysoko ponad skroniami Tatr zadumanych.
Wychodzę na ostatni garb Świstówki, a w mroku wieczornym nowe, nieznane mi otwarły się światy. To dolina Białki, a tam w zacieniu z pod olbrzymich turni świéci się zwierciadło tajemnicze Morskiego oka, wyżéj zaś wyziéra z jeszcze ciemniejszego tła Czarny staw.
Z zapadającą nocą doszliśmy górnego krańca regli. Tu przy ogniu buchającym ściętego smereka, pod gołém niebem, zasianém milionami światów, szydzących może z maleńkości ogromów naszych, przepędziliśmy noc dziwnie piękną, prawdziwie lipcową.
Nazajutrz 21 lipca powitałem ze wschodem słońca niewysławione Morskie oko. Cała okolica w ranném świetle innéj nabrała barwy; zdawało się prawie że nie ta sama co wczoraj. I Morskie oko w innéj, świetniejszéj przedstawiło mi się barwie. Mniemałem osłupiały, że przebywam w jakiéjś zaklętéj krainie, gdzie jeden czar wywołuje drugi bez końca, gdzie i najbujniejsza wyobraźnia okazuje się czczą i bladą.
W tyle, nad ciemno-szmaragdową powierzchnią tego potężnego stawu, o 57 morgach 534 sążniach kwadr. pow., w wysokości 4212’ n. p. m. (według Zejsznera, 4460 według Fuchsa, a 4500 wedł. Koristki) wznosi się majestatycznie ogromna Mięguszowska turnia, przyglądająca się w czystém zwierciedle Morskiego oka z dumą własnemu, promieniami wschodzącego słońca oblanemu obliczu; przy niéj na prawo osamotniony Mnich ranne zdawał się szeptać pacierze. Na lewo (wschód) opasują zębate rysy dzikie wnętrze kotliny Czarnego stawu (4986 według Fuchsa, 5000 według Koristki n. p. m. o 37 morgach 66 sążniach kwadr. pow.) i rzucają olbrzymie cienie pod stopy Mięguszowskiéj. Tu i owdzie źlebami bieleją płaty śniegów, topiących się w przezroczystém zwierciedle jeziora. Nad brzegami, zwłaszcza w północném półkolu, czernieją ciemnozielone krzaki kosodrzewu, nad którym gdzieniegdzie skarłowaciałe, uschnięte wyglądają świerki.
Spuściłem się nad brzeg i wpatrywałem się z nieopisaną rozkoszą w cudnie piękną głąb, w źwir granitowy, który za najmniejszém załamaniem się promieni, w najpiękniejszych tęczowych mienił się barwach. Cały brzeg przedemną zdawał się wysadzony iskrzącemi brylantami. W tém otoczeniu, w tym cudownym stroju, Morskie oko prześcigło obrazy najbujniejszéj wyobraźni o podziemnych dyamentowych pałacach czarnoksiężników.
A jakie tu życie w tych kryształowych topielach! Gdy na chwilę nieruchome wtopisz w nie oko, wtedy zcicha podpływają ostrożne pstrążki (Salmo fario), czasem musną nieznacznie skrzelami i zatrzymają się chwilkę na brzegu, jakby się chciały zapoznać z ciekawym wędrowcem. Wtém nagle, przy najmniejszym ruchu stojącego na brzegu człowieka, jak strzały mkną w ulubione głębie. Po chwili wzrok mój znowu gubił się w strzępatych Rysach, lub piął się po oświetlonéj, tu i owdzie źlebami ocienionéj Mięguszowskiéj Turni, lub na zakapturzonym spoczywał Mnichu.
Spędziwszy więcéj może niż godzinę w podziwie jednego z najśliczniejszych tatrzańskich obrazów, spuściłem się lasami w dolinę Białki, liczącą się górną swą częścią już do Tatr spiskich. Biegu strumienia Białki trzymaliśmy się jako głównego drogoskazu; rzadko odstępowaliśmy jéj brzegów, czasem bardzo urwistych i pionowo zapadających w łożysko zawalone prawie jak śniég białemi złomami granitów. Pnie potrzaskane piorunem, wyrwane z korzeniami od wichru, leżą tu i owdzie na zieloném posłaniu bujnych borowin, lub słabo oparte o stojących jeszcze zdrowo towarzyszów, grożą za najbliższą burzą wywrotem. Łożysko potoku i równiki nad nim zawalają miejscami pnie przerozmaitéj grubości, częścią już zgniłe, a natenczas dokoła omszone, częścią zaś jeszcze niedawno powalone i świéże, które muł zmieszany z opadłemi cetynkami[5] skrzętnie oplata.
Coraz bardziéj cichnie szum bryzgliwéj Białki, bo im wyżéj w górę, tém więcéj ubywa potoków, zasilających rączy strumień. Bór się przerzedza, a zarazem i postać okolicy coraz wyraziściéj się uwydatnia. Jesteśmy w obszernéj, głębokiéj kotlinie, któréj dno jeszcze lasem, a boki kosodrzewem porastają. Wkoło nas piętrzą się nagle w błękit wystrzelone turnie. Na prawo z poza smereków przebija z tła oddalonego przecudna siklawa z wysokoległych stawów Czeskich, a naprzeciwko bieleje się przed nami wstęga siklawy, spadajaćéj ze stawów z pod Wysokiéj (8,021’ F.).
Daléj na lewo, czyli na południowy wschód, przez kosodrzew w turnie! O gdyby już być tam czémprędzéj! pomyślałem sobie, wielkie czując znużenie. Słońce tymczasem wzbiło się na sam szczyt niebios, a choć w Tatrach, jednak niemiłosiernie nas paliło. Gasząc prawie przy każdym zdroju co chwila doskwierające pragnienie, wyszliśmy jakoś za potokiem w górę, do piérwszego dość małego stawu, zwanego na mapie Fuchsa Żabim, zkąd już tylko w południowym szliśmy kierunku. Dolina, którąśmy zdążali do widnéj w dali, bardzo wysoko wzniesionéj przełęczy Polskiéj (6889’ F.) ścieśniała się coraz więcéj, coraz bardziéj dziczała i przechodziła w kotlinę przestroną, zamkniętą z trzech stron przepaścistemi ścianami.
Wtém przedemną, śród dzikich, czarnych wskróś turni, na wysokości 6319’ F. zabłysła nagle wzorzysta szyba cudnego Polskiego stawu, zwanego na mapie Fuchsa Zmarzłym. Tylko środek jego odtajał; lśnił się ciemno-zielono, daléj czarną prawie głąb opasywała od środka ślicznie seledynowo nabiegła, od brzegów zaś biała wstęga kryształowego lodu. Dokoła cisza jak w grobie.
Bokiem turni, na zachód od Polskiego czyli Zmarzłego stawu, puściliśmy się ku Polskiéj przełęczy na przełaj przez ruchliwe piorgi, ogromne ławy śniegów zbiegających ku stawowi i przez graniczące tuż z niemi upłazki, porosłe obficie kuklikiem (Geum montanum), a najwięcéj białym, nieco różowawym jaskrem (Ranunculus glacialis). Na tych upłazkach znajdowałem nad moje spodziéwanie prawie pod każdym kamieniem, i to czasem po kilka stonek (Chrysomela islandica) i szykosza właściwego Tatrom (Pterostichus blandulus Miller); rzadziéj napotykałem szczypicę halną (Carabus glacialis Miller); rzadko téż łaził nadrach (Otiorhynchus tatricus mihi), bardzo podobny do pirenejskiego. (O. monticola Germ.) Połowu bogatszego w osobniki nigdy się nie spodziéwałem na wyżynach, gdzie już prawie życie jawnopłciowych roślin ustaje, gdzie śniegi aż dotychczas zdołały się oprzéć promieniom lipcowego słońca.
Zajęty korzystném zbiéraniem, postępując powoli w górę, wyszedłem prawie bez znużenia na samę Polską przełęcz (6889’ n. p. m. według Fuchsa). I znowu nowy świat wystąpił z południa przed oczyma mojemi. Tuż przedemną dolina Felki, na prawo nademną majestatyczny szczyt Gierlachowski, najwyższa turnia w Tatrach (8414’ według Fuchsa, 8374’ wedł. Koristki), a naprzeciw rozległa nizina Śpiżu zasianego licznemi osadami, tworzyły trzy główne pociągi pędzla w tym olbrzymim krajobrazie..
Tu wypocząłem trochę, jak to zwykle czyniłem na każdéj przełęczy, dla nasycenia się cudownym widokiem. Oddychając lekkiém, przerzedzoném powietrzem szczytów, czułem się nadzwyczaj rzeźwym i swobodnym i jakoś mimo woli przypomniałem sobie słowa poety:

Jak tu tchnąć miło, jak tu przyroda
I wiecznie piękna i wiecznie młoda!
Możeli człowiek, który ma serce,
Więzić się pośród murów ciasnoty,
Widząc pod sobą takie kobierce,
Widząc nad sobą takie namioty?[6]

