Wodzirej/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystkie piękne postanowienia Tadeusza rozwiały się w puch.
Nie biega wprawdzie z wieczoru na wieczór, zrzekł się zupełnie stanowiska wodzireja, lecz nie czyta owych gazet wieczorami, przy lampie, tak, jak to matce obiecywał.
Z nadejściem zimy ogarnia go anemia, a z nią silne bóle newralgiczne całéj lewéj połowy twarzy. Bierze ciągle antypirynę, która pogrąża go w lekki stan ekstazy. Pomimo starań matki nie chce odżywiać się należycie, grymasząc ciągle, jak panna na wydaniu. Je tylko pieczone jabłka i sery rozmaite. Godzinami całemi leży nieruchomy na łóżku, wpatrując się w sufit. Jakaś głucha uraza i chęć ujawniania owéj urazy nurtuje go bezustannie. W biurze zamyka oczy i pochyla się na sofę, znudzony i rozmarzony gorącém, jakie w całym gmachu panuje. Jak przez sen słyszy szmer głosów Pozbitowskiego, Malewicza, Bodockiego, opowiadających o nowéj śpiewaczce operetkowéj, którą sprowadzono z Warszawy. Słowa ich dobiegają uszu jego, jakby z po za jedwabnéj zasłony. Gdy późniéj przywlecze się do domu i, zjadłszy obiad, ułoży się ubrany na łóżku, głosy kolegów biurowych brzęczą delikatnie dokoła jego twarzy. Przestał zajmować się Tecią i tylko czasem, gdy matki niema w domu, przyciąga ku sobie spłonioną dziewczynę i przysuwa swą twarz do jéj twarzy. Siedzi tak długo, nieruchomy, zapatrzony w przestrzeń, a Tecia blednie i czerwienieje, nie mogąc sobie wytłómaczyć téj przemiany.
Wielohradzka kilkakrotnie prosiła go o udanie się do lekarza, lecz on kiwał ręką niedbale, mówiąc:
— Po co?
I z uporem histerycznéj kobiety akcentuje wszystkie objawy swéj anemii i newralgii, tak, jakby widok chorego Radolta podziałał nań i poddał mu chęć naśladownictwa.
Z początku było tak rzeczywiście, lecz powoli zniechęcenie i spleen ogarnął go w szalony sposób. To ciche życie, które zdawało mu się możliwem, a nawet pożądanem, obecnie dławiło go i męczyło fatalnie. Nie miał jednak siły ani chęci powrócić do dawnego chaosu. Gdy przypomniał sobie gwar, hałas i światło salonów, mimowoli cofał się i mrużył oczy. I tak, niepewny, wahający się, zmęczony i niechętny wlókł się teraz przez życie, nie mając ochoty nawet jeść dla podtrzymania egzystencyi.
— To nie życie... to wegetacya — mówił sam do siebie, wzruszając ramionami.
Tymczasem Wielohradzka z bohaterstwem walczyła z powodzią długów. Spłacała raty z najwyższym wysiłkiem, lecz zaległa za komorne i w sklepie, w którym brała podszewki i tak zwane „dodatki“, dług jéj rósł z przerażającą szybkością. Tecia pracowała dniami i nocami, dźwigając prawie na własnych barkach cały ciężar roboty. Obie kobiety schudły, zbladły, nie dosypiając nocami, wstając równo ze świtem. I w tém zbliżeniu się w pracy, zbliżały się powoli ich serca i dusze. Dopomagając sobie wzajemnie, walcząc ze zmorą snu przy świetle lampy, zanurzały się bezwiednie w atmosferę wzajemnego przywiązania i ufności. Tecia oddawna czuła się już niewolnicą serdeczną matki Tadeusza; lecz, nieśmiała i cicha, lękała sic objawów swego przywiązania. Zaprzedała się tylko w niewolę pracy i wynikami jéj chciała dowieść tego, co w głębi serca czuła. Wielohradzka zaś, od chwili pobytu Radolta, poznawszy brak egoizmu i serdeczność nędzarza, mimowoli część téj sympatyi, jaką w niéj obudził korektor, przeniosła na Tecię. Znalazła w niéj bowiem tę samą wygórowaną wrażliwość, dobroć i wdzięczność. Wśród walk materyalnych, trosk powszednich, jakie przechodziła, zapragnęła teraz jakiéj stałéj, poczciwéj, dziecięcéj miłości, któréj od Tadeusza spodziewać się nie mogła. I patrząc na tę głowę dziewczęcą, schyloną nad robotą z taką energią, z taką siłą, wytrwałością i zaparciem się siebie, Wielohradzka czuła, iż serce jéj taje, i że ta dziewczyna, która może nie była „partyą“ dla jéj syna, jest „partyą“ dla jéj zmęczonego i żądnego przywiązania serca.
Całowała teraz Tecię w głowę na dobranoc i żegnała ją tak, jak Tadeusza, mówiąc:
— Śpij z Bogiem i dobrze!..
Pokorne pochylenie głowy dziewczyny, jéj nieśmiały pocałunek, złożony na ręce, rozrzewniał ją i napełniał pociechą.
— Dobre... dobre dziecko!... — mówiła patrząc, jak Tecia znikała we drzwiach, słaniając się ze znużenia i braku spoczynku.
Mimo to jednak z pewną trwogą oczekiwała z ust syna nowéj wzmianki o zamiarze ożenienia się z Tecią. Gdyby tu szło o zaprzedanie jéj własnego życia w wieczną szarotę i niewolę, nie zawahałaby się ani na chwilę; lecz pozwolić Tadeuszowi zaślubić Tecię zdawało się jéj — zamknąć rajskiego ptaka do klatki i nałożyć mu na skrzydła wiekuiste pęta.
Pewnego styczniowego ranka srebrno było i biało od śniegu i mrozu.
Tadeusz siedział przy swém biurku rozmarzony gorącem, które buchało z rozpalonego pieca. Wyciągnął nogi, wsadził ręce w kieszenie od spodni i znudzonym, szklanym wzrokiem powitał wchodzącego Pozbitowskiego.
— Mam do ciebie prośbę — wyrzekł „koniarz“, zbliżając się do Wielohradzkiego.
— O co chodzi? — zapytał Tadeusz, przybierając jeszcze więcéj znudzoną postawę.
— Zastąp mnie dzisiaj na inspekcyi.
— Dlaczego?
— Dlatego, że mam wielką ochotę być na tomboli w teatrze...
Wielohradzki skrzywił się, ziewnął i, wyciągając ręce w górę, odpowiedział:
— A ja nie mam ochoty nudzić się za ciebie w téj przeklętéj budzie...
Pozbitowski wszakże nalegał:
— Och! możesz mi oddać tę przysługę... Zresztą to tylko zamiana. Skoro przyjdzie twoja kolej, ja ciebie zastąpię.
— Nie! nie mogę!
— Ależ... dlaczego? Ty wszakże na maskaradę nie idziesz?
— Qui sait!
— Cóż znowu! mówiłeś, że jesteś w żałobie.
— Żałoba moja się skończyła. Właśnie wybierałem się dzisiaj na tombolę.
— Słowo?
— Słowo!
