Wyścig dystansowy/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza,
Kazimierz Laskowski
Tytuł Wyścig dystansowy
Podtytuł Obraz sceniczny w 3 aktach
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT II.
Scena przedstawia dziedziniec. Z lewej strony drzwi od stajni i płot, w głębi dwór. Przy drzwiach stajennych, ku środkowi sceny, kobylica drewniana z siodłem i tręzlami, przed drzwiami stajennemi snopek słomy (lub klocek).


SCENA I.
Jacek (sam. Wbiega na scenę zadyszany, okryty derą, którą natychmiast zrzuca z siebie ze złością).

A niech ich marności z taką robotą, z takim „tryningiem!“ Krześcijańska gęba nie może wymówić takiego cudacnego przezwiska... tryning. Bodaj z piekła nie wyjrzał, kto go wymyślił! Panu się uwidziało, że wielki wyścig wygra, kupę pieniędzy weźmie i że tak będzie co roku brał, jak parobek pensyę... Powiada: „Jacek, będziemy się w dobre konie zapomagali, w same jangielskie Jangliki; a ty będziesz onych koni pilnował, jako żeś chłop żwawy i lubiący.“ Tak mi podchlebiał. „Tylko — powiada — musisz też z jangielska wyglądać. Tak — powiada — i Jackiem tobie zwać się nie pasuje, jeno Dżonem;“ a ja powiadam: „Skoro na chrzcie świętym obrali mnie za Jacka, tedy już będę Jackiem aż do samej śmierci.“ A on powiada (niby dziedzic), jako że mi nikt Jacka nie zaprzecza, i że nie tylko za żywota, ale i po śmierci Jackiem będę, jeno, że tylko przy koniach muszę się zwać Dżonem... różności obiecywał... Złakomiłem się, przystałem. Niechta: jak zwał, tak zwał, byle jeno co dał... I niby jestem nie Jacek, jeno Dżon, niby ostaję się w tryningu (siada na kobylicę) i na tej pokrace drewnianej muszę się kiwać, żebym miał jangielski sztych na koniu, żebym się tak pompował z kolana po jangielsku. A juści — raz, dwa! raz, dwa! Tfy... do licha! Nie chciałbym, ale wszystko dla Kaśki robię. Człek dla baby każdego głupstwa się chyci... Albo i dziedzic... tłucze się teraz bez cały dzień na onym „Wielkim Szlomie,“ bo musi mu tak panna przykazała... oba jezdeśmy w tryningu, żebyśmy były lekkie, żeby nas konie mogły dźwigać. A ja powiadam: „Lepiej temu „Wielkiemu Szlomowi“ dać owsa, ile zechce, żeby miał moc, aniżeli ludzi głodem morzyć według lekkości.“ A dziedzic powiada: „Głupi jesteś, gadasz po chłopsku, a nie po jangielsku.“ A juści, toć nie jestem, chwalić Boga, Miemiec, ani Frajcuz, jeno chłop sprawiedliwy, po imieniu Jacek, a przezwisku Pieróg.

(Za sceną słychać śpiew):

Chodziłam se wedle rzéczki —
Oj ta dana, dana, dana!
Pogubiłam koraliczki —
Oj ta dana, dana dana!
Żebyś mi je, Jacuś, znalazł —
Oj ta dana, dana, dana!
Dałabym ci gęby zaraz —
Oj ta dana, dana, dana!

Jacek.

Aha, Kaśka idzie... a pewnie co niesie. Oj, dobra dziewucha, bo dobra!... w świecie takiej drugiej poszukać — jaka dobra! Zmarniałbym przy tym zatraconym tryningu, żeby nie ona. Na taki skwar każą w wełnianych kocach ganiać, żeby wagę tracić, każą się na onej pokrace drewnianej kiwać, a jedzenia dają z pańskiego stołu, akurat tyle, co dla ptaka. Jakiści bistyk — dobre jadło, ale jeno do zabawki, nie dla pożywienia... Oj, żeby nie Kasia, nie żyłbym już chyba na takim pańskim wikcie.

Katarzyna (za płotem).

Jacek! Jacek! adyć słuchaj! Ogłuchł chłopisko, czy co?... Jacek!

Jacek (n. s.).

A juści, ona myśli, że ja nie słyszę. Słyszę ci ja dobrze, jeno tak lubię przekomarzać się z dziewuchą.

(Udaje zajętego ćwiczeniem).


SCENA II.
Jacek — Katarzyna.
Katarzyna (staje przy płocie z drugiej strony).

Słyszysz, ty zatracony!... Cóżeś tak shardział?... Dla Boga! adyć się przebrał za nieboskie stworzenie!... wygląda nie jak człowiek, ale jak nietoperz... Jacuś!

Jacek (zeskakuje z kobylicy i upada).

Et, niechże cię!... bez ciebie o mało zębów sobie nie powybijałem.

Katarzyna.

Jacuś!

Jacek.

Ale — Jacuś! Trzeba ci wiedzieć, że tera ja nie Jacuś, jeno Dżon... Takie przykazanie, i dość.

Katarzyna.

Cudaki ty różne wyrabiasz i sam nie wiesz, co pleciesz. Jackiem zawdy byłeś i Jackiem ostaniesz. Nie wydziwaj-no, tylko chodź... przyniosłam ci oto kromeczkę chleba i jeszcze innego pożywienia. Chodźże i bierz.

Jacek.

Oj, Kasiu, Kasiu! dobra z ciebie dziewucha... Daj gęby!

Katarzyna.

A juści... bez płot! Jeszczeby kto obaczył i dopiero byłoby gadania. Oto lepiej naści i jedz, zanim kto ode dwora nie nadejdzie. (Podaje mu koszyk przez płot).

Jacek (biorąc koszyk).