Wtém na głazie siadła muszka, daléj i druga smutnie brzęcząc przylatuje do swéj towarzyszki, jak gdyby z nią chciała podzielić samotność. I znowu cisza grobowa; czasem tylko głucho zaświszcze niespokojny wicher między turniami.
Wziąłem się nareszcie do odwalania piorgów. Nagle z pod kamienia cóś szybko pierzchło pod głaz dalszy. „Ruda mysz! mysz!“ zawołałem i wnet z zawziętością odwaliliśmy złomy naokoło mniemanego schowku halnéj myszy. Jużeśmy sprzątnęli głazy, które z hurkotem powtarzającym się bez końca leciały gdzieś do Zmarzłego stawu Polskiego, jużeśmy pewni zdobyczy dotarli prawie do samego przytułku ściganego zwierzątka, a ja już do kociego zabiérałem się skoku, gdy wtém mysz, świadoma niebezpieczeństwa i mędrsza od nas, corychléj z niebezpiecznego wyrwała się położenia i prawie z pod nóg naszych w poblizki piorg zemknęła. „Oho! przepadła na wieki!“ zawołał Wala; daremniem sobie poobrywał pazdury!“ Dalsza pogoń może byłaby nas rozgorączkowanych przyprawiła o utratę życia; daliśmy więc pokój śmiésznemu polowaniu, z żalem jednak, z powodu postradania ciekawego okazu dla mało jeszcze znanéj fauny myszy naszego kraju, a zwłaszcza hal tatrzańskich.
Z Polskiéj przełęczy szybkośmy się spuścili na morze nawalonych granitów, z pośród którego tuż pod olbrzymim Gierlachem czyli Girlakiem, jak wymawiają Zakopiańcy, połyskuje się szmaragdowe, owalne zwierciadło Długiego stawu (6099’ n. p. m.) Nieco daléj na południe od owego jeziorka ustają zwaliska granitowe, a natomiast dno doliny wyszywa zielony dywan, natkany najśliczniejszemi halnemi kwiatuszkami. To ogród botaniczny sławnego Wahlenberga. Na lewo niewielki wznosi się pagór czyli buła. „Tu obacymy świstaki,“ mówi pocichu Wala. Zakradamy się więc milczkiem popod ciekawą bulę. Wtém Wala, znacząco machając ręką za siebie, przypiéra się do sążnistego głazu, a wziąwszy kapelusz w lewą rękę, nieznacznie wychyla głowę i zagląda w upłazistą kotlinę, gdzie się miały paść świstaki „A jest?“ zapytuję niecierpliwie rekognoskującego świszczarza, który widać oddawna był wprawny w swoje rzemiosło. Z przeczącego poruszenia głową poznałem, że napróżno miałem nadzieje spotkać się choć raz w życiu z temi lubemi hal mieszkańcami. „Świstaki już się pochowały, skoro nas tylko na Polskiéj psełęcy obacyły!“ rzekł niezadowolony Wala.
Zeszliśmy tedy na upłaz, pokryty najpiękniejszą zielenią. Tu i owdzie pod zwieszającemi się granitami, służącemi za powałę mieszkań świstaczych, nadybywaliśmy częścią zimowe, częścią letnie nory. Przy wnijściu do letnich nor czyli letników, widziałem świéżo wygrzebaną ziemię, która jasno wskazywała na pobyt rozpierzchłych gdzieś teraz świstaków. Opatrzywszy dokładnie dziedzinę ciekawych tych zwierząt, spuściliśmy się w kosodrzew ku stawkowi Felki. W pobliżu tego stawku (5187’ według Fuchsa, 5066 według Koristki) na lewo ciągnie się granitowy wał, który w swych żyłach zawiéra liczne kryształki granatu. Kilka takich kamieni wziąłem na okaz.
Słońce się już ku zachodowi chyliło za poszarpany wierch Gierlachowski, już i mgły złowieszcze poczęły się gdzieniegdzie nad turniami układać, wkrótce całe niebo zaciągnęło się chmurami, a do Szmeksu było jeszcze z milę drogi. Wzięliśmy się więc na lewo, czyli na wschód pod górę i wkrótce przez karczowiska zrąbanego kosodrzewu wyszliśmy na obniżony grzbiet, odgraniczający na wschód dolinę Felki, a zwany u Niemców spiskich Kreuzhübel (4502’ F.).
Ztąd powtórnie rozszerzył się nam widok przestrony na całą południową część Spiżu i na węgierskie Niżne Tatry. Niebo coraz ciemniejszemi odziéwało się chmurami. Nie była to już uśmiechająca się zielenią urocza nizina, co tam za płatami ogromnych borów się ściele; posępno równie przed nami, jak i tuż za nami ponuro w czarnych turniach. Podnóżem potoczystego Nosa Królewskiego zdążamy odtąd ciągle drożyną wygodną przez smereczyny ku białym domkom Szmeksu, które już zdala, niby jakieś nadzwyczaj białe plamki śród czarnego boru, zwracały moje oko ku południowo-wschodniéj stronie. Zeszliśmy wreszcie w głąb boru, w siny bór modrzewiowy. Drogą wzlatują tu i owdzie liczne ćmy, a rozmaite drobne owadki wałęsają się po zaroślach otwartych porąb i przerywają mile wieczną ciszę; daléj zaszumiał potoczek, wyjrzał i domek leśniczego z poza brzóz i smereków; nareszcie jakiś gwar przerywany przedziéra się przez gąszcze smereczyn. Z zapadającym zmrokiem przybiliśmy nakoniec do uroczego Szmeksu z taką radością, z jaką żeglarz bezpieczną wita przystań.
Szmeks, jedyny w Tatrach zakład kąpielowy (wedł. Koristki 3166’, wedł. Fuchsa 3171’ n. p. m.) szczyci się nadzwyczaj piękném położeniem wśród boru smerekowego, u stóp Królewskiego Nosa. Ku południowi prześliczny widok na bogatą dolinę spiskiego Popradu i węgierskie Niższe Tatry; od zachodu sterczy dziki szczyt Gierlachowski, od północy zaś wznosi się łagodnie zakrojony Nos Królewski; daléj wzbija się turnia Lodowa (8324’ n. p. m.) i najwybitniéj występujący stóg olbrzymi wspaniałéj Łomnicy (8324’ według pomiarów tryangulacyjnych, 8342’ wedł. Fuchsa).
W Szmeksie przymusowi sztuki ludzkiéj ulega na czas letni dzika, niesforna przyroda alpejska; domki gościnne i kąpielowe, zbudowane w guście szwajcarskim, a uwieńczone dokoła klombami woniejących krzewów i kwiatów, już zdala mile wabią do siebie. Białe, drobnym piaskiem wysypane chodniki, pną i wyginają się rozmaicie pomiędzy cienistemi smerekami i sinemi modrzewiami; wszędzie widać pracowitą rękę ludzi, zamieniającą w rozkoszny eden od wieków nietknięte pustki pod najwyższemi szczytami Tatr. To téż wejrzenie Szmeksu nadzwyczajnie jest ujmującém. Jest tu tyle razem w harmonijną całość ze sobą połączonych, częstokroć najsprzeczniejszych widoków, tyle wdzięków ukraszających okoliczne otoczenie, że odjąwszy nawet Szmeksowi kąpielowe znaczenie, które zresztą i tak nie jest znamienite, byłby on mimo to jedném z najprzyjemniejszych miejsc pobytu wśród gór takich, jakiemi są właśnie Tatry. Niedziw wiec wcale, że Szmeks w porze letniéj tyle zwabia do siebie gości, pragnących przy zdroju słabéj szczawy żelezistéj[7] ożyć zdrowém gór powietrzem; niedziw, że ten właśnie zakątek najulubieńszém jest miejscem, gdzie śmieli zwiédzacze najwyższych szczytów Tatr, wraz z badaczami przyrody drogie gromadzą skarby, by je potém w dalekie unieść strony.
A co za ruch tutaj! Zdało mi się, iż jestem śród gwarnego miasta. Oko moje mile błądziło po malowniczych strojach Węgrów, stanowiących największą część tutejszego towarzystwa. Wesołość, rzeźkość i swoboda przebijają się wymownie na wyrazistych twarzach potomków druhów Atylli, a porywający czardasz, co właśnie zabrzmiał w téj chwili, zdawał się obudzać jakiś gorętszy prąd życia w czarnobrewych Węgierkach.
Po trudzącéj dwudniowéj przeprawie z Zakopanego do Szmeksu, poświęciłem z Walą cały dzień 22 lipca odpoczynkowi. Siedząc przy oknie, zwracaliśmy często oczy ku stronie wjazdu, a każdy turkot wozu zdawał się nam co chwila zwiastować przybycie drogich znajomych; atoli oczekiwania nasze ciągłego doznawały zawodu. Co więcéj, nie znalazłszy tu nikogo z rodaków, uczułem się samotnym w obcym dla mnie zupełnie świecie. I mój przewodnik Wala najwięcéj na to utyskiwał, powtarzając że tysiąc razy wołałby ten czas przesiedziéć w jakiéj górskiéj kolibie, niż słuchać połamanego według niego języka Słowaków, lub niezrozumiałych mu Węgrów. „Niéma tu, wołał, nasych ludzi!“
Wtém drzwi się otwiérają i wstępuje napół po wojskowemu ubrany nieznajomy, więcéj może niż średniego wieku, a z zapytania: „Czy tu prof. N?“ poznaje z radością nadlekarza Z. Nazajutrz, t. j. 23 lipca w południe, ziściło się spólne nasze oczekiwanie, bo nadjechał i p. N. Serdeczne było przyjaciół przywitanie, a po krótkiém wywczasowaniu, udano się na przechadzkę, dla rozpatrzenia się po okolicy Szmeksu.
Na drugi dzień po południu, podczas pory przechadzkowéj, opatrzeni narządami do połowu owadów, wyruszyliśmy, p. prof. N., p. Z., ja i Wala, na łowy w kwieciste klomby, gdzie rój skrzydlatych żyjątek zdawał się w skwarnych promieniach lipcowego słońca obchodzić jakąś nadzwyczajną uroczystość. Niezwykły widok przyrodników dybiących i tutaj na niewinne stworzonka, które miłym brzękiem ożywiały woniejące powietrze, sprowadzał ku nam ciekawych gości płci obojéj. Przypatrując się z zadziwieniem sposobowi łowów, najbardziéj się dziwowali, że z tak daleka przyjeżdżamy na tego rodzaju polowanie, że tego właśnie szukamy, na co oni obojętném zawsze patrzą okiem. Staraliśmy się wytłumaczyć zajęcie nasze ciekawie wypytującym się nas Węgrom, a przy bogatym połowie toczyła się przyjemnie nasza gawęda.