Sam nie wiedział, dlaczego się upierał, dlaczego chciał popsuć Pozbitowskiemu zabawę. Powtórzył owo „słowo” prawie machinalnie. Gdy się opatrzył, było już zapóźno.
Pozbitowski ku drzwiom zmierzał.
— Pójdę poprosić kogo innego... Tylko pamiętaj, gdybyś na tombolę nie przyszedł, pomyślę, że to un parti pris de la part...
Wyszedł.
Wieczorem Wielohradzki po wypiciu herbaty, zamiast położyć się jak zwykle, zaczął krzątać się po swoim pokoju.
— Mameczko — zapytał — czy mam czystą frakową koszulę?
Wielohradzka, siadająca właśnie do pracy, aż drgnęła z podziwu, słysząc to zapytanie. Tecia również podniosła głowę z najwyższem zdziwieniem.
— I nie jedną, ale sześć czystych znajdziesz w swojéj szafce — odparła po chwili Wielohradzka. — Ale dlaczego mnie o to pytasz? czy idziesz na jaki wieczór?
— Och! — jęczał Tadeusz — gorzéj niż na wieczór... muszę iść na tombolę!
— Dlaczego musisz?
— Dałem słowo.
— Komu?
— Och! to cała historya!
I stękając i jęcząc, przerywając sobie co chwila wydobywaniem krawata, rękawiczek, lakierowanych półbucików, zaczął Tadeusz opowiadać swą przygodę z Pozbitowskim.
— W ten sposób muszę iść na tę przeklętą tombolę... — zakończył, ze złością rzucając zdjętemi butami.
Wielohradzka milczała przez chwilę, wreszcie odezwała się niepewnym głosem:
— Może to i dobrze... rozerwiesz się trochę...
Za całą odpowiedź Tadeusz roześmiał się ironicznie.
Zresztą już był gotów i wyszedł ze swego pokoju strojny, ładny, elegancki, pachnący. Dawny wodziréj zdawał się powstawać z mogiły. Blady był tylko i jakby niewyspany. Ziewając, zbliżył się do stołu i stanął obok Teci.
— Żeby mamcia wiedziała, jak mi się spać chce...
— To nie idź, dlaczego się masz przymuszać? Gdyby to jeszcze na wieczór do namiestnika albo do jakiéj wpływowéj osobistości, rozumiem konieczność przymusu... ale nie na tombolę...
— Powiedziałem już mateczce, że muszę zrobić prosty acte de présence. Wrócę za godzinę. Dobranoc!
Ziewnął raz jeszcze, pocałował w rękę matkę i zawahał się chwilę przed Tecią.
— Dobranoc pannie Teci!... — wyrzekł, kłaniając się dziewczynie z galanteryą.
— Dobranoc panu! — odparła Tecia, szukająca w téj chwili pomiędzy stosem skrawków nożyczek. Oczy jéj zdawały się unikać wzroku Tadeusza, usta ułożyły się w podkówkę, ręce wykonywały machinalne, bezmyślne poruszenia.
Wielohradzka także opuściła głowę i nie patrzy na syna.
Zdejmuje ją trwoga, czy Tadzio nie zażąda kilku guldenów, tak jak to zwykł był dawniéj czynić, gdy bywał w „świecie”. Kasa jéj wyczerpana nie może znieść podobnego wydatku.
Lecz nadspodziewanie Tadeusz nie prosi o pieniądze. Ziewa, połyka trochę antypiryny, przegląda się w lustrze i nareszcie wychodzi, nowe frou-frou we fraku, pozostawiając po sobie smugę odurzającego zapachu doskonałéj wody kolońskiéj i leciuchną woń terpentyny, którą na lato frak jego zwilżony został.
Idzie wolno przez ulicę, nie śpiesząc się, dobrze owinięty w długi płaszcz z peleryną, który spada masą czarnych fałd niemal do kostek. Szapoklak zsunął cokolwiek z czoła i pomimo zimna czuje co chwila uczucie podskórnych płomieni, przebiegających mu wzdłuż karku, policzków i czoła. Niezwykłe ożywienie panuje na ulicach miasteczka. Tombola, na któréj bilety będą sprzedawać „aktorki”, wyprowadza śpiący tłum z uśpienia. Oprócz aktorek będą damy z towarzystwa. Siedzą w lożach, kokietując, plotkując i flirtując na wszystkie strony. Wejść można łatwo. Bilety tanie. Kostium złatany z perkalu, szychu i brudnego atłasu. W kontramarkarni możliwa zamiana wytartéj odzieży na lepszą, to samo i co do kaloszy. W dawnéj sali sejmowéj, wązkiéj kiszce obstawionéj staremi dekoracyami, tańce. Wiele uciechy estetycznéj i materyalnéj. Powoli kulawe szkapy einspännerów wiozą pary krakowiaków o wytłuszczonych kierezyach. Tu i owdzie Carmen wysiada, pokazując nogi obleczone w bawełniane różowe pończochy. Gaz na ulicach płonie żółto i chorobliwie. Czasem przemknie kareta z massą futra na koźle i kominami kapeluszy służby. Po za karetą czepiają się małe chłopaki, międzynarodowa armia, odziana w mundur biedy i lekkomyślności. Inni, na chodnikach, krzyczą na stangretów:
— Batem go! batem go!...
I nagle pędzi coś jak kula, migocąc czerwonem światełkiem. Jakiś zapóźniony bicyklista sunie na rowerze przez środek ulicy.
Ulicznicy, dojrzawszy go, pędzą za nim, krzycząc sakramentalne lwowskie:
— Wa-ryat! wa-ryat!...
Cieniuchne ich głosiki piszczą, forsują nutę. Podniosły ją teraz o oktawę. Te dwa tony przeraźliwe natychmiast znajdują echo. Maski, jadąc w sankach, podejmują ton skwapliwie.
— Wa-ryat! Wa-ryat!...
Cyklista pędzi jak szalony, wreszcie znika. Śnieg zaczyna padać, i teraz dzieciaki lecą w podskokach, chwytając fruwające piaty w powietrzu. — Lo-dy! — wrzeszczy jakiś malec pół bosy, pół nagi, wirujący jak cień nieuchwytny wśród jasnych smug światła, płynących z okien niezamkniętych jeszcze sklepów.
Wielohradzki, jak ślimak w skorupę, zaszywa się w fałdy swego płaszcza. Ciepło mu w nim i dobrze. Radby zatrzymać go w sali, lecz chęć dawnego eleganta przeważa newralgię. Zrzuca więc płaszcz w kontramarkarni i wchodzi na balkon pierwszego piętra, trzymając, zwyczajem francuskim, ręce w kieszeniach spodni.