Tęgo wyładowany! Pójdź-że i sama, bo bez ciebie ani kawałeczka do gęby nie włożę. No, chodź, Kasiu!... o, tu zaraz przełazek jest — chodź, pomogę ci.

Katarzyna (przechodzi przy pomocy Jacka, który ją całuje).

Oj, Jacuś, Jacuś!... jakżeś się ty zmizerował!... jeszcze jaki tydzień, a jeno skóra i gnaty z ciebie zostaną... jedz-że, jedz!

Jacek.

Nie wolno.

Katarzyna.

A juści — będziesz słuchał, czy wolno, czy nie wolno, — a pewnie głodny jesteś jak wilczysko.

Jacek.

Oj, głodny, głodny, Kasiuniu! i nie tylko to jadło, które mi przyniosłaś, ale i ciebie samąbym zjadł — choćbym się może szmatami udławił.

Katarzyna.

Widzisz go! mnieby zjadł, a jeno! No, nie marudź — pożywiaj się, póki kto nie nadejdzie.

(Siadają oboje na snopku słomy, leżącym przed stajnią, i jedzą).
Jacek.

Ty na mnie zawsze wydziwiasz, a ja wszystko dla ciebie znoszę — wedle ożenku, — nazywam się po cudacku, ubieram się po cudacku, tłukę się to na koniach, to na tem oto drewnie, ganiam w kocu, póki jeno tchu starczy... głodzę się oto, — bo dziedzic obiecał, że jak się będę dobrze sprawował, to mi da one kilka zagonków pod lasem.

Katarzyna.

A mnie panna Sabina obiecała krówsko.

Jacek.

A widzisz, Kasiu — źle ci to będzie? Zagonki swoje, krówsko swoje, chłop swój, cały lewentarz swój — na co jeno spojrzysz, to twoje. Będziesz sobie gospodynią... panią będziesz, Kasiu — będziesz nie byle jaką babą, jeno Jackową.

Katarzyna (figlarnie).

Et, co mi tam po takim zachudzonym chłopie!

Jacek.

Ot gadasz, a sama nie wiesz co. Chłop nie na zarżnięcie jest, jeno do roboty; aby zaś gnaty w nim zdrowe były, to tłustość bajki!... Ale ty się tylko tak przekomarzasz... a w duchu miarkujesz i rozumiesz, że babie bez chłopa nijako żyć. Jedna wdowa powiadała, że choćby tylko aby czapka w chałupie wisiała na kołku, to zaraz inszy ruch w całem gospodarstwie...

Katarzyna.

Jak ci się zdaje, Jacuś? wygra nasz dziedzic, czy nie wygra?

Jacek.

Mnie się widzi, że wygra. Bez co o to zapytujesz?

Katarzyna.

A bo, widzisz, Jacusiu, słyszałam, jak dziedzicowe ciotki rozmawiały ze sobą: że jeśli wygra, to się ożeni i będzie bogaty; a jeśli nie wygra...

Jacek.

No to co?

Katarzyna.

To będzie źle... Niby jako dziedzic opisany jest żydom, a żydy zawzięte, że niby mogą dziedzica z Kozich-dołków wyprawować; a jak go wyprawują, to pójdzie sobie chudziaczek we świat, razem z ciotkami... I niechby sobie szedł, skoro innego sposobu niema, ale nasze zagonki przepadną.

Jacek (gwałtownie).

Nie przepadną! wygra... moja w tem głowa! Choćbym miał pieprzu szkapie dać, to dam, a zagonki nasze...

Katarzyna.

Panna Sabina powiadała, że cała nadzieja w onym koniu, co go dziedzicowi stryjaszek podarował, jako że ma być jakiś osobliwy... pół jangielski! Ja nie rozumiem, mój Jacusiu, jakto pół jangielski?

Jacek.

To nie na kobiecką głowę takie rozumienie.

Katarzyna.

Kobiecka głowa ma swój rozum.

Jacek.

A juści ma — ale do czego inszego, nie do koni; a kiej chcesz wiedzieć, to ci powiem. Jak koń cały jangielski, to het wszystko ma jangielskie; a zaś jeżeli pół jangielski, to jeno połowę: albo ode łba będzie Janglik, a zresztą koń... albo ode łba koń, a zresztą Janglik.

Katarzyna.

A ten od stryja jaki jest?

Jacek.

Ano... pół musi ode łba, ale chodzi dobrze; a że dziedzic w tryningu i nie ciężki, to może wygra. Oj, wygra, Kasiuniu, wygra, bo ja będę za nim jechał; jakbym widział, że ostaje, to będę podcinał batem. Nie pożałuję ręki.

Katarzyna.

I nie żałuj, Jacusiu... nie żałuj!... — toć to nasze zagonki.

Jacuś.

A juści! (Z przestrachem): Oj, ktoś idzie!

Katarzyna.

Trzeba schować jadło... Daliby ci!

Jacek.

Uciekaj, Kasiu, a ja skiknę na tego cudaka.

SCENA III.
Ciż — Uszer.
Uszer.

Nie bój się, Jacek, nie bój! to ja... Panna Kaśka też nie potrzebuje sobie bać — to ja... Dobry przyjaciel nie zdradzi... Bądźcie spokojni — tu nikt nie przyjdzie ze dworu. Dziedzic wróci za godzinę. Jedna ciotka robi z szydełkiem i trochę się kłóci z drugą; i druga ciotka robi z drutem i kłóci się trochę z pierwszą ciotką. One nie prędko skończą swoje zatrudnienie. Pan stryjaszek pewno dziś nadjedzie, ale jeszcze nie zaraz. Możemy sobie spokojnie porozmawiać.

Katarzyna.

A co Uszer ma z nami do rozmawiania? Uszera pomyślenie insze, a nasze insze.

Uszer.