Następny dzień minął równie przyjemnie i pożytecznie, a gdy p. Z. na 26 lipca naznaczył swój wyjazd, postanowiliśmy także opuścić Szmeks i po zwiédzeniu najwyższych szczytów, wrócić przez Tatry do Zakopanego. Wieczorem 25 lipca stanęło na tém, że od Łomnicy rozpoczniemy nasze wycieczki. Przybraliśmy dla towarzystwa słynnego węgierskiego przewodnika, Janusza, który już 111 razy był na Łomnicy, a z nami miał być tamże po raz sto dwunasty. Janusz, spółzawodnik Wali, mniéj atoli od tegoż z całemi Tatrami obeznany, pewny zaś przewodnik po węgierskiéj części pasma tatrzańskiego, Słowak rodem, mówi biegle po słowacku i po węgiersku. Jest on średniego wieku, sążnistego wzrostu, o szerokich barkach, świadczących o niezwyczajnéj jego sile; oczy niebieskie, w szeroko rozwartych powiekach szybko poruszające się pod gęstemi brwiami, przyczyniają się wielce do mimiki wybitnéj, nieco ściągławéj twarzy, o madziarsko wykręconym wąsie. W króciutkim dołmanie o długich rękawach, zarzuconym niedbale przez barki, a mosiężną sprzączką spiętym pod szyją, w kłobuku o szeroko zatoczonym brzegu i w obcisłych wyszywanych spodniach, z wałaszką w ręku, wyglądał junacko i bardzo malowniczo. Zgodziwszy się z nim co do płacy, poleciliśmy Januszowi, by nazajutrz ze świtem wyruszył z nami na Łomnicę.
Noc przed owym dniem szybko przeminęła. Wschodzące słońce zastało nas już na nogach, a niebo zdawało się zapowiadać pogodę. Odjeżdżający p. Z. przyszedł nas jeszcze raz pożegnać, a i my po krótkiém śniadaniu corychléj opuściliśmy miły Szmeks, pogrążony jeszcze w sennych marzeniach.
Ścieżką wiodącą do doliny Kalbachu[8] raźnym zdążaliśmy krokiem. Niezadługo jużeśmy prawie u samych stóp Królewskiego Nosa. Smereki zrzedniały; myśmy na porębie, zkąd, jako z otwartego miejsca, prześliczny otworzył się nam widok na Łomnicę.
Był to piękny lipcowy poranek. Słońce, wzbiło się już nieco ponad zielone równie Spiżu i różowemi promieńmi całowało pierworodne syny ziemi, Tatry. Dziewicza Łomnica, usunąwszy lekko białą zasłonę z twarzy, śle czułe pozdrowienie panu dnia i życia, a małżonek godny jéj ręki, szczyt Lodowy, jak dawniéj, granitowym wzrokiem toczy dokoła po niższéj swéj braci i zatrzymuje się dopiéro na swéj ulubionéj towarzyszce, która jako królowa całym zdaje się przewodzić Tatrom. Kto ją piérwszy raz widział, przyzna, że treścią wrażenia jakie ta wspaniała góra na nim sprawiła, jest imponująca olbrzymiość, ujęta, w piękny zakrój formy, czém właśnie najbardziéj do siebie pociąga.
Długo nie mogłem wzroku oderwać od wspaniałéj góry; wtém przedemną wzlatuje nadobna, smętna smereczyn pustelnica, ciemnoskrzydła górówka (Erebia Euryale). Świat owadniczy, ocucony rannemi promieńmi słońca, zaczął się ożywiać; skrzętna mrówka wyszła już ze swego miasta po ciężkie brzemionko; złotawe muszki, zlekka poruszając przezroczystemi skrzydełkami, siadają po listkach, po cetynkach i grzeją się na słońcu, a łowik (Asilus) zaczajony na suchéj gałązce, zabiéra się do pewnego skoku na nieostrożną ofiarę. Zblizka gdzieś dolatuje nas śpiéw gazdy szałasnego (Lusciola tithys), co głosi o życiu pełném rozmaitości i tu pośród jednostajnego boru. Nagle zatrzymuje się p. prof. N. i schyla się ku ziemi, przywołując mnie i Walę. O cudo! cóż widziémy? Maluczkie, siwe liszki, zbite jakby w uporządkowaną kolumnę, podobną raczéj do pełzającego węża, ciągną w prostym kierunku przez drogę. Ile tu tysięcy tych żyjątek złączyło się w przedziwny zastęp! Jak wszystkie razem, prawie równocześnie, podnoszą czarne główki i daléj naprzód się przeginają! Rzekłbyś, że tu jedno tętno kieruje tym nadzwyczajnym pochodem. Jak silnym musi być popęd u tych stworzonek, popęd, co im każe w te zagadkowe łączyć się gromadki! „Ta to pleń; no teraz da Pan Bóg piękne urodzaje! zawołał Wala, nie piérwszy raz widzący to zjawisko; ludzie u nas w górach plenia zbierają, susa, święcą w kościele i posypują nim miejsca kany jest zboze, jak sopy, sąsieki, pola i t. p.“[9].
Bór gęstnieje, ale wnet smereki zapadają w dolinę cudnego potoku Kalbachu. Na dnie parowu szumi głośno wspaniały strumień; ot widać już dzikie jego łożysko zawalone opłukanemi złomami granitowych głazów. Wygodną ścieżką spuściliśmy się szybko ku dołowi obfitującemu w mnogą roślinność i zależne od niéj życie owadów. Z głównéj téj ścieżki, staraniem dzierżawcy Szmeksu w wzorowym porządku utrzymywanéj, prowadzą poboczne chodniki na prawo do znaczniejszych siklaw wartkiego potoku. Z wysokich kilkosążniowych czasem progów, rozrywa się tu zwykle pomiędzy zwalonemi skałami granitu woda potoku i w wspaniałych podskokach spada w wymyte głębiny. Siklawy te zdala bardzo przyjemny sprawiają widok.
Nad łożyskiem potoku wznoszą czarne smereki niezmordowane swe ramiona; gdzieniegdzie siny modrzew wiotkie rozpościéra gałązki, lub téż smukła, białokora brzoza, śmiało ponad huczny spad wybiegłszy, zadumaną schyla głowę ku swéj siostrze, wierzbie. Ponad granitowe brzegi w naniesionym natoku rozpostarły tysiące wielkolistnych roślin swe panowanie i wieńczą miłém kwieciem niespokojny, wartki potok. W dzikim bezładzie zalegają koryto powalone głazy; górski potok nic nie zważa na te zawady, on je kruszy, tłukąc o siebie siłą Tytana wywleczone z leżyska uporne skały. Oto siklawa osobliwszéj piękności. Kilka śniéżnych pasów wygląda z poza konarów rozrosłych smereków, a opromienione, rażą niezwykłą białością, odbitą od czarnych granitów i ciemnozielonych świerków. W szumie téj siklawy stałem jak zaklęty, jak skały granitu, co strzegą koryta, zadumane nad swą dolą; w szumie dzikim, wszystko obok mnie głuszącym, wzrok mój oczarowany zawisł na białéj wstędze siklawy, a ucho zaledwie dosłyszéć mogło własnego słowa mego. „Pójdźmy już!“ zawołał głośno przewodnik, a ja z niechęcią oderwałem się od czarującego widoku.
Przez gęste borowiny, stanowiące jedyne podszycie tutejszych borów, wydostaliśmy się znowu na główną ścieżkę. Pomny, że właściwy cel naszéj wycieczki jeszcze dość odległy, szedłem w milczeniu, coraz to raźniejszym krokiem. Ścieżka wymijająca zawadne przeszkody, zbliża się po kilka razy aż do samego łożyska bystrego potoku, to znowu odbiega go i znika w gęstym borze, a jednocześnie cichnie i szum głośnych spadów.
Niezadługo atoli świerki się przerzedziły; szum szalejącego strumienia dolatuje znowu uszów naszych, — kilka jeszcze kroków, i wyszliśmy na małą polankę. Naokoło nas piętrzą się jak ściany gotyckiéj świątyni dziwacznie poszarpane turnie, wybiegając daleko poza krainę lasów. Jesteśmy u wnijścia do doliny Staroleśniańskiéj, przy potoku téjże saméj nazwy[10]. Pasmo zębatych turni zamyka nam widok na wschód południowy; jest to łomnicki Grzebień, zatknięty za czarne kosy wspaniałéj Tatr królowéj. Bliżéj nas sterczą strome kończyny Średniego Grzebienia (Mittelgrat, 7807’ F.), strzegącego od zachodu przecudną dolinę Pięciu Stawów łomnickich[11]. Długośmy się przypatrywali dziwacznemu układowi wyniosłych olbrzymów; wtém Janusz nasz, czy to zniecierpliwiony, czy w chęci popisania się ze swą obszerną wiedzą, wygrzebuje niezatartéj pamięci szczątki nie tak odległych jeszcze wspomnień. Przed kilku bowiem laty odbywały się właśnie ha téj uroczéj polance huczne zabawy. Wtedy tu było wesoło i szumno przy grzmiącym czardaszu, a liczne eljen rozlegały się po okalających ją szczytach; zdawało się że i od wieków posępne Tatry na chwilę rozjaśniły zachmurzone swe czoła, że odmłodniały. Dziś cicho, pusto i smętno; słychać tylko szum nieustanny potoku.
Z niedaleka dochodzi nas szelest; zwracamy się ku stronie zkądeśmy wyszli. Któś idzie; czy nie towarzysz jaki naszéj wycieczki? Janusz, zwróciwszy na chwilę wzrok badawczy między świerki, rzekł obojętnie: „To Paweł, kolonista z blizkiéj osady, idzie zapewne po korzonki w hale.“
„A czy nie mógłby on pozostać przy naszych rzeczach, zanim z Łomnicy wrócimy?“ zagadnęliśmy Janusza, nie chcąc bezpotrzebnie jego i Walę obarczać.
„Zostanie; jest to uczciwy człowiek, można się na niego spuścić,“ rzekł Janusz w słowackiém narzeczu. I w istocie, przystał Paweł na uczynione mu przedstawienie i podjął się za małą zapłatę być całodziennym stróżem naszych rzeczy.
Ruszyliśmy tedy po niedługim wypoczynku daléj przez mostek staroleśniańskiego potoku ku karłowaciejącemu borowi smerekowemu. Podnóżem Średniego Grzebienia przedziéramy się znowu przez zdradliwe borowiny; potok Pięciu stawów zaszumiał. Myśmy już na mostku drugim; pod nami pieni się w pośpiechu woda, by coprędzéj złączyć się z niedaleką siostrą. Okolica coraz bardziéj dziczeje, coraz większe złomy w nieładzie zalegają drogę, jakby nic Chciały przepuścić wędrowca. Gdzie spojrzysz, wszędzie taż sama dzikość, niby jednostajna, a przecież tak rozmaita, tak odrębna, że choć nieraz się ze zgrozą od niéj odwrócisz, znowu po chwili z zajęciem, z rozkoszą namiętną w nią się wpatrzysz. Daremnie szukasz w duszy obrazu, coby zdał się do tych ogromnych rozmiarów, nie cierpiących żadnego porównania.