Przed nim, jakby w kotlinie obramowanéj ścianami o rozpadlinach lóż i galeryi, kręci się już kilkaset osób, depcąc podłogę brudną, zalaną całą potokami błota i roztopionego śniegu. Wśród czerni paltotów i fraków męskich nikną nędzne kostiumy masek i biaława żółtość obnażonych ramion. Podniesiona kurtyna ujawnia scenę ujętą w czerwone płótna proscenium i paludamentów. Scenę obstawiono dekoracyami jakiegoś starego pałacu dożów o wyblakłych i biednych złoceniach. W środku puf duży, sceniczny, zasmarowany bielidłem rąk aktorskich. W pufie palmy i draceny, nędzna roślinność, więdniejąca w atmosferze gazu i zaduchu. Na prawo, na lewo, pod złoconemi festonami dekoracyi, stoliki, na których płoną świece w kandelabrach. Przy nich aktorki, którym od czasu do czasu widać głowy ciemne lub jasne, pochylone nad tacami lub koszykami pełnemi małych zwitków papieru. Tłum otacza stoliki, pochylając i śmiejąc się, robiąc głośne uwagi. Czasem przemknie arystokratyczna postać „kasynowca” i zatrzymuje się przy stoliku. Wówczas ciekawość tłumu wzrasta. Płomienie świec kołyszą się gwałtownie. Tłum wymienia głośno cyfrę złożonych pieniędzy i zwykle wzrusza ramionami, dziwiąc się skąpstwu „tych panów”. Tłumu tego nawet miliardy Rotszylda nie zadziwią. Jest drwiący, zuchwały, blagierski. Zwłaszcza maski w kostiumach świecących szychem, tryumfują trywialną werwą bohaterów anonimowych — i całe szare, pomimo barw jaskrawych swych łachmanów, kręcą się zuchwale pod deszczem nut, które umieszczona na galeryi orkiestra sypie bezustannie z rykiem trąb i hukiem chińskiego kapelusza.
Na samym końcu sceny wznoszą się schody, prowadzące do dawnéj sali sejmowéj, schody brudne, ciemne, zaśnieżone całe i oślizgłe. I po tych schodach, jak kaskada bezbarwna, pomimo tęczy kolorów, przesuwa się bezustannie fala ludzi, idących bezmyślnie z jednéj sali do drugiéj, oślepionych blaskiem gazu, ubezwłasnowolnionych przez owcze błądzenie bez celu.
Wielohradzki, stojąc na środku balkonu, patrzył wciąż na dół, nie mogąc w pierwszéj chwili wśród téj arlekinady rozróżnić odrębnych sylwetek lub jakichkolwiek linii. Zwłaszcza czarne dna cylindrów i szapoklaków dominowały, głusząc temi drobnemi płaszczyznami wszystkie inne wypukłości i punkty. Lecz powoli zaczynał rozpoznawać przy pierwszym stoliku czarną postać Pozbitowskiego obok, w różową gazę odzianéj, drugiéj naiwnéj teatralnéj. Nieco daléj jedna z lwowskich kokotek, ubrana w purpurowy strój Mefistofelesa, odcinała się linią bioder, obciągniętych purpurowemi trykotami. Środkiem sali szło czterech mężczyzn, trzymając się pod ręce. Wszyscy mieli na twarzach peruki a maski na włosach. Fraki mieli włożone odwrotnie, toż samo koszule i kamizelki. Wielohradzki przymknął oczy, nie mogąc znieść widoku téj monstrualnéj przemiany. Jakaś krakowianka, z bardzo tłustemi i lśniącemi rękami, z chusteczką w ręce, spacerowała sama, poprawiając co chwila brudną, niebieską atlasową maskę. Wielohradzki śledził ją wzrokiem przez chwilę. Była nizka, krępa i widocznie biedna, bo buciki jéj, jakkolwiek starannie oczyszczone, były wykrzywione i bez formy.
Gdy przechodziła koło loży kasynowéj, z po za firanki wysunęła się długa trupia ręka i uszczypnęła dziewczynę w nagie ramię. Wielohradzki poznał rękę Melunia Orlickiego. Dziewczyna zatrzymała się i zaczęła krzyczeć, lecz na przodzie loży pojawił się Malewicz i zaczął śmiać się głośno, patrząc na nią z wysokości i bawiąc się widocznie jéj gniewem. Wielohradzki powoli z loży kasynowéj wzrok przeniósł ku innym lożom, i ogarnęło go dziwne uczucie.
Od półtora roku przeszło nie widział tych ludzi zebranych razem, wystrojonych i zbitych w pewien klan — odsuniętych od reszty społeczeństwa, jakby siatką garde-feu niewidzialnego.
Wszyscy byli na swych dawnych miejscach. Stara pani Bodocka tronuje w loży namiestnika. Cztery panny hrabianki siedzą rzędem jak egzotyczne ptaszki, owinięte białemi płachtami balowych narzutek. Loże pierwszego piętra zajęły wszystkie znaczniejsze rodziny arystokracyi galicyjskiéj, i Wielohradzki widzi całą kolekcyę Muszek, odzianych biało, lila, błękitno, na tle ciemno-purpurowego obicia ścian. Niektóre były już mężatkami; torsy, ich owinięte aksamitem lub jedwabiem, zamiast lekkiéj gazy, wysuwały się tak samo chude i dziewicze z po za aksamitnéj linii balustrady. Tu i owdzie ciemniał błam futrzanéj rotundy lekko na ramiona zarzuconéj, lub delikatnie fryzowały się w przestrzeni srebrne kędziory angory, formujące tło, na którem odcinała się wężowa, wazka sylwetka dystyngowanéj postaci kobiecéj. I te piękne kształtne głowy, nosy proste, oczy duże i jasne, ręce drobne, karki silne a delikatne — migotały wśród fałd aksamitu, atłasu, puchu futer, piór i śnieżno-białych plastronów koszul, bielejących wśród czerni aksamitnych kołnierzy frakowych.
Niewielka przestrzeń dzieliła tych ludzi od szarego tłumu, snującego się na dole, lecz przestrzeń ta wydała się Tadeuszowi olbrzymią.
Były to dwa światy, które nie miały ze sobą nic wspólnego.
Jeden błądził wśród śniegu, błota i pozlepianych łachmanów, drugi eteryzował się na wysokości kilku metrów z błyskotliwością zawieszonego w powietrzu brylantowego naszyjnika.
Tadeusz odwrócił się teraz i patrzył na lewą stronę sali, patrzył powoli, z żalem dobrowolnego wygnańca, widzącego zdaleka wnętrze Raju.
I w pierwszéj loży, dotykającéj ścianą balkonu, ujrzał Orzecką, silnie otuloną w okrycie z aksamitu heliotropowego, bogato zasnute złotym haftem.
Śmiejąc się, młoda kobieta zwracała głowę w głąb loży.
Ktoś tam stał, jakaś druga kobieta, bo z po za ściany wysuwała się ręka w jasno perłowéj rękawiczce, trzymająca przepyszny wachlarz z czarnych piór strusich.
I nagle kobieta ukazała się cała, odziana w amarantowy cieniowany aksamit, zasypany deszczem dżetu.
Światło gazu zagrało w perełkach dżetowych i w splotach włosów, zapalając wszędzie migocące złote iskierki.
Chwilkę kobieta zdawała się gorzeć cała w świetle tych iskier, w śniegu tego światła, aż powolnym, jakby zmęczonym ruchem osunęła się na krzesło, odwracając się plecami w stronę balkonu.