Ma panna Kasia racyę, na moje sumienie. Żebym ja miał takie pomyślenie jak Kasia, to Jacek nie miałby swojego pomyślenia; a żebym ja miał takie pomyślenie jak Jacek (z uśmiechem), to coby panna Kasia powiedziała?

Katarzyna.

Ale!... nie dla psa kiełbasa... tobym powiedziała.

Uszer (spluwa).

Pfe! Zaraz pies, zaraz kiełbasa... pfe! Taka ładna dziewczyna, a takie brzydkie słowa...

Katarzyna.

A to po co Uszer zaczyna.

Uszer.

Ja tylko dla przykładu... Kasia wie dobrze, że to nie jest pachciarski interes. Ja przyszedłem z życzliwości. Ja wiem, że Jacek głodny jest, że Kasia o tem myśli, żeby głodny nie był.

Katarzyna.

A myślę; ale niech-no mnie Uszer zdradzi, to Uszerowi brodębym oskubała.

Uszer.

Uszer zdradzi? Uszer! co Kasia mówi! Czy Uszer podobny do zdrajcy? Fe, Uszer przyszedł powiedzieć, że Kasia jeszcze nie zrobiła względem Jacka wszystkiego, co potrzeba.

Katarzyna.

O! a cóż mam jeszcze robić?

Uszer.

Kasia dała Jackowi jeść — ale kto mu da pić?

Katarzyna.

Mało wody we studni?

Uszer.

Do angielskiego stangreta nie pasuje studnia, tylko butelka. Ja przyniosłem butelkę.

Katarzyna.

Nie ma on czem płacić za butelki.

Uszer.

Płacić? Ja nie żądam zapłaty... tak przyniosłem, z dobrej woli.

Jacek (n. s.).

Ciekawość — co taki chce ode mnie?

Uszer.

Pijcie na zdrowie; panna Kasia niech sobie trochę też napije — to bardzo dobra wódeczka jest.

Katarzyna.

Ja nie pijam.

Uszer.

Ja wiem, że panna nie pija z lada kim, ale z Jackiem panna wypije. Wy sobie przecie chcecie ożenić, a mąż i żona to jedno.

Katarzyna.

Tymczasem nie jedno, a wam do tego nic.

Uszer.

Jacek, ja ciebie bardzo żałuję!

Jacek.

A bez co?

Uszer.

Ostrą kobietę będziesz miał.

Jacek.

Uchodzi się.

Uszer.

Bardzo odważny człowiek jesteś; jabym się bał.

Katarzyna.

Niech się Uszer swojej Sury boi, a o Jacka nie frasuje. On nie bojący.

Uszer.

Cicho, cicho! siadajcie, sztyle!... proszę was, siadajcie... Uszer częstuje — pijcie na zdrowie i niech będzie zgoda. Ja wam dobrze życzę. A Jacek może myśli, że ja papierosów nie mam?... Ja mam. A dla kogo ja mam papierosy? Dla Jacka. A co ja chcę od Jacka za wódkę i za papierosy? ja nic nie chcę. A dlaczego ja nic nie chcę? Bo jestem taki szczery...

Katarzyna.

E, niech Uszer nie łże, bo Uszer czegoś chce.

Uszer.

Fe, panno Kasiu... Kasia niepolityczną mowę ma.

Katarzyna.

Ale prawdę rzekłam.

Jacek.

I ja tak myślę.

Uszer.

No, no — kiedyście tacy domyślni, to ja chcę...

Jacek.

Aha!

Katarzyna.

Wyłazi szydło z worka.

Uszer.

Ja chcę, żebyście się napili — to jedno; ja chcę, żeby Jacek zapalił papierosa — to drugie; i żebyśmy sobie trochę pogadali — to trzecie; a jeżeli ja chcę od was jeszcze czego czwartego, to niech moje wrogi nogi połamią...

Jacek.

Dyć, Kasiu, Uszer bardzo pięknie przemawia.

Katarzyna.

Zdrajce oni są i zawdy im dowierzać nie można.

Uszer.

Śliczne słowo Kasia powiedziała. Niema gorsze zdrajce na świecie, jak kobiety.

Katarzyna.

O! ja przecie mówię o żydach.

Uszer.

Fe!... żydy to najlepszy naród...

Jacek.

A jakże!... Niech-no Uszer gada, co ma gadać, bo jeszcze kogo licho przyniesie.

Uszer.

Dziedzic dostał w prezencie od swojego stryjaszka bardzo fajn angielskiego konia, co się nazywa podobno „Wielki Szelma.“

Jacek.

Nie „Wielki Szelma,“ jeno „Wielki Szloma.“

Uszer.

Fe! co Jacek takie paskudztwo mówi!... Wielki Szloma jest kupiec, a koń nazywa się Wielki Szelma.

Jacek.

Mówię wam, że Wielki Szloma.

Uszer.

To komedya. Jak można konia tak nazywać!

Katarzyna.

Pewno tak jest, jak Jacuś mówi; on przecież tego konia obrządza, to najlepiej wie.

Uszer.

Niech go dyabli wezmą! Ja potrzebuję wiedzieć, ile ten Szelma jest wart.

Jacek.

Dużo.

Uszer.

Ale ile?

Jacek.

Najbiedniej ze trzysta rubli.

Uszer.

Trzysta rubli?

Katarzyna.

Dziwno wam?

Uszer.

Za co trzysta?

Jacek.

Bez to, że jangielski; a jak wyścignie inne konie, jak dziedzic dostanie parę tysięcy nagrody, to koń będzie wart trzy razy tyle.

Uszer.

To prawda jest?

Jacek.

Juści nie co... Już mi to dziedzic dokumentnie przetłómaczył, to ja wiem.

Uszer.

Trzysta rubli... trzysta rubli — to ładny prezent jest... śliczny podarunek!

Katarzyna.

Nie wolno to mu?

Uszer.