Ścieżka nasza mozolnie przewija się pomiędzy zasłanemi głazami; wielokroć się wspina i znowu zapada i prawie znika z przed oczu; zdaje się że już nas opuściła, lub naumyślnie naprowadziła na samę krawędź przepaścistéj debry. Z boków żłobu sterczą odrywające się skały, których spłowiałe skronie skarłowaciała wieńczy smereczyna. Mozolnie chwytają się korzonkami wytrwałe roślinki martwego głazu i w ciasne wciskają się szczeliny, by w nieczułego trupa wlać odrobinkę życia. Na dnie parowu bieli się piana wartkiego potoku i tu dopiéro bujna roślinność rozwija się w najlepsze. Wszędzie bowiem, gdzie choćby najmniejsza cząsteczka czarnoziemu miesza się z grubym źwirem otłuczonych granitów, najobficiéj rozrastają się gatunki zrosłogłówkowych (Compositae) i baldaszkowatych (Umbelliferae). Na rozłożystych liściach czerniaku (Adenostyles albifrons) błyszczy prześliczna szafirowa stonka (Oreina Senecionis) i inna nieco ciemniejsza, o pomarszczonych pokrywach (O. intricata). Po żółtych kwiatach starca (Senecio Fuchsii) lub na jego listkach kryje się trzecia nader rzadka tatrzańska stonka (Oreina Dzieduszyckii mihi), całkiem czerwona i łatwa do poznania po czarnym pasie wzdłuż szwu, niedosięgającym ani nasady, ani kończyny pokryw. Rój much (Diplera) i błonkówek (Hymenoptera) uwijał się rączo ponad tym ogródkiem w smutnéj dziczy zakwitłym. Ileż tu życia, ile ruchu, a tak swobodnego jak rzadko gdzieindziéj!
Niespostrzeżenie wstąpiliśmy w krainę rozłożystego kosodrzewu. Już nikną ostatnie skarłowaciałe smereki przed wytrwałym położystym krzewem, co ciemno-zieloną wstęgą opasuje biodra wspaniałych olbrzymów. Gdzieniegdzie tylko sterczy uschnięty i suto omszony świerk ponad bujną zielenią kosodrzewu, sterczy, jako niemy świadek dzikiéj, nieubłaganéj przyrody, jako słup graniczny, dzielący państwo dorodnych swych braci od krainy karłów, co śmiało wdziérają się na wyniosłe turnie. „Co to tam hań za drzewo? Wszak to nie smerek?“ „Dyć to limba,“ odrzekł Wala, „najdziksze drzewo!“ „To limba zabłąkała się między kosodrzew?“ „Oj nie zabłąkała się ona, nizéj ją juz barz trudno obacycie.“ Więc tu jéj ojczyzna, ztąd ona spoziéra, jak władczyni matka na dziatwę u stóp jéj korzącą się; to królowa krainy kosodrzewu.
Dolina się ścieśnia, naokoło nas coraz bardziéj olbrzymieją dziko wystrzelone turnie, co bezkształtne w dziwaczne łamią się postacie. Wszędzie szare, poczerniałe granity, w twardy płaszcz suchych porostów odziane, co usiłują z głazu nowe wywołać życie.
„Którędy do Pięciu Stawów?“ „Popod Kolbach, kany są te piorgi, odrzekł przewodnik, wskazując ku zachodnio-północnemu kątowi doliny; ztąd jeszcze dobrą godzinę trzeba się tam wspinać.“ Zaledwieśmy uwierzyli słowom doświadczonego górala, mniemając na piérwszy rzut oka, że w niespełna ćwierć godziny zobaczymy szmaragdowe zwierciadła milczących jezior, naokoło których bieleją się porozrzucane płaty wiecznych śniegów. Ale cóż to za wstęga srébrzysta wije się po granitowéj ścianie? To siklawa z Pięciu Stawów łomnickich! Prześliczny widok! Z ogromnéj, więcéj może niż stosążniowéj wysokości, spływa miejscami w kilkoro rozdzierzgniona wstęga bielsza od najbielszego śniegu, cudownie odbijając od sczerniałego granitu. Perłowe kropelki rozbitéj piany igrają wciąż ponad wirem, w którym się siklawa z hukiem nurza. O jak pięknym pasem sprzęga swe biodra wspaniała Łomnica!
Pod nami naokoło dzikie granitów morze, w nieruchomości swojéj zdaje się że od wieków zaklęte. Bryły przerozmaitego rozmiaru i kształtu, dochodzące czasem wielkości domów, zawalają tu dno doliny przy spodzie; zdaje się że się uwzięły zadławić srébrny potok, co zgrabnie i zwinnie przewija się śmiało pomiędzy zawstydzonemi głazami.
Lecz daléj naprzód, bo już mgły zaczynają się ruszać! Więc po krótkim wypoczynku chyżo dopędzam przewodnika, przeskakującego śmiało ruchome piorgi. Oko górala wiernie towarzyszy wymierzonym bezwiednie prawie skokom. Ważność oka tu dopiéro się okazuje, gdy tymczasem na równiach mało na to baczymy. Tu gdzie każdy prawie skok niepewny, trzeba „okiem chodzić,“ jak się bardzo właściwie góral wyraża.
Głośne okrzyki, w silnych powtarzające się echach, dolatują nas tuż z blizka; czy z dołu, czy z góry, trudno było dla zwodniczego odbicia rozpoznać odrazu. Prawidłem atoli jest górala nie zwracać ucha tam, zkąd głos dochodzi, lecz piérwéj ku przeciwnéj stronie. Nasi przewodnicy utkwili wzrok sokoli między turnie, kędyśmy wydrapywać się mieli. Wtém zawołał ucieszony Janusz, wskazując na cztéry w granitach poruszające się plamki: „Są to trzej panowie, których miałem prowadzić na Łomnicę, a czwarty to ich przewodnik!“ O to dobrze, pomyśleliśmy sobie; będzie nam weseléj w liczniejszém towarzystwie; śpieszmy coprędzéj, by ich rychło dognać.
Zaiste, w odludnych pustyniach najżywiéj odzywa się wrodzona człowiekowi żądza towarzystwa, żądza którą ascetyzm, choćby i najostrzejszy, przytłumić tylko, ale nie wykorzenić zdoła. Żądza ta, jedna z najpotężniejszych, staje się najsilniejszém ogniwem, które spajało już najpierwotniejsze społeczeństwa ludzkie ku dopięciu wspólnych celów. Prędzéj gdzieindziéj, ale w Tatrach być odludkiem, jest wręcz niepodobném, jak i niepodobném jest opiéranie się jednostki na własnych siłach, w obec olbrzymich potęg przyrody. Ta myśl prze popędowo serce człowieka do szukania serc bliźnich, toż samo czujących. Dlatego téż stała się nam bardzo pożądaną chwila znalezienia się w liczniejszém gronie, a choć nasi towarzysze z innego byli świata, bo z naddunajskich nizin, to przecież czułe pozdrowienie i tenże sam cel wycieczki w miłe, harmonijne połączyły nas kółko. Prawdziwe to nasze przysłowie, stosujące się tak pięknie do obecnéj chwili: Góra się z górą nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem, z tą jednak różnicą, służącą do tém silniejszego jeszcze poparcia pomienionego zdania, że tutaj i góry z sobą się zeszły.
Przed miejscem, zwaném przez Janusza próbą, wypoczęliśmy trochę pod małą zwieszającą się turniczką. Potém łacniéj mogliśmy spróbować sił naszych w téj piérwszéj trudniejszéj przeprawie, któréj przebycie zapewniało nas o bezpieczném osiągnieniu naszego zbyt jeszcze odległego celu. Była właśnie ósma godzina; jeszcze trzy godziny, według upewnień Janusza, a będziemy na szczycie. Naprzeciw nas widać już Łomnicką przełęcz, łączącą Łomnicę z jéj grzebieniem; zdaje się ona tuż przed nami, że jak to mówią, tylko ręką sięgnąć, a ona tak daleko! Jużeśmy się nawet oburącz i obunóż wydrapali z ciasnéj próby, ze stromo zwartego źlebu, a gdzie jeszcze wierch Łomnicy!
Tu już ostatnie nikną kosodrzewu krzewy, nastaje naga kraina grzbietów (hal wyższych), kraina najdziksza, a oraz najpowabniejsza śmiało piętrzących się turni. Tam ruchliwe piorgi zapełniają ciasno zwarte źleby, tu strome skały groźnie zwiesiły łby rozszarpane ponad niemą przepaścią, a między niemi i w koło nich najbujniejsza halna roślinność obchodzi dzień weselny. W nanoszonym po upłazkach źwirze granitowym gromadnie rozrastają się rośliny alpejskie, o strojném, wielkiém kwieciu, co tak mile odbija od posępnych turni; prawdziwe oazy, przymilające się ukraszoną zielenią oku błądzącemu długo po granitach bez końca. W owych kwiecistych ogródkach żyje jeszcze wielka ilość owadów; najwięcéj plącze się much i chrząszczów. Ze szczypie wodzi tutaj rej czarniawo-zielona, a im wyżéj w górę, tém więcéj brunatniejąca szczypica lodowa (Carabus glacialis), czarny płaski szykosz (Pterostichus maurus) o wiele odeń mniejszy szykosz (Pt. blandulus), cisawy lesz (Nebria tatrica) i zwodniczo do niego podobny, ale ciemniejszy i nie tak smukły ryściak (Patrobus tatricus); pod kamieniami tuli się smętna, baryłkowata stonka (Chrisomela islandica), brudny, leniwy pług (Aphodius discus); rączo uwijają się maluczkie niestrudki (Bembidium glaciale i bipunctatum), a z drobnych kusaków (Staphylinidae) zawadzi czasem maleńki gładza (Homalota tibialis) i t. p.