I teraz Tadeusz miał przed sobą trójkąt ciała o gorącéj karnacyi, ujęty w dwie linie amarantowego aksamitu i trzecią, górną, uformowaną z lekko wijących się drobnych włosów rudéj a raczéj miedzianéj barwy.
Tadeusz usta zaciął aż do krwi.
O kilka kroków, przedzielona trampoliną balkonu, siedziała Muszka, lecz nie ta „sportowa”, w męzkim kapeluszu i w angielskich trzewikach bez obcasów, lecz dawna Muszka rudowłosa, elegancka, strojna w kask swych fryzowanych włosów.
Do oczu Wielohradzkiego nabiegła purpurowa fala. Chwilę zabrakło mu oddechu. I cała rozpacz zawodu wybuchła w nim z szaloną gwałtownością. Po raz drugi przeszył wzrokiem spokojny i marmurowy kark Muszki, która teraz lornetowała głąb sali swoją aluminiową, błyszczącą lornetką. Tadeusz porwał się ku wyjściu. Wybiegł na korytarz, potrącając bohaterkę, odzianą w świeżą suknię beżową i pantofle filcowe. Zbiegł ze wschodów i wpadł do sali. Prędko jednak opamiętał się i zatrzymał jeszcze pod werendą balkonu. Nie chciał, aby Muszka dostrzegła go w tłumie tego „drugiego świata”.
I znów powrócił pod drzwi balkonu, których otworzyć nie śmiał. Stał więc niepewny i wahający, aż spłoszył go gwar głosów kobiecych na korytarzu prowadzącym do lóż. Rzucił się na lewo i znalazł jakieś przymknięte małe drzwiczki. Po za niemi drzemał strażak. Drabina wązkich wschodów pięła się pod górę. Strażak, zbudzony nagle, z podziwieniem patrzył na groźną minę Tadeusza. Chcąc skierować się w jakąkolwiek stronę, Wielohradzki zaczął szybko piąć się po wschodach.
I nagle wpadł w zaduch, krzyk i szalone gorąco. Znalazł się na paradyzie, po którym snuły się całe kłęby masek, maszynistów, strażaków i służby teatralnéj. Zaraz przy drzwiach Wielohradzki potknął się o krakowiankę z chusteczką w ręku, o wykrzywionych bucikach.
Rzuciła się ku niemu i porwała go za połę od fraka.
— Znam cię!.. — zawołała piskliwie.
Wielohradzki wyrwał się z jéj olbrzymich rąk i znów zbiegł ze wschodów. Na dole przywitał go zdziwiony wzrok strażaka. To go rozdrażniło do reszty. Co chwila słyszał ryle trąb orkiestry teatralnéj. W rozdrażnieniu potęgował to wrażenie słuchowe do wycia szalejącego orkanu, który go pędził przed siebie bez celu i możności wydobycia się z tego zaklętego koła. I znów znalazł się u wejścia do sali. W oddali dostrzegł czerwone trykoty Mefistofelesa i czwórkę mężczyzn idących tyłem, strasznych potworów o nieruchomych, uśmiechniętych maskach. Cofnął się i upadł na jakąś miękką i ciepłą masę. Był to stos odzieży rzuconéj na ziemię przez służbę kontramarkarni. Wielohradzki pośpiesznie wyjął z kieszeni numer papierowy.
— Proszę o mój płaszcz... — zawołał prawie rozpaczliwie.
Lecz czekał długo na przeciągu i zimnie, co chwila bowiem wchodziły teraz maski cokolwiek strojniejsze, owinięte w koronki i jedwabie. Służba w kontramarkarni traciła głowę, rzucając podawaną jéj odzież na ziemię, gdyż na szaragach miejsca już nie było.
Wreszcie podano płaszcz Wielohradzkiego.
Klnąc i złorzecząc, odział się nim i skierował ku wyjściu. W chwili gdy wszedł do przedsionka, ogarnął go żal serdeczny. Zdawało mu się, że pozostawia za sobą coś mu bardzo drogiego.
Znalazłszy się pod kolumnadą, Tadeusz stanął jak wryty. Patrzył bezmyślnie na zajeżdżające kolejno sanki, z których wysiadały teraz maski cokolwiek strojniejsze, owinięte w atłas i tanie koronki. Pod kolumnadą, pomimo zapalonych latarni, panował szarawy, brzydki półcień. Za to ulica cała była żółta od świateł, które płynęły z okien gmachu teatralnego, a zwłaszcza z kawiarni, zajmującéj prawy parter teatru. W żółtawéj téj powodzi rysowały się sylwetki mężczyzn, odzianych w palta i kalosze, dążących w stronę teatru lub wchodzących do kawiarni. Były to olbrzymie cienie chińskie, ukazujące się na wzór sylwetek wyciętych z czarnéj blachy po za zasłoną mgły przejrzystéj i wilgotnéj.
Tadeusz stał ciągle na progu przedsionka, gryząc nerwowo wargi. Dopóki był w gmachu teatru, wmawiał w siebie chęć ucieczki, lecz, stanąwszy na progu kolumnady, nie czuł dość siły, aby się oddalić i powrócić do domu.
Jakiś mężczyzna w czarnem dominie przemknął obok niego, potrąciwszy go prawie ramieniem. Z pod długiego płaszcza jedwabnego wysunęły się nogi odziane w czarne spodnie i długie berlacze. Tadeusz, uczuwszy popchnięcie, z całą furyą zwrócił się w stronę biegnącego mężczyzny.
— Brute!... — zawołał głośno — Brute!...
Lecz maska znikła w przedsionku, nie zwróciwszy uwagi na wykrzyknik Wielohradzkiego.
Tymczasem Tadeusz powoli zaczynał decydować się do opuszczenia swojego stanowiska. Postąpił kilka kroków, lecz nagle zajeżdżające sanki, które zatoczyły się z fantazyą na chodnik, obryzgały go ciemnym roztopionym śniegiem. Jak kot zmoczony, parsknął Tadeusz i znów cofnął się do przedsionka. Znalazł się przed okienkiem kasy, które matową, lekko oświetloną szybką znaczyło się w przestrzeni. Na szybce przyczepiono kartkę z napisem:
świeże i gustowne do wynajęcia.
Banalny umysł Tadeusza w jednéj chwili powziął również banalne postanowienie: włożyć domino, maskę i wejść niepostrzeżenie do sali. Kto wie — może nawet zbliżyć się i powiedzieć Muszce kilka słów prawdy, napiętnować jéj czoło.. pogardą...
Machinalnie sięgnął do kieszeni fraka i wyjął mały pugilaresik. Zaczął liczyć odebraną rano pensyę. Wystarczy mu na wynajęcie domina, a wreszcie zostawi zegarek, płaszcz, ale domino mieć musi. I coraz więcéj podniecał się w swojéj egzaltacyi. Widział się już w czarnym płaszczu, zbliżającym się ku Muszce. Przez chwilę patrzeć będzie tylko na nią przenikliwie. Co jéj późniéj powie, sam nie wie, ale czuje, że wyrazy cisną mu się do ust z przerażającą gorączką.
Biegnie na trzecie piętro, lecz tam gubi się w labiryncie ganków otaczających dziedzińce. Jakaś dziewczyna stoi oparta o balustradę i pluje na dół, w przepaść ciemną, którą ma pod nogami.