Dlaczego nie? Owszem, jabym się cieszył, żeby on dziedzicowi dziesięć takich koni podarował; a jeszczebym bardziej się cieszył, żeby mu kilka tysięcy dał.

Katarzyna.

A może da, jak mu ochota przyjdzie.

Uszer.

No, no... ochota jemu może przyjść, ale skądby do niego takie pieniądze przyszły?

Jacek.

Patrzcie-no, Uszer — jakieścić żydy tu jadą.

Katarzyna (do Jacka).

Pożyw się jeszcze, Jacusiu, jeno żywo; ja tu przyjdę do ciebie (wychodzi).

SCENA IV.
Uszer, Jacek, później Plajterman, Berek, Lejbuś.
Uszer.

Gdzie ty, Jacek, widzisz żydów?

Jacek.

Toć jadą na furze we trzech — o, tam... No, widzi Uszer?...

Uszer.

Prawda, to Plajterman, Lejbuś i Berek... bardzo porządni kupcy z miasteczka. Jacek! słuchaj-no Jacek!

Jacek.

A co?

Uszer.

Jak ty myślisz, Jacek? Czy ten Wielki Szelma doleci do nagrody?

Jacek.

Wielki Szloma.

Uszer.

Niech będzie jak chce. Ja się pytam, czy on ma dobre nogi i czy można się po nim spodziewać skutku.

Jacek.

Można.

Uszer.

Czy naprawdę tak się spodziewacie?

Jacek.

Pewny koń... chody ma takie okrutne, jak rzadko, siłę wielką, — a co on wytrzyma, to dziesięć innych nie wytrzyma.

(Wchodzą: Plajterman, Lejbuś i Berek).
Uszer.

Ny, ny...

Jacek.

Czego się tu żydy pchacie do stajni? Skoro interes jest, to do dworu iść, do dziedzica; konie z wami gadać nie będą.

Plajterman.

Żydy... żydy... Co ty tak gębę rozpuściłeś, chamie jakiś!... my jesteśmy kupcy. Ty w swojem życiu nie widziałeś tyle pieniędzy, co my w jedną godzinę przehandlujemy.

Jacek.

Wynoście się stąd zaraz!

Lejbuś.

Jaki pyszny!

Berek.

Widział kto takiego chama!

Jacek (chwyta za szpicrutę, leżącą na ziemi).

Dam ja ci tu chama, ty cyganie!

Uszer (chwyta go za rękę).

Jacku, tak nie można — to nie jest żaden interes... ty bądź spokojny. Od takich kupców można co zyskać.

Jacek.

A juści, zyska kto od nich?

Uszer.

Ja ciebie proszę, Jacek... idź do stajni.

Jacek.

Dla was tylko to robię; ale na drugi raz, jak mnie taki nazwie chamem...

Uszer.

To pójdziesz drugi raz do stajni. Co masz sobie żałować?

(Jacek wychodzi).

SCENA V.
Uszer, Plajterman, Berek, Lejbuś.
Plajterman.

Co będzie?

Berek.

Ja też chcę wiedzieć, co będzie.

Lejbuś.

Ja mogę nic nie wiedzieć... bylem tylko odebrał moje pieniądze.

Uszer.

Mądre słowo!

Plajterman.

Myśmy was szukali aż tutaj, Uszer — myśmy byli u was. Wasza żona powiedziała, że poszliście na folwark.

Uszer.

No, tak. Co chcecie?!

Berek.

Co my chcemy?

Lejbuś.

Co my możemy chcieć?!

Plajterman.

Wy się pytacie: co my możemy chcieć? a ja was pytam: jakim sposobem wy możecie nie wiedzieć, co my możemy chcieć?

Lejbuś.

To prawda.

Berek.

To dziwno jest. Wy się pytacie?

Uszer.

Alboż nie pytacie się?

Plajterman.

Nam trzeba usiąść — my jesteśmy zmęczeni.

Uszer.

Owszem, siadajcie — to was posili. Jest słoma, jest klocek — macie wszystkie wygodności.

(Siadają).
Plajterman.

To potrzebuje być krótkie gadanie — albo to, albo tamto, albo wcale nic.

Lejbuś.

Ja tak samo myślę.

Berek.

W trzech naszych głowach jedno pomyślenie jest.

Uszer.

No, no!

Plajterman.

Nie traćmy czasu... słuchajcie-no, Uszer.

Uszer.

Słucham.

Lejbuś.

Wy potrzebujecie słuchać!

Plajterman.

Cicho, cicho, sztyle!... ty, Lejbuś, nie pleć za dużo. Nam się wszystkim należy.

Uszer.

Myślicie, że mnie nie? Mnie też.

Lejbuś.

Oj, oj! komu się to dziś nie należy!

Plajterman.

Lejbuś, tobie się należy zamknąć gębę, bo nie dasz się rozmówić porządnie.

Lejbuś.

Zamknijcie waszą na zawsze! Czy ja nie mam wekslu na 200 rubli?... czy ja nie mam prawa gadać?...

Berek.

Sza... sza!... ja też mam.

Lejbuś.

Plajterman ma na 300, to zaraz chce być całym gospodarzem. My też jesteśmy wierzyciele. Co to? nasz grosz gorszy, niż jego? Jego gorszy. On już na tym purecu zarobił wielkie pieniądze, a my jeszcze niewiele. (Do Berka): Berek, ty nie siedź, jak malowana lalka — ty rób awanturę, ty krzycz! Co to jest? Plajterman chce wszystko zabrać, a nam nic nie dać. (Zrywa się). Ty jego łap za głowę, ty jego bij! Co on nad nami przewodzi? dlaczego słowa nie da przemówić?

Uszer (chwyta się za głowę).

Sztyle, sztyle!... aj waj mir!... Lejbuś, a myszygene pałke, czysty waryat i grubianin! Ty nie krzycz, czekaj... tymczasem jest już krowa, ale jeszcze nie zarznięta. Zatrzymaj się — dostaniesz swoją porcyę mięsa...