Z motyli bujają tu jeszcze uprzykrzone w ogrodach warzywnych bielinki, jako to kapustnik, rzepnik i bytomkowiec (Pieris brassicae, rapae, napi); wszędzie się téż włóczy rusy pokrzywnik (Vanessa urticae), a z gatunków halnych nadobna gorówka (Erebia Manto) roztacza na kwiecie bronzowe swe skrzydełka o czarnych kropkach. Gdzieniegdzie zdarzają się odkryte przez prof. N. drobne motylki (Microlepidoptera), a mianowicie orzechowy i czarno znaczony skośnik (Gelechia Dzieduszyckii), blado siarkowa i ochrowém znamieniem literę V przypominającém odszczególniona ziewonia (Penthina Żebrowskii), oliwkowy i srébrem przy brzegu skrzydeł centkowany litek (Glyphopteryx Pietruskii). Prócz wymienionych, żyją tu jeszcze z prządkówek kratkowana żółtawa puchatka, o srébrném greckiém γ (Plusia gamma); z mierników brunatny z żółtawym połyskiem żarmutek (Psodos horridata), żarmutek czarny z pomarańczową przepaską (Ps. alpinata), i czarnobrunatny, z dwiema ciemnemi prążkami na skrzydełkach górnych i z żółtą opaską na skrzydłach dolnych (Ps. haonaria), daléj pomrok (Gnophos operaria), szaty popielatéj, którego małżonka, pozbawiona skrzydeł, a zatém i możności lotu, biédaczka glebae adscripta est; z omacnicówek szara lśnica, o białéj plamie na skrzydłach górnych i o białéj osadzie na dolnych (Botys monticolatis), misterek szary o plamie nerkowatéj, złożonéj z dwu obrączek (Eudorea sudetica); ze zwójkówek brunatna piśmica, zdobna kilku ołowianemi kréskami (Grapholitha mercuriana); z molowców żółciuchny tokolik, o zawiesistych, prawdziwie madziarskich wąsach (Nemophora pilella), a na ostatek cudnéj piękności skrzydliniak fioletowo-purpurowy, o trzech srébrnych, złoto obrzeżonych przepaseczkach.
Tu jest także ojczyzna zwinnéj kozicy (Antilope rupicapra) i lubych świstaków (Arctomys marmota), których jedyną dziedziną są owe prześliczne kwieciste upłazki.
Przebyliśmy wreszcie ostatni piorg: jużeśmy na Łomnickiéj przełęczy. Co za cudny widok! Pod nami kotlina niby otchłań się rozwarła, a w niéj stawek modry, w ponurem otoczeniu granitów; na prawo ciągną się bez końca żółtawo-szare piorgi Łomnickiego grzebienia, a daléj ku południowi i zachodowi uderzają miłą zielenią z głębi olbrzymiego obrazu równiny urodzajnego Śpiżu, lub czernieją na zieloném tle porozrywane piaty wielkich borów spiskiego Podhala. Tu i owdzie widać znowu bielejące osady, co ciekawie ku nam wyziérają, jakby spytać chciały: A gdzieżeście wy? Ponad nami zaś groźnie sterczą turnie rozoranego oblicza Łomnicy; wszędzie strome, dokoła nieprzejrzane prawie przepaście, a do tego wszędzie tak niemo i tajemniczo! Tu chmur kraina, kraina gromów. Niżéj nas chmury, jak straszydła powietrzne z rozdziawionemi gardzielami, pędzą na rączych skrzydłach wiatru. Zbliżają się ku nam. Wyjdźmy coprędzéj na szczyt, by nam mgły nie zaparły drogi i pożądanego widoku. „Sto jeszcze razy zajdą mgły i sto razy się rozejdą, nim będziem na szczycie,“ ozwał się przewodnik. Skroń Łomnicy okala teraz lekki wieniec chmur; teraz znowu się odsłania, a szczerby jéj wierchu wyraziście rysują się na ciemnym błękicie, który krawędzią zdaje się na niéj opiérać, i znowu rozwiewne chmury kwefią oblicze królowéj gór słowiańskich.
Wreszcie znikły nam ostatnie ślady ścieżki; przed nami ściana źlebu coraz spadzistsza, źlebu, co wrzynając się w piersi Łomnicy, dozwala odważnym wspinać się do coraz zawrotniejszéj wysokości. Spojrzeliśmy w górę: wszędzie granity zdają się zapiérać nam wyjście; rzuciliśmy wzrokiem w tył poza siebie, a lekki dreszcz nas przeszedł, bo pod nami przepaść w któréj głos zaumiéra, a oko się gubi, błądząc w czarnych szczerbach. Z rozkazującą miną przystępuje do nas Janusz i gwałtem prawie poczyna nas rozbrajać. Na jedno: „Tak trzeba!“ rzucają wszyscy laski i inne niepotrzebne rzeczy pod poblizką skałę. Mnie niekoniecznie się chciało do powszechnego rozkazu zastosować; ale trudno było stanowić wyjątek; musiałem uledz przedstawieniom Janusza i nawet nieodstępną siatkę w świéżo założonym magazynie zostawić. Teraz dopiéro poczyna się najniebezpieczniejsza przeprawa.
Wielu[12] już zwiédzało Łomnicę; Janusz 112 raz przewodniczył w wycieczce na tę górę. Niejedni zwiédzacze opisywali te wycieczkę, która istotnie do najpiękniejszych w Tatrach należy, sądy ich jednak dotyczące owych miejsc niebezpiecznych mniéj lub więcéj oddalają się od rzeczywistości. Przedstawiają oni bowiem, jak się słusznie F. W. Hildebrandt[13] wyraża, onę przeprawę jako nader łatwą[14], lub téż jako nadzwyczaj niebezpieczną. Trzeźwy sąd namienionego zwiédzacza przedstawia nam rzecz tę w jaknajprawdziwszém świetle. Oto jego słowa:
„Wnijście na Łomnicę wymaga niezawodnie, krom dość znacznego wysilenia, także wytrwałości na niektórych miejscach, a osobliwie na ostatnim ustępie, gdzie wielkiéj trzeba przezorności. Przy niesprzyjającéj pogodzie, podczas mgieł lub burzy, albo gdy wązkie progi zlane są dészczem, a do tego mróz się przyłączy, byłoby wnijście nawet wręcz niemożliwém. Kto zaś bezwzględnie nazywa tę wycieczkę grożącą złamaniem karku, ten albo zawiele dodaje, albo téż po prawdzie nie poznał niebezpieczniejszych jeszcze ścieżek górskich. Bardzo trudno da się wycieczka na Łomnicę porównać z wnijściem na lodowce lub nawet na Alpy, których szczyty wiecznym pokryte są śniegiem. Tutaj najczęściéj potrzeba tylko na jednosążniowe wdrapywać się ściany, na których i w tym razie znajdują się do oparcia pewne, choćby i nader wązkie zaczepy. Przepaść, wzrastająca wprawdzie u dołu z każdym krokiem, nie zdoła tak łatwo sprawić zawrotu głowy, bo doskonale widać progi kędy się przechodziło, wyjąwszy wrodzone usposobienie do takiego zawrotu, co już samo przez się nie dozwala na znaczniejsze wspinać się wierchy. Nadzwyczajna twardość i wytrzymałość perłowo-szarego granitu, składającego tę olbrzymią wieżę, należy równie do najbardziéj sprzyjających okoliczności. Każdy bowiem, chociażby i najcieńszy wystający kawałek skały, którego ręką się ima, na którym nogą się oprzéć można, staje się niezawodną i pewną przystanią.“ A daléj: „Słowem każdy, jeśli tylko jest zdrów i krzepki, może się bez wahania odważyć na tę wycieczkę. Kto zatem jako tako włada swemi członkami i mięśniami i widocznemi nie ustrasza się niebezpieczeństwy, bo tylko takie się tu znajdują, ani téż szalonéj daje się porywać odwadze lub obawie, co fizycznie obezwładnia, taki śmiało może się wspinać na Łomnicę.“
Za zręcznym przewodnikiem pnę się na czworaku; silnie obiema rękami chwytam się wystających skałek granitu i całego siebie im powierzam, ufny w ich wytrzymałość. Lecz biada, gdyby się zdradnie oderwały, wtedybym runął w otchłań co śmiercią podemną zieje. Wszakże ta myśl trwożna szybko przemknęła, skorom się po kilku krokach uczuł bezpieczniejszym. Dziwne uczucie wesołości, z małą domieszką lekkiéj trwogi, zagrało w mych piersiach i przysparzało mi coraz więcéj zimnéj odwagi. Zresztą trudno tu było rozważać istotność lub nieistotność zagrażającego niebezpieczeństwa; dość na tém, że czas naglił, a cała czynność duszy bezpośrednio w dwóch tylko kojarzyła się zmysłach, we wzroku i czuciu. Przewodnik podnosi nogę, doświadczając mocy drugiego zaczepu, a ja, oparłszy się piersiami o szorstki granit, trzymam się jedną ręką najpewniejszego miejsca, a drugą jużem gotów jąć się następnéj skałki. Idący pod nami w tenże sam sposób chwytają się od poprzednika opuszczonych wysterek twardego granitu; nogi jednego zwisają chwilę nad głową drugiego, i znowu, mimowoli drgając, w upatrzone pewne wstępują miejsca. Tak pięliśmy się wyżéj i wyżéj, niby po granitowéj drabinie. Na wolniejszych ustępach odpoczywaliśmy potrosze, wtedy rzucałem okiem koło siebie na groźne głazy, co nad przepaścistym źlebem uwisły, jakoby w téj chwili runąć miały; szare, potargane ich łby dziwacznie i dziko wyglądały, a skrzywione, ponure ich twarze zdawały się nam urągać. Daléj siwe mgły zasłaniały nam pożądany widok; zwróciłem więc oczy na głaz na którym odpoczywałem i tutaj na źwirze granitowym pod kamieniami spotykałem nie tak już hyżych jak w halach szykoszów (Pterostichus maurus i blandulus) i zielonawo-czarną, bronzowego połysku stonkę (Chrysomela islandica). Tu téż pod samym szczytem złapałem piérwszy raz górską biedronkę, całkiem czarną, o cztérech czerwonych plamach na pokrywach (Coccinella alpina).
Po kilkominutowém swobodniejszém odetchnięciu, zaledwieśmy kilka kroków uszli bez obawy, bo znowu wznosi się przed nami spadzista ściana i znowu ten sam trud co przedtém. Niedługo to jednak trwało; oswojeni już na poprzedniéj przeprawie, łatwo wydostaliśmy się pod sam wiérch Łomnicy. Kilka jeszcze kroków, kilka chwil cierpliwości, a już będziemy na samym szczycie. Ot widać już drąg tam zatkany. Wtém nadeszła chmura i zasłoniła nam cały świat dokoła; pod nami, nad nami i wkoło nas mgły uporczywe, że nie widać nawet słońca, nie widać i dna przepaści z któréj się wydobywamy.
„Jużeśmy na szczycie!“ zawołał przewodnik, zdjął uroczyście kapelusz, a wiatr rozwiéwał długie jego włosy. „Jużeśmy na szczycie!“ powtórzyliśmy wszyscy uradowani.