Wielohradzki zbliża się ku niéj.
— Przepraszam panienkę! — mówi jak może najspokojniejszym tonem — gdzie tu są domina do wynajęcia?
Dziewczyna odwraca swą głowę oskubanego ptaka i odpowiada:
— Ta na czarnym korytarzu, u Nanci!...
— A!.. a gdzież ten czarny korytarz?
— Ojej!... — dziwi się dziewczyna — pan nie wie, gdzie czarny korytarz? ta-że każdy dzieciak zna, gdzie czarny korytarz.
Wreszcie decyduje się pokazać Wielohradzkiemu kierunek ganku, prowadzącego do owego czarnego korytarza.
Wydostawszy się w rodzaj ciemnego i wilgotnego wąwozu fatalnego, oblepionego śniegiem, dostrzega Tadeusz jaśniejszą smugę światła, padającą z jakichś drzwi otwartych.
Kieruje się ku téj smudze i słyszy zmieszany gwar głosów.
Wchodzi w tę żółtą jasność i gwar cichnie. Przed nim — jama niewielkiego pokoju oświetlonego kilkoma dymiącemi kinkietami.
Na łóżku, na stołach, na wieszadłach, rozłożone jak puste manekiny, świecą się kostiumy dziwaczne, upstrzone trochą galonów i srebrnych frendzli. Tu i owdzie wydobywa się szmaragdowa plama atłasu, lub wątpliwa białość jedwabiu. Na ziemi wala się tęcza pstrokacizny arlekińskich kaftanów. Wysoko — na szubienicy wieszadeł — sterczą płaskie kapelusze z płaczącemi gałęźmi rozfryzowanych piór strusich.
W kącie piec z otwartemi szeroko drzwiczkami czerwienieje piękną barwą rozpalonych węgli. Koło niego stoi nieduży żyd, odziany w długie buty, surdut i czerwony szalik wełniany.
— A ja mówię pannie Nanci, co maskarada kiepska jest... Byłem na sali... Same łatyrady...
— E!... — odpowiada z po za wieszadeł jakiś cichy głos kobiecy — to się wie, że maskarady nigdy udać się nie mogą... Od piętnastu lat zawsze jedno i to samo...
Wielohradzki staje na progu i oczy mruży.
— Cicho!... upomina żyd — panno Nanciu, jakiś gość przyszedł.
Z po za wieszadeł wysuwa się suchotnicza postać niemłodéj kobiety. Suknia wisi na niéj jak worek. Okręciła się dużą chustką wełnianą i smutnym niechętnym wzrokiem patrzy na Wielohradzkiego.
— Pan sobie życzy? — pyta, kaszląc lekko.
— Proszę o domino!
— Białe? różowe? niebieskie? — pyta kobieta i długie jéj palce w wełnianych mitynkach przerzucają całe stosy zwiędłych atłasów.
— Nie... — mówi Wielohradzki, wchodząc do pokoju — proszę mi dać czarne domino, zupełnie czarne, świeże i dystyngowane.
Kobieta kręci z zakłopotaniem głową.
— To będzie trudno.... wszystko takie zniszczone...
Żyd z pod pieca uznaje za stosowne wtrącić swoją radę.
— Daj panna Nancia wielmożnemu panu czarny domin z Balu maszera — panna Nancia wie, ten, co to pan Rubirato podarł i opluł ze złości przeszłéj żymy...
Nancia szuka jeszcze chwilę, wreszcie wyciąga duże czarne morowe domino z wielkim kapturem.
— Pan może przymierzy? — pyta, zbliżając się do Tadeusza.
Wielohradzki kładzie na łóżku swój klak i płaszcz i naciąga domino. Gorączka go opuszcza powoli. Ten zimny, brudny, ciemny pokój, pełen łachmanów, ta suchotnica, któréj chude kościste biedne palce czuje dokoła siebie, jak pałce w ruch puszczonego szkieletu — działają na jego nerwy w uspokajający sposób. Sala balowa, Muszka, wydaje mu się bardzo daleka. Chwilę ogarnia go znużenie i chęć zdarcia z siebie domina, które, zbyt obszerne otula go szelestem czystego jedwabiu. Nasuwa jednak kaptur na głowę i kryje się w fałdy mory, jak ślimak w skorupę.
Nancia dobywa z szuflady kawałki czarnéj wstążki.
— Przypnę panu kokardę na lewem ramieniu — mówi nawłócząc igłę — pan Robirato podarł to domino ze złości, wtedy gdy grał w „Balu maskowym.” Daliśmy tu tę łatę, ale zblizka widać doskonale, że to inna mora. Zasłonię kokardą... to będzie polityczniéj.
Powoli, mozolnie przyszywa kokardę i podaje Wielohradzkiemu maskę.
Tadeusz kładzie maskę na twarz, i wypukłe jego oczy odrazu zostają udręczone tą fatalną baryerą, która je przyciska.
— Może wykrajać większy dżury? — proponuje żyd w czerwonym szaliku.
Lecz na korytarzu dają się słyszeć piski, chichoty i śmiechy.
Nancia szybko uprząta porozrzucane kostiumy i poprawia światło lamp.
Wielohradzki, nie chcąc być widzianym w téj kuchni tajemnicy, pyta szybko, zdjęty znów gorączką:
— Ile się należy?
— Piętnaście guldenów...
— Dobrze!... proszę oto pieniądze. Zostawię tu mój płaszcz i za godzinę przyjdę po niego!..
Wychodzi i na kurytarzu mija całą bandę podrostków, zmierzających ku jasnéj smudze światła.
— To ci szyk maska! — odzywa się jeden, potrącając Tadeusza.
— Zostaw go, to jakiś z grandy!... — mówi drugi, rechocząc cicho.
Lecz inni dopadli już drzwi i wołają:
— Panno Nanciu, panno Nanciu, daj nam panna kostiumy dzikensów z Hafrykanki!...
Wymawiają „Hafrykanka”, szczekając prawie z wysiłkiem to H nieszczęsne.