Lejbuś.

Ja nie chcę czekać, aż Plajterman wszystko zabierze. Ja mam żonę i dzieci, chwalić Boga — ja też potrzebuję żyć!

Uszer.

Cicho, cicho!... czekajcie! Po co wyście tu przyjechali? Lejbuś, ja proszę, ty sobie siądź — zrób to dla mnie. Nie dołożysz do tego interesu, na moje sumienie! (Lejbuś siada). Wy przyjechaliście dowiedzieć się o tym angielskim koniu.

Plajterman.

Nam wszystko jedno — czy on angielski, czy nie, ale on podobno dużo wart. Co wy o tem myślicie, Uszer?

Uszer.

On może być dużo wart i może być niewiele wart. To zależy.

Lejbuś.

Ja słyszałem...

Uszer.

Lejbuś, ty nic nie słyszałeś!

Lejbuś (zrywa się).

Dlaczego ja nie miałem słyszeć? Co to? nie wolno komu słyszeć?

Uszer.

Siądźcie-no trochę, powoli, zaraz będziecie mieli w głowie całą jasność. Koń wart jest dziś 300 rubli.

Lejbuś.

Tylko? — dlaczego nie 500?

Uszer.

Cicho, cicho! Nie waryuj, ty zapalona głowo... tylko słuchaj. Koń idzie na wyścig. On może wygrać parę tysięcy, to wartość jego samego podniesie się najmniej pięć razy. Czy Lejbuś rozumie ten interes?

Lejbuś.

Gdzie stoi napisane, że ten koń wygra?

Uszer.

Ładne słowo... ale gdzie stoi napisane, że ten koń przegra?

Plajterman.

To jest loterya.

Berek.

To loterya.

Lejbuś.

Ja od razu mówiłem, że to jest loterya!

Uszer.

I ja powiadam też, że loterya — ale co szkodzi ryzykować? Czy to my płacimy za bilet? Dziedzic płaci — niech on płaci. Jeżeli on wygra, to i my wygramy; jeżeli on przegra, to my także cokolwiek wygramy.

Lejbuś.

Jakim sposobem?

Plajterman.

Jakim sposobem! To się rozumie. Sprzedamy tego cuganta i będziemy mieli kilkaset rubli do podziału.

Berek.

Plajterman ślicznie powiedział.

Lejbuś.

Plajterman powiedział wielkie głupstwo!

Uszer.

Lejbuś, nie ucz ty Plajtermana rozumu. On nie dzisiejszy człowiek i dobrze wypraktykowany w interesach.

Lejbuś.

Ładne praktykowanie! Ten koń będzie leciał jak waryat — on się może potknąć, może złamać nogę, a wtenczas dostaniemy do podziału skórę. Śliczna hypoteka! Ja wolę mieć swoje zabezpieczenie na całym koniu, póki on jeszcze żywy i nie ma w sobie nic połamanego.

Plajterman.

Przytrafia się czasem, że ślepa kura znajdzie ziarnko — może być też zdarzenie, że i Lejbuś powie co rozumnego.

Lejbuś.

Co? dlaczego nie?... Plajterman nie ma chazuki na mądrość.

Plajterman.

Nie mam; ale muszę powiedzieć, że w lejbusiowej mądrości jest feler. Naprawdę jest duży feler.

Lejbuś.

Jaki ma być feler?

Plajterman.

Co ja mam gadać... niech Uszer ci powie.

Uszer.

Jest feler — a jaki feler, zaraz wytłómaczę. Każdy kupiec musi trochę ryzykować. Rozumiecie? W tym interesie my możemy dużo wygrać, a przegrać nie przegramy. Dajmy na to nawet, że ten angielski koń, ten Wielki Szelma, nogę złamie. Co dla nas stąd za zmiana? — wszystko będzie jak dawniej.

Berek.

Uszer ma racyę. Kupiec, który nie ryzykuje, powinien zostać szewcem albo krawcem.

Lejbuś.

Ja też jestem ryzykant. Co będzie, to będzie — ryzykuję!

Uszer.

Czekać do wygranej?

Lejbuś.

Czekać!

Plajterman.

Czekać!

Berek.

I ja mówię: czekać!

Plajterman.

Skoro tak, ja myślę, że my nie mamy tu już nic do roboty — możemy jechać do domu.

Lejbuś.

Owszem, mamy bardzo dużo do roboty!

Berek.

Czego Lejbuś jeszcze chce? Jakie nowe bałamuctwo Lejbuś wymyślił? Słuchajcie, Lejbuś, jeżeli wy się nie oduczycie paskudnej kłótliwości, to was nikt do spółki nie przypuści i będziecie musieli wszystkie interesa prowadzić na własną rękę — a wiadomo, że to nie jest wielki smak!

Lejbuś.

Ja lubię porządek, lubię rachunek. Kto w rachunku żyje, w bogactwie umiera, a obliczenie tyle znaczy, co połowa zapłaty. Przez to ja chcę wiedzieć...

Uszer.

Co wy chcecie wiedzieć?

Lejbuś.

Po pierwszego: ja chcę wiedzieć, ile kto z nas dostanie, jeżeli purec wygra? po drugiego: potrzebuję mieć wiadomość, ile dostaniemy, jeżeli on nie wygra?

Berek.

Co ci tak pilno?... Mamy czas!

Lejbuś.

Ja chcę wiedzieć. Ja muszę to wiedzieć! A jeżeli nie, to zacznę na własną rękę i zrobię wam ładny figiel!

Plajterman.

No, no! śliczny wspólnik... Obliczmy tego gałgana, bo naprawdę może nam wszystko popsuć.

Berek.

Obliczmy.

Uszer.