Witaj z morza granitów wybiegła Łomnico,
Niepożyta wiekami królowo-dziewico!

Od jak dawna pragnąłem doczekać się tego dnia, téj szczęśliwéj godziny! Ziściły się moje marzenia, moje życzenia chłopięce. Wkoło ciebie, Tatr królowa, tajemnicza cisza, tak uroczysta jak w staréj świątyni.
Ciszę tę przerywa czasem tylko głuchy szum wiatru, co nieme, blade mgły jak senne widziadła roztrąca.
W téj chwili daleko, głęboko pod nami zazieleniał świat ludzi. Tam wesoło, tam słońce złoci rozłożyste niwy; ale tu, tu wskróś szaro i ponuro. Wreszcie rozstąpiły się mgły i od północy, a z pod czarnego chmur wału wygląda z drugiéj strony nasze Podhale nowotargskie; ot i Zakopańską widać dolinę! Tu i owdzie odsłaniają się pojedyncze szczyty, ale nie nadługo. Daléj i daléj chmury gęste bez końca w powietrznym płyną oceanie i zamykają nam krańce widokręgu. Wpatrującemu się ciekawie w to czarodziejskie, chwilami częściowo odsłaniające się panorama, przyszły mi na pamięć słowa dawniejszego zwiédzacza gór naszych:

Tutaj rozkosz w koło błyska,
Oko w miły wabiąc tan,
Czy na dzikie skał urwiska
Czy w zielony spojrzysz łan.
Tu swobodnie myśl się wznosi,
Jak sokoła hyży lot,
I do niebios wzlata osi,
I z chmurami idzie w splot.

Mgły się zbijają raz w niesforne kupy, to znowu siłą wiatru rozerwane, śpiesznie przełęczami mkną pomiędzy szczyty, a jasne tło niebios chwilowo przegląda, wraz z zamgloną tarczą bladego słońca.
Wala wzrok orli utkwił w jednę stronę, długo patrząc na oddalony w głębi upłaz; wtém rozradowany przystępuje do nas: „Widzicie tam, hań na tym upłazku kozickę? O, teraz idzie krajem tego piorgu! O teraz, teraz gdzie w to miejsce słonko świéci!“ Jakże miłém zjawiskiem jest w tych dzikich, ponurych ustroniach jakiekolwiek żyjątko, choćby i najmniejsze, a cóż dopiéro koza dzika, najpiękniejsza Tatr ozdoba! Przypatrującemu się jéj postaci szlachetnéj, jéj śmiałym a pewnym i zgrabnym ruchom, trudno zaiste oderwać oczy. Kozica jest najukochańszą gór córą. Dawniéj bywało tych pięknych zwierząt bardzo wiele w Tatrach; teraz niszcząca ręka człowieka i w najniedostępniejszych turniach nie daje im spokoju, zarówno jak świstakom.
Znowu się mgły ku nam nasunęły i znowu ciemno jak pierwéj; jesteśmy pośród morza chmur szarych, pozbawieni spodziéwanego widoku. Otoczeni gruba mgłą wokoło, w któréj zaledwie na kilka sążni było można rozpoznać dziko poszarpane skały szczytu łomnickiego, musieliśmy się zrzec cudownego krajobrazu, jakiby się na téj wysokości był oczom naszym roztworzył. Pia desideria! Trzeba było poprzestać na widoku potrzaskanych, tuż pod nami leżących głazów, które nie mogły w nas wzbudzić żadnego zajęcia. Kto więc dla samego tylko widoku z wytężeniem sił całych piął się na Łomnicę, ten mało dzisiaj zyskał, chyba to, że może powiedziéć: Byłem na samym szczycie! To téż nie dziwiliśmy się naszym towarzyszom, Węgrom, którzy po zaspokojeniu niecierpliwego żołądka, po kilku łykach wina i niebardzo głośnych: „Eljen Łomnica!“ najobojętniéj poukładali się do snu. Niezadowolenie jednak odbijające się jeszcze we śnie na śniadych ich twarzach powoli ustępowało złudnym może marzeniom, co przenosiły ich nad urocze brzegi szerokiego Dunaju, lub w sławne winnice Tokaju; uśmiéch lekki przelatujący po ich licach łatwo kazał się domyślać podobnego nastroju duszy. I Janusz najspokojniéj sobie usnął po odbytych trudach, a potężne chrapanie jego przymieszywało się dziwnie do stłumionego szumu wiatru pędzącego mgły. My tymczasem opatrywaliśmy dostępne miejsca wierchu.
Szczyt Łomnicy, wyniosły 8328’ n. p. m. (według pomiarów trygonom., 8342’ według Fuchsa) jest dość przestrony; potargane głazy twardego granitu, szczelnie wielorakim okryte porostem, zalegają jak u dołu tak i tutaj cały wierch góry. Wprawdzie wybiega ta góra, jak wiele innych szczytów, daleko po za linią wiecznych śniegów, które jednak dla niekorzystnych stosunków miejscowych nie mogły się nigdzie tutaj ułożyć i utworzyć lodowce. Nie jest to jednak kraina martwych głazów, gdzie życie organiczne już zupełnie wygasa. Bynajmniéj, jest tu jeszcze trochę tworów ze świata roślinnego a nawet i zwierzęcego.
Przez całogodzinny prawie przeciąg czasu byliśmy zajęci zbiéraniem drobnych owadków, na których swobodę nikt pewnie się nie targnął, odkąd Łomnica istnieje. I Wala chętnie pomagał przy naszych łowach, przynosząc coraz to śliczniejsze chrabąszczyki. Napotykaliśmy tu wiele jeszcze drobnych muszek, na które niedawno zaczajony i tutaj rozbójniczy łowik (Asilus) czatuje. Z motyli dziennych wzlatują jeszcze do téj wysokości trzy bielinki (Pieris napi, rapae, brassicae) i rusałka (Vanessa urticae) a z drobnych motylków (malowców) tantnik (Plutella cruciferarum).
Najwięcéj przedstawicieli liczy stosunkowo dział chrabąszczów. Żyją tu jeszcze malutkie dwiema białemi prążkami wzdłuż czarniawych pokryw znaczone susówki (Haltica undulata, sinuata, vittula), czarny jak węgiel o twardych pokrywach nadrach (Otiorhynchus tatricus mihi), istny mieszkaniec granitów; ukochana na Rusi, wieszcza zazulka, czyli jak ją lud tutejszy zwie, biedronka (Coccinella septempunctata) wraz ze swą młodszą siostrzyczką (C. quinquepunctata), oraz smętny pług (Aphodius alpinus). Między szczelinami głazów w źwirze wilgotnym, z odrobinką czarnoziemu zmieszanym, uwija się w nędznym mchu wiele jeszcze żyjąteczek, któremi się żywią z kusaków (Staphylinidae) odkryte przezemnie: Homalota analis Er., tibialis Heer, gagatina Baudi, Mycetoporus lepidus Grav., Philonthus Grav., Platystethus morsitans Payk., Oxytelus nitidulus Grav. Z innych rodzin napotykałem tu także: Phalacrus corruscus Payk., Corymbites cupreus F., Cantharis atra L., Malthinus biguttatus Payk., Malthodes flavoguttatus Kiesw., Cistela murina L., Orchesia minor Walk., Balaninus cerasorum Hbst., Haltica oleracea L. psująca jarzyny po naszych ogrodach, Plectroscelis concinna Marsh., Scymnus discoideus Ill.
Mijała już dobra godzina; myśmy jednak, zajęci nader korzystném zbiéraniem, zaledwie uwierzyli że piérwsza się zbliża. Więc już dwie godziny bawimy na szczycie? Wala mówi: „Juz cas schodzić, bo jak się desc do mgły psyłący, to biéda bedzie złazić!“ Zupełną téż miał słuszność, bo mgły coraz bardziéj gęstniały. Wala budzi Janusza, który widać niebardzo ochotnie uchwyciwszy za zmięty kłobuk, poprawiał malowniczo połatany dołman. Reszta naszego towarzystwa, dotąd w najlepsze drzémiąca, zaczyna się także ruszać, a po kilku już chwilach gwarno było na szczycie Łomnicy. Niedokończona połowa górskiego obiadu szybką znikła w óśmiu listach, znikły i reszty tokajskiego wina, z którém praktyczny Janusz, jako z niepotrzebnym ciężarem, łatwo się uporał. Zabrzęczały tylko kawałki flaszki rozbitéj na cześć Łomnicy. Krzepił się każdy z nas, jak i czém mógł; kilka kropli araku na cukrze miały u nas piérwszeństwo przed winem, nie osłabia to bowiem sił, a gasi pragnienie. Wala najdoświadczeńszy przewodnik, ceni przedewszystkiém herbatę, która w saméj rzeczy w górach najlepszym jest napojem, wzmacniającym i pożywnym. Tatry mają odrębne prawidła kuchenne. Dość na tém, że każdy z nas był jako tako nasycony, a niektórzy nawet i trochę podochoceni. Janusz z piersi przepełnionéj wrażeniami 112-téj wycieczki na Łomnicę, wydobył chropawe, niby granitowe tony i zahuczał jakąś piosnkę węgierską, którą wtórujący mu Węgrzy licznemi „eljen“ przerywali. Uleciało jeszcze kilka piosenek na Podhale z wiatrem, co uporne mgły przepędzał.
Wtém: „Schodzimy panowie!“ zawołał Janusz i nie puszczał nikogo naprzód, nawet i drugich przewodników, nad którymi, zarówno jak nad nami, rozciągnął prawo zwierzchnicze.
„A tamtędy czy można?“ zagadujemy Janusza, wskazując na przeciwną ścianę źlebu.
„W żaden sposób, ni! — odpowie nasz wódz, — zamną sem tylko!“
Wala tylko jakby na przekór, udał się milczkiem w owę stronę, by trochę ukrócić zarozumiałość Janusza, któremu widać nie pomyśli śmiałe skoki sławnego spółzawodnika.
Przychodzimy nad sążnista ścianę, ostatnią trudną do wnijścia, a piérwszą do zejścia. Tu dopiéro przypomnieliśmy sobie że schodzimy, a schodzenie jest w górach niekiedy stokroć mozolniejsze, niż wnijście, albo może i łatwiejsze, bo doznawszy przypadku, wnet można być na dole. Teraz téż bylibyśmy mogli popatrzyć w bezdenną przepaść pod nami; ale szczęściem mgła zakrywała ją oczom naszym i wolno nam było być w ułudzie, iż niéma pod nami otchłani. O, wielkiéj tu trzeba baczności, idzie bowiem o Hamletowe być albo niebyć, rozumié się... dziś w Szmeksie.
Schodzi więc naprzód przewodnik, a my za nim ostrożnie opiéramy trzęsące się nogi na opuszczonych przezeń wystających głazach. Zwróceni twarzą ku przepaści, grzbietem ciśniemy się silnie do niekoniecznie gładkiéj ściany granitu, a zarazem rękoma imamy się wystających po bokach zaczepów. Jak przedtém ręce i piersi przy wyłażeniu ustawicznie pracowały, tak teraz główną rolę odgrywają nogi. Na mniéj niebezpiecznych ustępach najwygodniéj nam było się zsuwać; czasem atoli i na niedostępnych miejscach łatwiejszém było sankowanie, niż trwożliwe drapanie się. Rozumié się, że przy tych górsko-gimnastycznych posuwach pewna część odzieży nie może silnego wytrzymać napięcia i musi koniecznie spłacić dług takiéj wycieczce; ale mniejsza o to, na takie drobiazgi niéma tu czasu zważać.
Stłumiona odwaga odżyła w nas po chwili, a ja nawet wyznać mogę, żem się natenczas czuł może najśmielszym. Dobre bowiem nogi i przytomność umysłu nie dozwalają nawet przypuszczać możliwych przypadków. Zawrót tylko głowy i nieuwaga stać się mogą przyczyną smutnych następstw.“ I nanieszczęście mieliśmy pośród siebie Węgra, co cierpiał trochę na tę słabość. Gdyśmy już prawie wszyscy spuścili się ze stroméj ściany, on sam jeden został na krawędzi, a nie mogąc odrazu znaléźć nogami zaczepu, byłby zupełnie stracił przytomność gdyby mu nie pomogli obaj przewodnicy. Najśmieszniéj wyglądało, gdy jeden z dołu za nogi, a drugi u góry za ręce pochwyciwszy biédaka, chwilę rozkrzyżowanego trzymali w powietrzu nad przepaścią i gwałtem zwlekali na ustęp wolny.
Im niżéj, tém łatwiéj spuszczaliśmy się, a na komendę Janusza sankowaliśmy się pociesznie jeden za drugim, tak że tylko źwir granitowy i drobne kamyki z łoskotem zpod nas w przepaść się sypały. Wszystkich owładnęła wesołość, nie wyjmując nawet i biédnego Węgra, na którego twarzy niedawno śmiertelna osiadła bladość. Któś zanucił marsza, daléj szła urywana piosenka, a komuś nawet przyszła myśl, że fotografia grona naszego, właśnie w tych najpocieszniejszych postawach naszych, byłaby bardzo zajmującą.
Wnet ujrzeliśmy się na bezpiecznych choć ruchliwych piorgach; wzięliśmy się trochę w prawo, zdążając po złomach granitowych ku Łomnickiéj Przełęczy. Teraz już nikogo nie zmuszało niebezpieczeństwo, by się trzymał innych; każdy szedł swoją drogą, kędy mu było najlepiéj. Ja, Wala i jeden z Węgrów pozostaliśmy w tyle, zajęci zbiéraniem roślin halnych i chrabąszczów; daremnie niespokojny Janusz oglądał się co chwila za nami. Na Łomnickiéj Przełęczy zeszliśmy się wszyscy na krótki wypoczynek, reszta bowiem drogi wymaga sporo sił jeszcze, bo do podnóża Łomnicy tęgi kawał a mgły coraz więcéj się zbijały, coraz gwałtowniéj tłoczyły w głęboką dolinę Kolbachu. Uchodźmy czemprędzéj przed dészczem! Otóż i już zaczyna kropić!
Chyżo przeszliśmy przez ruchliwe piorgi, na zielone zdradliwe upłazy; darmo bodła mnie chęć odwrócenia kilku kamyków; trzeba było pośpieszać, bo w saméj rzeczy dészcz coraz większy się puszczał. Niebezpiecznie zaś w górach, jeśli deszcz spłucze szorstkie granity i pomoczy trawniki halne; wtenczas ślizko wszędzie i zbyt łatwo można się wywrócić. Trzeba wtenczas wielkiéj ostrożności za każdym krokiem, aby potrzebną utrzymać równowagę. Roślinność nader bujna w krainie halnéj, nie spasana przez trzody dla niedostępnych turni, pokrywa zwykle granitowe piorgi, których trudno z pod zieleni dopatrzyć. Upłazki takie bywają na najpochylszych zboczach gór i zdają się pozornie mówić za największą bezpiecznością; ukryta jednak rzeczywistość daje się tu nieuważnym, osobliwie w czasie słoty, najdotkliwiéj uczuć. Kilku z nas doświadczyło téj nieprzyjemności.
Dészcz, lubo drobny, ale coraz gęstszy, nie dozwalał nam ani na chwilkę się wstrzymać. Jużeśmy pozdrowili czołgającą się bluszczowato po złomach granitu halną wierzbę, a nieco niżéj piérwsze krzaki kosodrzewu.
Jak miłym wydał się nam ich widok, choć po nie tak długiém niewidzeniu, widok tych lubych zwiastunów wyższéj roślinności, wléwający w nas otuchę iżeśmy już niedaleko podnóża!
Kropiło nieustannie; jak widać miał dészcz ochotę nieproszenie odprowadzić nas aż do samego Szmeksu. Dobrze że to choć nie na szczycie! powtarza sobie każdy w duszy, godząc swój los z kaprysem nieposłusznéj zachciankom człowieka przyrody.
Wtém Janusz staje, widać że nie bez przyczyny, i marszczy śniade czoło. Ha! jeszcze jeden źleb spadzisty mamy przebyć, piérwszy źleb co, niby ciasna furtka, otwiéra wnijście na Łomnice, wszak to owa próba, gdzie nas Janusz osądził za godnych oglądania zblizka oblicza wspaniałéj olbrzymki. Bez najmniejszéj trwogi spuściliśmy się z łatwością po omokłéj ścianie, a stojący u dołu przewodnik raz ostatni kierował naszemi ruchami.
„Teraz Janusz sem nie będzie wisiał za panów, bo ich dobrze wyprowadził i sprowadził. Już się zrzekam królowania; teraz panowie mnie rozkazujcie!“
Rozśmieliśmy się na ten wyskok nieoziębionéj fantazyi dziarskiego Janusza, a lubo przemokłym i zbiédzonym, powróciła znowu pierwotna wesołość.
W istocie nie było czego się żalić, chyba na siebie samych. Biéda to, że zwykle tatrzańskim wycieczkom, obok najżywszéj rozkoszy, jakiéj doznaje umysł nie znający przesytu piękna, towarzyszą i nieuniknione prawie nieprzyjemności. Przez to jednak nie tracą się wrażenia takich wycieczek, lecz owszem tém wyraziściéj uwydatniają się one, stają się nawet wielekroć milszemi i dłużéj zachowują się w skarbnicy najmilszych wspomnień.
Szybko zeszliśmy udeptaną przez zwiédzaczów ścieżką, po zielonym, położystym, ale mimo to jeszcze licznemi odłamami granitu zasłanym upłazie.
Dészczyk cichy powoli ustawał, a gdyśmy już całkiem do doliny zeszli i na zielonéj obaczyli się równinie, przerzniętéj bystrym potokiem, wtenczas ustąpiła téż groźna chmura, szeroko rozpiął się nad nami ciemny błękit nieba i miłe słońce wesoło złociło krawędzie turni, co się tak wydatnie rysowały na czystém tle nieba. W około ponad nami porozstępywały się mgły szare, i widać tylko było, jak chyżo pierzchały poza wolne już od nich szczyty...