Tadeusz ucieka szybko, ocierając fałdy swojego domina o mury, z których wilgoć kapie. Wydostaje się na ganek i tam, zdaleka, w ciemni, widzi sylwetkę dziewczyny ciągle plującéj w czarną przepaść dziedzińca. Mija ją i zbiega do sali. Miesza się z tłumem masek, i nie może się oprzeć wzruszeniu. Nie czuje się bynajmniéj odosobnionym i zamaskowanym. Przeciwnie, zdaje mu się, że wszyscy go poznają i pokazują sobie, drwiąc z jego przebrania. Drży z zimna, a natomiast twarz płonie mu pod naciskiem maski. I oczy jego, trwożne i zmęczone, biją powiekami, jak motyle skrzydłami. Światło je dręczy, maska uciska. Przed sobą Wielohradzki widzi ciągle jakąś massę zbitą, wśród któréj nic zrozumieć nie może. Kaptur z chrzęstem nieznośnym zasłania mu uszy. Z dźwięków orkiestry słyszy od czasu do czasu ryk trąby lub brzęk blachy. Tłum prowadzi go, niesie, pcha naprzód. Chwilowo olśniły go świece zapalone w kandelabrach ustawionych na stole, przy którym siedzą aktorki. Ten bukiet jarzący, wykwitający nagle po nad morzem głów ciemnych, oślepił go. Cofa się ku lożom parterowym i opiera się o ścianę. Pragnie odpocząć, lecz ktoś go ciągnie za kaptur. Odwraca się i dostrzega, że to Malewicz, nie poznawszy go, pragnie rozerwać się i zabawić, dokuczając maskom. Odchodzi więc wolno, wpada znów w wir tłumu i napróżno wykręca głowę, chcąc dojrzeć lożę Muszki. Za nim, przed nim drepczą maski, popychając się trywialnie, wymyślając sobie, sypiąc koncepty, równie brudne, jak ich pończochy i rękawiczki. Wielohradzki, pozbawiony woli, osłabiony, oślepły, idzie naprzód, wdrapuje się na schody prowadzące do sali sejmowéj, błąka się po bufecie, powraca znów do sali i płynie za procesyą masek, które, coraz więcéj rozzuchwalone, piszczą, krzyczą, tworząc straszny, potworny akord, bijący w górę tryumfującym wrzaskiem rozhukanych zwierząt.
Wreszcie Wielohradzki wydostaje się z sali i zaczyna krążyć po korytarzach lóż parterowych, w których prawie niema nikogo i lampy palą się pół jasno.
W kącie widzi Melunia Orlickiego, z którego twarzy opada powoli tynk i róż, ujawniając żółtą cerę zasuszonej mumii. Stary lowelas z nadzwyczajną czułością trzyma za rękę krakowiankę w wykrzywionych bucikach i z chusteczką w grubych palcach.
— Aniele mój! czy ty mnie kochasz? — pyta stary „koniarz” z nieporównaną intonacyą w drżącym ze starości głosie.
Wielohradzki cofa się i wchodzi na balkon. Spogląda na lożę Muszki i znów nerwy jego drgać zaczynają.
Muszka siedzi ciągle, odwrócona plecami do balkonu, i rozmawia z Orzecką, która objada się smażonemi owocami, z łakomstwem rozpieszczonéj kotki. Trójkąt ciała Maleniowéj bieli się ciągle w ramach aksamitu i gorącéj linii włosów, przybierając teraz śliczne różowe tony, właściwe skórze brunetek; Wielohradzki wpija wzrok w tę jasną plamę, tak powabną w wycięciu sukni. Patrzy, i cała odwaga opuszcza go. Czuje się śmieszny i głupi w tém dominie wypożyczoném z garderoby teatralnéj, które jakiś uszminkowany śpiewak podarł, a on podniósł i wdział na siebie, zakrywszy „łatę” kawałkiem zwiędłéj wstążki. I w tém odzieniu miał ochotę zbliżyć się do niéj, do pani Maleniowéj, odzianéj w aksamit amarantowy, królewsko piękny, błyszczący tajemniczemi srebrnemi refleksami.
Ktoś jest w głębi loży, bo Orzecka wyciąga rękę z pudełkiem cukierków. Może Maleni. I krew zbiega do serca Wielohradzkiego na myśl o pokaźnéj wielkopańskiéj postawie dygnitarza cesarsko-królewskiego. I w téj saméj chwili ta loża wydaje mu się odosobnioną od innych lóż, czémś większém, wspanialszém, bardziéj arystokratyczném...
Nagle mężczyzna w loży powstaje i zbliża się ku Orzeckiéj; Wielohradzki poznaje Pozbitowskiego. Jakieś uczucie ulgi ogarnia go na myśl, że Maleni nie znajduje obok się Muszki. I widzi, że Muszka podnosi się także, wyciąga rękę po płaszcz, który Pozbitowski jéj podaje. Mózg Wielohradzkiego przeszywa błyskawica.
Odchodzi!
Porywa się i on ze swego miejsca i prawie bezwiednie biegnie na korytarz. Chce znaléźć się teraz blizko niéj, przyjrzéć się jéj twarzy. Na korytarzu spotyka się nagle z Pozbitowskim, który sam wychodzi z loży. Wielohradzki, oślepiony przez swą maskę, potrąca kasynowca i prawie bezprzytomnie, nie zmieniając głosu, mówi:
— Przepraszam cię!
Pozbitowski chwyta go za fałdy domina.
— Wielohradzki? — pyta ze śmiechem.
Tadeusz, który nigdy jeszcze nie miał na sobie domina, nie umie się wykręcić.
— Ja!.. puść mnie!..
Lecz Pozbitowski chwyta go jeszcze silniéj.
— Nie! nie!.. mam ideę... musisz mi pożyczyć swego domina...
— Cóż znowu?
— Na chwilkę! Proszę cię!.. pójdę zaintrygować Melunia Orlickiego. To stary idyota... trzeba koniecznie lui faire une farce...
— Jednakże...
— Niema jednakże... schowasz się tu do loży, a ja powrócę za dziesięć minut i oddam ci domino. Que diable! możesz mi oddać tę przysługę...
I szybko Pozbitowski otwiera drzwi do loży Orzeckiéj i Muszki i wrzuca w ciasną klatkę loży prawie nieprzytomnego Wielohradzkiego.
— Mesdames!.. — mówi po francusku — ta maska to dobrze wam znajomy pan Wielohradzki. Zgodził się pożyczyć mi swojego domina na pięć minut. Biegnę zaintrygować Melunia. Wy tymczasem przechowajcie w swéj loży Wielohradzkiego do mojego powrotu.
Orzecka z wielkiéj radości rozsypała na ziemię smażone owoce.
— Tak!.. tak!.. — zawołała, śmiejąc się rozkosznie — idź pan, my będziemy lornetować do waszéj loży. Trzeba zobaczyć la tête que fera Melunio, gdy mu pan powiesz o...
Przerwała, śmiejąc się dwuznacznie.
— Pan wiesz o czém chcę mówić... — dokończyła.. kryjąc swą ładną twarzyczkę za koronką prześlicznego Louis XVI wachlarza.
— Wiem!.. wiem!.. — uspokajał ją Pozbitowski, zdejmując z Wielohradzkiego domino. — Enfin, jestem gotów i mam teraz minę jakiegoś pana z Rady dziesięciu...
Ukłonił się nizko paniom, swobodny zupełnie pod dominem i kagańcem maski.
— Mesdames!..
Wyszedł, szeleszcząc fałdami domina, olbrzymi w tém długiém odzieniu, które spadało mu zaledwie do kolan, z najeżonym hełmem kaptura po nad wązkiem białawém pasmem czoła.