Ja myślę tak: Jeżeli sprzedamy konia, to Plajterman dostanie z tego 50 procent, Berek 24, Lejbuś 16, a ja 10.

Lejbuś.

Dlaczego ja tylko szesnaście?

Berek.

Dlaczego Plajterman pięćdziesiąt?

Plajterman.

Za co Uszer ma brać dziesięć?

Uszer.

Na całym świecie pachciarz ma przywilej... to jest...

Lejbuś.

To jest łajdactwo taki podział!

Plajterman.

Ty sam jesteś łajdak! A lump, a ganew! a gazłen, a subernik!

Lejbuś.

A mise miszune zolst dy haben... dy... dy... łapserdak! żeby tobie ogień w serce wszedł!

Uszer.

Żebyś ty w ziemię wrósł, łajdaku! dy a szwarc jur! (Zaczynają się bić).


SCENA VI.
Ciż — Atanazy.
Atanazy (wchodzi głębią podczas bójki).

Co to znowuż za awantura, od czasu do czasu! Co wy tu wyrabiacie?

(Żydzi odskakują jedni od drugich).
Plajterman.

My przyjechali powinszować młodemu panu dziedzicowi...

Atanazy.

Czego, u licha?

Lejbuś.

Że pan dziedzic dostał od pana dobrodzieja taki ładny podarunek. Taki koń, taki angielski koń...

Uszer.

Taki „Wielki Szelma.“

Atanazy.

„Wielki Szlem“ się nazywa, po Bezatu jest, od czasu do czasu... Ale, jeśli myślicie, że uda się wam złapać go... to jesteście w grubym błędzie. Wielki Szlem jest, od czasu do czasu, mój, a że go synowcowi pożyczyłem — taka była moja wola.

Plajterman.

O co nas pan dobrodziej posądza? My właśnie przyjechali powinszować — życzyć, żeby młody pan wygrał na tym koniu wielkie pieniądze.

Atanazy.

Bardzo pięknie... ale dlaczego biliście się tak zawzięcie, od czasu do czasu?

Lejbuś.

My się bili?... Żeby nasze wrogi tak się codzień bili.

Plajterman.

Pan dobrodziej się myli — to nie była wcale bitwa.

Atanazy.

Cóż więc było?

Lejbuś.

Myśmy robili trochę obrachunku.

Atanazy.

A to piękna arytmetyka, od czasu do czasu!

Uszer.

Proszę pana dobrodzieja, pan dobrodziej tego nie rozumie — to handlowy interes, handlowy rachunek. Pan mówi o bitwie — tymczasem my jesteśmy w najlepszej zgodzie.

Berek.

Oj, oj! my zawsze w zgodzie.

Plajterman.

My życzymy: niech młody pan wygra, niech dostanie nagrodę, niech dostanie złoty medal.

Lejbuś.

Ja jestem pierwszy kupiec na tego złotego mentala.

Atanazy.

Takie rzeczy się, od czasu do czasu, nie sprzedają.

Lejbuś.

Ja wiem... Te lombardów dużo psuje interes.

Plajterman.

Lejbuś, sztyle, sza! Nie potrzebujesz powiedzieć głupstwo!

Uszer.

On nie ma politycznej mowy. On pasuje do elegancyi jak groch do ściany.

Atanazy.

Więc życzycie nam wygranej?

Plajterman.

Na moje sumienie, tak. My sami, żebyśmy tylko mogli, to byśmy wygrali za pana... ale my nie do tego. Najwięcej jeździmy na biedce, to też duże utrzęsienie jest. Mnie się zdaje, że będzie wygrana.

Atanazy.

Ano, od czasu do czasu, jak dwa razy dwa — cztery. Może który z was zechce zakład trzymać?

Plajterman.

Oj, oj! żebym ja tak szczęście trzymał, jak ja nie lubię zakładów trzymać.

Berek.

Bez zakładu też wiadomo, że będzie wygrana; skoro pan dobrodziej powiada, to dość. Pan dobrodziej jest gruby znawca na takie interesa.

Atanazy.

Od czasu do czasu, tak. Tylko spojrzę na konia, to już wiem, co on wart. Dziękuję wam za dobre życzenia; a co do Wielkiego Szlema, nie fatygujcie się lepiej. Powtarzam wam, że koń mój.

Berek.

Uszer może zaręczyć, że nie mamy żaden paskudny zamiar. My jesteśmy honorowe ludzie i życzliwe.

Atanazy.

Od czasu do czasu to wam przytrafia się... coś takiego, że nie á propos. Więc uprzedzam, że na ten raz nie róbcie sobie smaku.

Uszer.

Ja za nich ręczę, proszę pana dobrodzieja. To są wspaniałe ludzie i honorowe obywatele. Lejbuś ma szynk, Berek ma szynk, a Plajterman ma... dwa szynki. Jak oni powiadają, że niema figla, to niema. Ich słowo to jest murowane słowo.

Lejbuś.

Na czyste wapno!

Plajterman.

Na cement! Nawet, żeby inne łajdaki chcieli zrobić figiel, to nasza w tem głowa, że nie zrobią. Nie uda im się — i pierwej własne ucho zobaczą, aniżeli ten figiel. My życzymy wygranej. My życzymy panu dostać wielkie pieniądze, złoty mental i... co tam jeszcze dają... podobno garnek dukatów.

Atanazy.

Od czasu do czasu, tego nie dają. Nie widzieliście Jacka?

Uszer.

On tu nie dawno był.

Atanazy (woła).

Jacek! Jacek!

SCENA VII.
Ciż — Jacek.
Jacek (wybiega z drzwi stajennych).

Słucham wielmożnego pana.

Atanazy.

Gdzież ty, gałganie, siedzisz? Zamiast się trenować, to śpisz, od czasu do czasu, na sianie.

Jacek.

Ale... śpię!... Dyć przesiewałem owies dla Wielkiego Szlomy, bo tylko patrzeć, kiedy dziedzic powróci z tryningu.