A górą, nad mgłami, kolczato szarpane,
Straszyły jak duchy turniska,
Olbrzymio wyrosły z powodzi obłoków,
Poczwarne jak widma sumienia,
Samotne śród ziemi, jak słowa proroków,
A wielkie, jak słowa stworzenia.[15]

Nagle i Łomnica, jakby na przekór, zupełnie się nam odsłania i promieniejąca w blasku wieczornego słońca, zdaje się do nas uśmiéchać, jak wczoraj. Poza nią czarne chmury.
Jak cudownie wyglądała ona w tém wspaniałém otoczeniu piętrzących się turni, które niedawno u stóp naszych się słały, a teraz nagle w groźnych wyrastają olbrzymów! Ileż wdzięków nabiera urocza dolina kryształowego potoku Pięciu stawów po dészczu ożywczym, co dyamentowemi kropelkami zdobi igły kosodrzewiny, co najśliczniejsze rubiny hojnie rozwiesza po lubych hal kwiatkach! Ileż tu życia i coraz piękniejszych obrazów! Czyż zdoła niewprawne pióro oddać wszystkie te barwy aż do najdrobniejszych odcieni, wszystkie te cuda od najniklejszych szczegółów, aż do owych bezmiernych ogromów, co oblane jakimś niepojętym czarem, głoszą wzniosłą pieśń wiecznie młodéj, wiecznie potężnéj przyrody?...
Z rozognioném uczuciem wpatrywałem się w świat tylu lśniący wdziękami, w to życie niby martwéj matki-ziemi naszéj, a przecież tak wyraziste, tak głośno przemawiające do duszy czującéj. Błogosławiłem szczęśliwą chwilę, co postawiła mnie u celu jednego z najgorętszych mych życzeń; czułem się jakby odrodzony, bo:

Tu gdzie skały mkną olbrzymie,
Tu gdzie śmielsze serca bicie,

Tu i myśl, co w duszy płynie,
Czuje nowe, wyższe życie.[16]

Pożegnawszy się z Węgrami, którzy za nami pozostali, przedarliśmy się prędko z pomiędzy kosodrzewiny w cienisty bór smerekowy. Za chwilę przeszliśmy oba mostki. Jesteśmy znowu u wnijścia doliny Staroleśniańskiéj. Tu nasz obóz, tu przy szumiącym potoku odpoczniemy trochę, aby po podwieczorku raźno wrócić do Szmeksu.
Dochodziła już godzina piąta. Obaj przewodnicy nasi krzątali się około przysposobienia herbaty; pozostawiony zaś na gospodarstwie Paweł, któremuśmy poruczyli ugotować ryżu w sporym garnku, mogącym nasycić i kilku największych żarłoków, wziął się skwapliwie do spożycia przedmiotu całodziennego zajęcia swego. Myśleliśmy z początku, że Paweł podzieli się z przewodnikami naszymi, którzy istotnie wraz z nami czuli wielką czczość żołądka. Z jakiém atoli zadziwieniem usłyszeliśmy Walę i Janusza skarżących się, że Paweł sprzątnął cały garnek kaszy. Musiał miéć wilczy apetyt nasz osadnik, kiedy mu się przewodnicy nie mogli dosyć wydziwować. Szczęście, że był jeszcze inny zasób żywności.
Plan dalszych wycieczek po najwyższych szczytach Tatr spiskich rozchwiał się zupełnie; niepogoda bowiem nieprzezwyciężone stawiała przeszkody. Nie mieliśmy już więc po co wracać przez góry do Zakopanego, lecz musieliśmy jechać na Jurgów i Bukowinę. W tym celu wysłaliśmy naprzód Janusza z Pawłem, aby nam w Szmeksie tegoż samego wieczora wózek zgodzili; my zaś wraz z Walą nieco późniéj dopiéro wyruszyliśmy z miejsca miłego wypoczynku.
Słońce złociło wierchy wznoszące się jakby strażnice nad zapadającemi w wieczornym mroku dolinami, i szare chmury, co zwalniając pęd szalony poczęły się na olbrzymich Tatrach w dziwaczne układać kształty. Śliczna Łomnica, oparłszy ramiona swe o granitowe turnie, w zadumie spoglądała ku smętnym, dalekim równiom; uroczym jaśniała blaskiem ta potężna królowa gór naszych. Wtém ciemna chmura zasępia jéj lica; ale słońce nie przestaje srébrzyć białych piersi dorodnéj swéj ulubienicy. Może nie ostatni raz patrzę zblizka na ciebie, wspaniała strażnico ziem słowiańskich.

Poglądam rozczulony w pyszne lica twoje,
W twoje piersi wspaniałe, w twych ramion rozwoje.
Ty zasiadłaś na tronie ze śniegów i lodów!

Minęliśmy cudne siklawy dziarskiéj zimnéj wody, a skorośmy wybrnęli z ciemnych sklepień rosłych smereków, powitał nas wspaniały Nos królewski, strzegący świata tajemnic tatrzańskich; już nawet dolatywał odgłos muzyki ze Szmeksu. Ale niebo zaciągnęło się na północy i zachodzie złowrogiemi chmurami; z wnętrza Tatr słychać było przerywany ryk gromu. Pośpieszyliśmy więc czémprędzéj, by przed burzą dostać się do Szmeksu.

Maryan Łomnicki.






  1. Polskie nazwy chrabąszczów są wyjęte z dra. Nowickiego Insecta Haliciae, Musci Dzieduszyckiani Kraków, 1865.
  2. Tak zowią Podhalanie usypiska z drobniejszych kamieni.
  3. Zeszłego lata zwiédził go prof. dr. Janota, z. gimnazyastą B. Gustawiczem i Maciejem Sieczką.
  4. Tak nazywają Podhalanie każdy wodospad.
  5. Właściwie czetyna, z czeskiego lub słowackiego cetina, tyle co nasza choina, gałązka.
  6. Kirgiz Gustawa Zielińskiego.
  7. Węglanu żelazawego 0,01276, gazu kwasu węglowego 13,63380 ziarn na 7680 ziarn, według rozbioru Aurela Scherfel‘a (1855).
  8. Według dyplomów z 13 i 14 wieku Kaltbach, Zimna woda. W ustach tamecznych Niemców nazwa ta zamieniła się na Koltbach, a potém Kolbach. Czy napotykająca się nazwa Łysanek jest miejscowa słowacka, czy przetłumaczona przez polskiego pisarza z niemieckiego Kolbach, niby Kahlbach, nie wiemy; przypuszczamy to drugie.
  9. Dokładniejszą wiadomość o pleniu (Heerwurm) podał prof. N. w Czasie z 5 sierpnia 1865 r.
  10. Zwie on się także Małą Zimną Wodą (Kleiner Kolbach).
  11. Leżą one w dolinie Staroleśniańskiéj, czyli Małéj Zimnéj Wody.
  12. O ile wiadomo, piérwszy co wyszedł na Łomnicę, był Jan Fröhlich, Spiżak. Stało się to w czerwcu 1613 r. Staszic nocował na jéj szczycie 22 sierpnia 1805 r.
  13. Karpathenbilder. Glogau, 1863.
  14. Karl A. Sonklar Edler v. Innstädten, Reiseskizzen aus den Alpen und Karpathen. Wien, 1857.
  15. Obrazy z życia i podróży r. 1846.
  16. Antoniewicz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Łomnicki .