Strona:Klemens Junosza - Wyścig dystansowy.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cywał... Złakomiłem się, przystałem. Niechta: jak zwał, tak zwał, byle jeno co dał... I niby jestem nie Jacek, jeno Dżon, niby ostaję się w tryningu (siada na kobylicę) i na tej pokrace drewnianej muszę się kiwać, żebym miał jangielski sztych na koniu, żebym się tak pompował z kolana po jangielsku. A juści — raz, dwa! raz, dwa! Tfy... do licha! Nie chciałbym, ale wszystko dla Kaśki robię. Człek dla baby każdego głupstwa się chyci... Albo i dziedzic... tłucze się teraz bez cały dzień na onym „Wielkim Szlomie,“ bo musi mu tak panna przykazała... oba jezdeśmy w tryningu, żebyśmy były lekkie, żeby nas konie mogły dźwigać. A ja powiadam: „Lepiej temu „Wielkiemu Szlomowi“ dać owsa, ile zechce, żeby miał moc, aniżeli ludzi głodem morzyć według lekkości.“ A dziedzic powiada: „Głupi jesteś, gadasz po chłopsku, a nie po jangielsku.“ A juści, toć nie jestem, chwalić Boga, Miemiec, ani Frajcuz, jeno chłop sprawiedliwy, po imieniu Jacek, a przezwisku Pieróg.

(Za sceną słychać śpiew):

Chodziłam se wedle rzéczki —
Oj ta dana, dana, dana!
Pogubiłam koraliczki —
Oj ta dana, dana dana!
Żebyś mi je, Jacuś, znalazł —
Oj ta dana, dana, dana!
Dałabym ci gęby zaraz —
Oj ta dana, dana, dana!