Atanazy.

Mówiłem ci, od czasu do czasu, raz, że koń nazywa się Wielki Szlem.

Jacek.

Dyć mówię, że Wielgi Szloma.

Atanazy.

Szlem! Szlem! Wielki Szlem. Czy ty, barania głowo, masz pojęcie, co to jest wielki szlem?

Plajterman (n. s.).

Wi hajst... a grojser Szlem? Wues betajcz a grojser Szlem?

Uszer (n. s. do Plajtermana).

A grojser Szleper. (Głośno): Nasze deputacye potrzebuje odejść... My bardzo wielmożnego pana kłaniamy, my bardzo życzymy.

Plajterman.

Bardzo życzymy!

Lejbuś.

My życzymy — niech pan dziedzic wygra.

Berek.

A o figiel niech się pan dobrodziej nie lęka. Pan dobrodziej już jest u nas zaasekurowany, jak w najlepszej fajerkasie. (Kłaniają się i wychodzą).

SCENA VIII.
Atanazy — Jacek.
Atanazy.

Więc, od czasu do czasu, przesiewałeś owies dla Wielkiego Szlema?

Jacek.

A jeno...

Atanazy.

Strzeż go, jak oka w głowie... A trenujesz się?

Jacek.

Oj, oj!

Atanazy.

Na kobylicy wprawiasz?

Jacek.

Dyć.

Atanazy.

Masz angielski sztych, od czasu do czasu?

Jacek.

Mam... Siedzę na króciuchnych strzemionach, jak jangielski pies na jangielskim płocie; a jak się szkapa rozejdzie w kłusie, to się kiwam, jak żyd nad wodą.

Atanazy.

A dyetę zachowujesz?

Jacek.

Niby podług jadła?

Atanazy.

Ano, od czasu do czasu, tak.

Jacek.

Wielmożny panie... to najciężej. Jeno patrzeć, kiedy mi żywot do krzyża przyschnie, że będę jak tarcica. Jużbym ja stąd uciekł za siódmą wodę, jeno że mnie zatrzymuje przywiązałość do dziedzica, jako że mi obiecał dać zucheleczek gruntu.

Atanazy.

Pewnie ci tu jakie dziewki jedzenie przynoszą? Przyznaj się, od czasu do czasu.

Jacek.

Pewnie, że donosiłyby i nie jednaby się znalazła.

Atanazy.

A ty nic?

Jacek.

Ale gdzie zaś! Choć mnie ckni, a ja nic; i choćby najlepsze rzeczy, choćby samą słoninę, choćby kiełbasę, choćby, na to mówiąc, jajecznicę, choćby kurę — ja nic. Oczy zatykam, gębę zatykam, nos zatykam, żeby zapachu nie czuć, żeby mnie nie skusiło.

Atanazy.

Ho! ho! takiś twardy.

Jacek.

Jak krzemień, wielmożny panie; jak ta skała, co z niej na szosę kamienie kruszą; jak Uszer, kiedy go prosić, żeby parę groszy pożyczył.

Atanazy.

A to, od czasu do czasu, dobrze.

Jacek.

Oj, nie bardzo! On biśtyk smakowity, ale lekki... i żeby jeno po wyścigu... to zaraz miskę grochu zjem i kartofli ze trzy garnce.


SCENA IX.
Ciż — Ewa — Sabina.
(Ewa i Sabina wchodzą z głębi).
Sabina.

Dzień dobry panu.

Atanazy.

Dzień dobry, od czasu do czasu... dzień dobry kochanym paniom. Przyjechałem oto, i nie przywitawszy się nawet z paniami, pośpieszyłem wprost do stajni.

Sabina.

O, tak... taka ważna chwila w życiu naszego Pucia... Nie dziw, że cała uwaga koncentruje się na stajni... Ach! Boże! tu się ważą jego losy.

Ewa (do Jacka).

Pan Karol jeszcze nie wrócił?

Jacek.

Nie, wielmożna pani — ale tylko go patrzeć. Ja wybiegnę na wzgórek, obaczę, może już wraca. (Wychodzi).

Sabina.

Wie pan, panie Atanazy, we mnie otucha wstępuje.

Atanazy.

A to, od czasu do czasu, dobrze... bez otuchy głupio jest na świecie.

Ewa.

Święta prawda.

Sabina.

O, tak!... zwłaszcza dla duchów wykolejonych, dla tych, które utraciły już wszystko... wszystko, prócz honoru.

Atanazy.

A! panno Sabino, dajże pani, od czasu do czasu, pokój. Jakie wykolejone? Cóż to? czy duch, jak wagon, po relsach się toczy? A jeżeli pani chodzi o Karola, czyli, jak go pani jakimś barbarzyńskim językiem nazywasz — Pucia, to się pani, od czasu do czasu, nie bój. Ten się z pewnością ze strzemion nie wykolei. Siedzi on w siodle pewniej, niż pani, od czasu do czasu, na krześle; a że Wielki Szlem się nie potknie, za to ja zaręczam. Aby tylko trening dobrze poszedł, to nagroda pewna, jak dwa a dwa, od czasu do czasu, jest cztery.

Ewa.

Istotnie? jest pan pewny tego?

Atanazy.

Oczywiście. Już ja na koniach, od czasu do czasu, zęby zjadłem, i znam się na tem lepiej, niż panna Sabina na wzdychaniu i na spazmach.

Sabina.

Nie odpowiadam panu na te żarciki, gdyż myśl moja w tej chwili zajęta jest bardzo a bardzo ważną sprawą.

Ewa.

No, no — cóż takiego, siostro?

Sabina.

W jakich barwach nasz Pucio wystąpi do turnieju?

Ewa.

Czy to koniecznie w barwach?

Atanazy.