W loży, koło drzwi, przyklejony do ściany, pozostał Wielohradzki. Zdawało mu się, że razem z tém dominem zdarto z niego wszelką odzież i wystawiono go na urągowisko publiczne. Widział przed sobą tylko jasny otwór loży, jamę świetlaną, w któréj majaczyły różowawe kręgi balkonów i złotawe plamy świateł gazowych,
Wówczas powoli podniosła się z krzesła Muszka i, otuliwszy się futrem, iść ku niemu zaczęła. Dzieliło ich zaledwie kilka kroków, a Wielohradzkiemu wydawało się, że ta olbrzymia postać schodzi ku niemu z bajecznéj odległości po świetlanéj smudze dziwacznego oświetlenia. Szeroki kołnierz rotundy, kołnierz niebieskich lisów o barwie niepewnéj i chorobliwéj kotów angorskich, chowanych w cieplarniach bogatych apartamentów, tworzył dokoła jéj szyi i ramion puszystą aureolę, w któréj grały białawe światełka. I tylko z tego srebrno-błękitnego puchu wykwitała jéj głowa, cała także złota i ruda od światła przebijającego kędziory i zapalającego tryumfalny ogień we wnętrzu brylantowéj gwiazdy, drżącéj wysoko, niemal w przestrzeni.
Szła dość szybko, lecz Tadeuszowi zdawało się, że idzie ku niemu całe lata, i że on, patrząc na nią, przeżywa epoki oddalone, o których dawniéj nie miał nawet wyobrażenia. Przycisnął ręce do ściany i stał jak żak szkolny, złapany na gorącym uczynku jakiéjś psoty. Ona doszła ku niemu i wyciągnęła obie ręce.
— Enfin! — wyrzekła prawie przez zaciśnięte zęby.
Wielohradzki na te wyciągnięte ręce kobiety patrzył, i przejęło go zdumienie i trwoga.
Oczekiwał pogardy, chłodu, obojętności, ale nigdy téj jakiéjś fatalnéj namiętności, rozbudzonéj i niecierpliwéj, którą ujawniały te dwie wyciągnięte kusząco ręce, ładne, kształtne, opięte w jasno-perłowe długie rękawiczki i ozdobione złotemi kołami, tak, jak ramiona niewolnicy egipskiéj.
Muszka, widząc, iż Tadeusz stoi nieruchomy, osuwa się na krzesło, znajdujące się w głębi loży. Oddziela się w ten sposób od reszty sali i, rozrzucając zręcznym ruchem rotundę, tworzy rodzaj parawanu, po za którym kryje się w całości. Głowę nawet pochyla i wsuwa w masę futra. Energicznym ruchem wskazuje Wielohradzkiemu drugie krzesło, stojące przy drzwiach. Tadeusz siada, milcząc ciągle, dusząc się zdenerwowaniem i zapachem fijołków i futra, który nagle przepełnia kąt loży. Po nad głową Muszki, w lustrze zawieszoném na ścianie widzi odbicie kawałka sali i kilku lóż parterowych. Nie chcąc spotkać się ze wzrokiem Muszki, patrzy uparcie w lustro i dostrzega czerwone trykoty kokotki, wijące się jak płomienne węże na tle czarnych paltotów i domin...
Tymczasem Maleniowa mówi szybko, głosem urywanym, pochylając się cokolwiek w stronę Tadeusza:
— A!.. nareszcie! nareszcie!... ale gdzie pan byłeś? co się z panem działo?... Kilkakrotnie przyjeżdżałam z Wiednia do Lwowa prawie umyślnie dla pana, i nigdzie pana spotkać nie mogłam. Raz jeden w lesie... wtedy, gdy towarzyszyłeś pan jakiéjś panience... Dlaczego pan nie starałeś się ze mną zobaczyć?... Czy Concarneau pozostawiło tak niemiłe wspomnienie? Czyś zapomniał — enfin, voyons — powiedz pan prawdę!
Wielohradzki patrzył ciągle w lustro, lecz z uwagą wsłuchiwał się w słowa Muszki. Nigdy jeszcze nie mówiła do niego tak bezładnie, otwarcie, takim głosem zmęczonym, a mimo to wstrząsającym do głębi. Nigdy nie odsłoniła tak swego niepokoju i jakiegokolwiek moralnego wzruszenia. I natychmiast Tadeusz zaczął odzyskiwać władzę nad samym sobą i czuć, że teraz po jego stronie jest wyższość pokonanéj i zdławionéj łzami namiętności. Nie zdawał sobie jednak jeszcze sprawy z tego zmienionego stanu rzeczy, tylko instynktownie przybrał ton chłodnego sarkazmu i kłójącéj ironii.
— O!... — bąknął prawie nieśmiało — niepotrzebnie pani wspomina Concarneau... zdaje mi się, że niedobrze jest mówić o snach... gdyż... to przeszkadza ich urzeczywistnieniu.
Gdy wymówił ostatnie słowo, odetchnął: tak wiele wysiłku kosztowało go to banalne zdanie, które zaczerpnął z jéj własnego dykcyonarza. Patrzył wciąż pilnie w lustro i mrugał oczyma ze zbytniego wytężania wzroku.
— Mówię o Concarneau... — zaczęła znów Muszka — gdyż widzę, iż pan o niém zapominasz... A ja nie chcę, ażebyś pan zapomniał... nie chcę... rozumiesz pan?...
— Jeżeli zapomniałem, nie moja w tém wina — odparł Tadeusz.
— Ale dlaczego? dlaczego? co się stało? powiedz pan, co się stało?...
Tadeusz szybkim ruchem przeniósł wzrok z lustra na twarz Muszki. Chwilę nie widział nic, oślepiony blaskiem brylantów, wreszcie zaczął dostrzegać linie jéj ust, które teraz drżały nerwowo.
— Jakto, co się stało?... — zapytał zdjęty najwyższém zdumieniem.
— Naturalnie!.. przecież to było ułożone, iż zobaczymy się znów we Lwowie...
Patrzyła mu prosto w oczy, i on pod tym wzrokiem zaczął się mieszać i tracić chwilową pewność siebie.
Nie śmiał wspomnieć o jéj małżeństwie z Malenim. To, co dla niego było przeszkodą niepokonaną, dla niéj zdawało się nie istnieć nawet. Wobec tych danych, czyż mógł robić jéj gorzkie wymówki za to, że nie chciała czekać, aż on, Wielohradzki, oświadczy się o jéj rękę?
I znów, tak jak dawniéj, wtedy jeszcze, gdy była panną Dobrojowską, przepych jéj stroju, tryumfalna jéj uroda, bogactwo, które ją otaczało, zaczęło wytwarzać dokoła niéj świetlany nimb, który oślepiał jego istotę. Aksamit, futro, brylanty, ręce kształtne i wązkie, rasa całego ciała, zapach doskonałych perfum — składały się na całość téj kobiety, wypełniającéj sobą horyzont jego myśli i wzroku. I znów, zwykłą asocyacyą idei, osunął się Wielohradzki na swą własną moralną i materyalną nizinę, i nędzna szafka, w któréj bieliło się trochę wytworniejszéj a już cerowanéj bielizny, czerniły się trzy czy cztery kamizelki, surduty, smockingi, zarysowała się jako jedyny dostatek, jedyny kapitał, jaki mógł przeciwstawić przepychowi Muszki. Przyłączyło się jeszcze przekonanie, iż przepych ten głównie płynie ze związku jéj z Malenim, jednym z najlepiéj cenionych wyścigowców na terrenie dyplomatycznego Steeple-chase’u i osobistym przyjacielem arcyksiążąt wiedeńskich.