Ano, trzeba mu, od czasu do czasu, uszyć jaką szarfę. U panny Sabiny — o ile mi wiadomo — fatałachów nie brak, z dawniejszych czasów zwłaszcza, jest tego zapewne pełna skrzynia.

Sabina (z oburzeniem).

Z dawniejszych czasów! proszę! może jeszcze z przed potopu! Ale mniejsza już o to. Nie będę rozprawiała z panem Atanazym... zaszlibyśmy może za daleko... Przedewszystkiem nasz drogi Pucio... jakie kolory ma nosić?

Ewa.

Sądzę, kochaneczko, że to wszystko jedno. Trzeba wybrać jaki wyraźny kolor... Ponsowy na przykład.

Sabina.

A! nie, nie... przecież idzie też i o symbol.

Atanazy.

Jeżeli tak... to możnaby mu dać, od czasu do czasu, kolor tabaczkowy.

Sabina (n. s.).

Straszny człowiek! (Głośno): Niewybredny bo gust ma pan Atanazy. Ewciu, ja myślę, że najlepiej będzie dać naszemu Puciowi szarfę trójbarwną, która powiedziałaby wszystko.

Atanazy.

To jest, od czasu do czasu, co?

Sabina.

Kolor różowy powie, że Pucio kocha Andzię...

Atanazy.

No, no...

Sabina.

Blado-niebieski da poznać, że kocha ją stale i że jest smutny.

Atanazy.

Żebym ja mógł być tak wesoły, od czasu do czasu, jak on!

Sabina.

Nie uważam na te docinki i kończę. Kolor zaś zielony wyrażać będzie nadzieję. Andzia zrozumie, że ta nadzieja polega na osobistej sile i zręczności, oraz na przymiotach Wielkiego Szlema. Pan Atanazy zechce zrozumieć, że ja złem za złe nie płacę.

Atanazy.

Od czasu do czasu... jesteś pani ideałem dobroci i wyglądasz niby posąg anioła, wykuty w bryle smażonej lukrecyi.

Sabina (n. s.).

Niegodziwiec!


SCENA X.
Ciż — Karol.
(Karol wchodzi z za stajni, z lewej strony).
Sabina.

Ach, Pucio!

Atanazy.

Jesteś?! Jakże Szlem? jakże nasz Wielki Szlem?

Karol.

Pysznie! 40 wiorst... bez zmęczenia, prawie ciągle kłusem... tylko trzy razy zrobiłem po trzysta kroków stępa. Ani razu się nie potknął — przyszedł suchy. Stryjaszku, to jest koń wielki!

Atanazy.

Od czasu do czasu... rasa, krew — to ma swoją wagę i znaczenie.

Sabina.

Spodziewasz się wygranej?

Karol.

Niech za mnie odpowie zegarek. Wiorsta trwa 3 minuty 45 sekund.

Atanazy.

Ehe... od czasu do czasu, haftujesz.

Karol.

Jak stryjaszkowi dobrze życzę.

Atanazy.

Nie całe cztery minuty?! No, no, przyznaj się...

Karol.

Może i cztery... w takim szybkim kłusie zegarek się trzęsie.

Atanazy.

Niechby nawet, od czasu do czasu, cztery i pół... to jest trzynaście i pół wiorsty na godzinę. Już tylko tak jedź, od czasu do czasu, a nagroda pewna. Ho! ho! znam ja mojego Wielkiego Szlema. Dzielny to koń... po Bezatu — w Europie takiego drugiego nie znajdziesz!

SCENA XI.
Ciż — Katarzyna.
Katarzyna (wchodzi z głębi).

Proszę państwa, obiad na stole.

Atanazy.

A to ślicznie, od czasu do czasu! Głodny jestem jak wilk. A ma tam panna Sabina jeszcze ową starkę, co? Delicya to, doprawdy, od czasu do czasu.

Sabina.

Jest jeszcze; ale zdaje się, że tylko jedna flaszka.

Ewa.

Jest więcej.

Atanazy.

To się, od czasu do czasu, przyda.

Ewa.

Chodźcie państwo.

Karol.

Idźcie. Ja jeszcze mam parę słów do pomówienia z Jackiem.

Katarzyna (n. s.).

Ola Boga!... a co on znowu chce od Jacka?... Obaczę ja, zostanę. (Wszyscy wychodzą. Na scenie zostaje Karol i Katarzyna, która stara się ukryć za węglem stajni).

Karol.

Jacek! jesteś tam?

Jacek.

Jestem, wielmożny panie.

SCENA XII.
Jacek, Karol — później Katarzyna.
Jacek (wchodząc).

Słucham, wielmożny panie.

Karol.

Ładnych rzeczy dowiaduję się o tobie.

Jacek.

Niby co?

Karol.

I ty jeszcze pytasz? Ty udajesz niewiniątko?

Jacek.

Nie wiem nic, nie wiem, wielmożny panie. To chyba jakie zdrajce nagadali.

Karol.

Tak? Będziesz ty widział zagonki pod lasem, będzie twoja Kaśka widziała krowę! Cóż to sobie myślisz, że ja nic nie wiem?

Jacek.

Wielmożny panie...

Karol.

Kto zjadł masę chleba? Kto zjadł kiszkę? Myślisz, że to się ukryje?

Jacek.

Wielmożny panie...

Karol.

Ruszaj do wagi! Jeżeli ci przybył jeden funt, to całoroczną pensyę potrącę. Ruszaj! (Odchodzą).

Katarzyna (wychodząc na przód sceny).

Za jeden funt całką pensyę mu potrąci! A dyć chłop samej kiszki dwa funty zjadł, a chleba omal że nie cały bochenek... Oj, jak ten jangielski... „Wielki Śledź“ nie wygra, to chyba my się utopim z Jacusiem. (Wybucha płaczem).






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Klemens Szaniawski, Kazimierz Laskowski.