Czy Wielohradzki mógł wobec tego wystąpić ze śmieszną pretensyą nieziszczonych zamiarów matrymonialnych? W téj chwili przejęła go groza na sama myśl téj śmiałości, z jaką dawniéj dążył do podobnego celu. Zkąd mu przyszła ta myśl? jak mógł przypuszczać?.. pozwolić matce zapożyczać się, brnąć w toń długów dla niemożliwéj chimery?
Spuścił oczy w ziemię i nie śmiał patrzéć w twarz Muszki. Czuł ją blizko przy sobie, nerwową i rozgorączkowaną, w powijaku futra, które wydawało gorącą woń. Twarz ta, tonąc w cieniu, prawie czarna, pokreślona liniami oczu i ust, przecięta bielą zębów, wydawała mu się upiorem, którego lękać się należało.
— Mówiono mi... — szepce Maleniowa — iż usunąłeś się pan od bywania w świecie... Podobno jesteś pan w żałobie. Dzisiejsza jednak obecność pana na tomboli prouve le contraire. Nie chcę badać przyczyn, które pana zatrzymywały daleko od nas, ale chcę, ażeby ta dobrowolna banicya skończyła się... Ja pozostaję na cały karnawał we Lwowie, mąż mój będzie lawirował między Lwowem i Wiedniem. Il a ses devoirs, ja zaś pragnę odżyć w atmosferze mego kochanego Lwowa... Czy pan wiesz? to śmieszne, ale ja Lwów kocham! kocham!...
Przeciągnęła ręką po czole i dodała szybko:
— A może nie Lwów, może...
Ręka jéj opadła znów i zginęła w fałdach futra.
— Sama nie wiem, co mówię... mam widocznie gorączkę...
Zamknęła oczy i przechyliła w tył głowę.
— Mam gorączkę!... — powtórzyła i pozostała tak z wpół otwartemi ustami, tonąc prawie cała w srebrnym puchu futra.
Nagle zaszeleściła suknia Orzeckiéj.
Młoda kobieta, która przez cały czas rozmowy Wielohradzkiego z Muszką dyskretnie odwrócona lornetowała zawzięcie lożę kasynową, wstała nagle i zbliżyła się ku Maleniowéj.
— Pozbitowski skończył swe intrygi — wyrzekła wesoło — i powraca do nas. Za chwilę tu będzie.
Wielohradzki powstał z krzesła i przycisnął się do ściany. Był serdecznie wdzięczny Orzeckiéj za tę interwencyę. Czuł, iż powinien coś uczynić, odpowiedziéć harmonijnie na gorączkową nerwowość Muszki, nie był w stanie jednak znaleźć nic stosownego. W miarę jéj podniecania się on chłódł w jakimś smutku szarym i prawie beznadziejnym.
Tymczasem Orzecka szczebiotała, opierając się o ścianę, wesoła, rumiana, kształtna w swéj jasnéj sukni. Jedną ręką gładziła powoli futro Muszki, drugą ładnym giestem położyła na poręczy krzesła, z którego wstał Wielohradzki. Była uosobieniem kobiety bezzmysłowéj i bezmózgowéj, ładnéj figurynki, ściśniętéj doskonale dopasowanym rzymskim gorsetem. Z wielkim wdziękiem zaprosiła Wielohradzkiego na szereg wieczorów, które odbyć się miały w jéj domu.
— Mam nadzieję... — zakończyła — iż obejmiesz pan dawne stanowisko naszego conducteur de cotillon. Nikt nie był w stanie pana zastąpić. Żałowano powszechnie, iż pan zmuszony byłeś przestać bywać w świecie... Sądzę jednak, że teraz żałoba skończona, i że mogę liczyć na pana... Wszak prawda?
Wielohradzki za całą odpowiedź skłonił się z wysoką kurtuazyą. Nie miał siły odmówić. Postanowił jednak napisać do Orzeckiéj i zastawić się brakiem czasu, albo chorobą matki.
Czar jednak wielkoświatowy już wniknął w jego żyły i zaczął wypełniać jego istotę. Z loży do loży płynęły teraz te nieuchwytne prądy, łaskocące wykwintem codziennéj beztroski. Cały rok Wielohradzki odwykł od upijania się elegancyą i szykiem i wystawą zbytku. Uczuł, iż w głowie mącą mu się myśli, serce bije słabo pod balową kamizelką. Obok siebie miał znów Muszkę — i ta myśl, że to nie panna Dobrojowska, lecz pani Maleniowa znajduje się o kilka kroków, zaczynała mu być obojętna. Była to... Muszka i to mu wystarczało.
Pozbitowski otworzył drzwi loży i, śmiejąc się, zaczął zdejmować domino. Zaintrygował Melunia Orlickiego, który na korytarzu flirtował z krakowianką w wykrzywionych bucikach. Opowiedział mu wiele faktów z jego przeszłości i teraźniejszości (sekretów Poliszynella), które wprawiły starego kasynowca w głębokie rozmarzenie. Obecnie siedzi w głębi loży na ławeczce i, pukając palcem w czoło, powtarza:
— Kto to być może? — dumny i rad, że on jeden z całéj bandy był wreszcie intrygowany przez jakąś przyzwoicie odzianą maskę.
— A teraz, ty — mówi Pozbitowski do Wielohradzkiego — uciekaj i nie pokazuj się w sali. Melunio przyczepi się do ciebie i nie da ci spokoju!...
— I tak miałem zamiar powrócić do domu.. — odpowiada Wielohradzki, owijając się w domino.
Koronki czarne spadły mu do koła szyi, która, obrzeżona wyłożonym kołnierzem koszuli, rysuje się biała, delikatna, z cokolwiek błękitnym refleksem. Głowa jego, kształtna i ładna, w tych fałdach czarnéj mory i gipiury nabiera wdzięku kobiecego, trochę chorobliwego i sztucznego. Maleniowa patrzy teraz na Tadeusza z dziwną, a dawniéj nigdy nie okazywaną wobec ludzi śmiałością. W głębi jéj oczu migocą dwa światełka. Tadeusz kłania się i wychodzi, nasuwając na głowę kaptur.
— Charmant garçon! — mówi swobodnie Orzecka, zajmując dawne miejsce na przodzie loży.
Muszka nie odpowiada, tylko pozostaje w głębi na krześle i przechyla głowę, topiąc ją powoli w fale futra.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wielohradzki powraca do domu.
Przez drogę stara się nie myśleć. Gwiżdże nawet przez zęby, idzie prędko, otulony w płaszcz, przez opustoszałe ulice, ciemne, pełne śniegu i ślizkiego błota. Czasem zadzwonią zdaleka sanki i przemkną gdzieś w odległéj uliczce. Zresztą, cisza grobowa. Czarne mauzolea domów, okryte białemi całunami śniegu, majaczą wśród nocnej ciemni.
Wielohradzki prawie biegnie wśród téj pustki i ciemnicy, a wiatr rozwiewa mu szeroko pelerynę płaszcza. Wielohradzki czuje, iż obok niego, jak cień natrętny, jest cały kłęb wspomnień, myśli, nierozwiązanych zagadnień, które pędzą za nim i przybierają kształty konkretne. Nie chce jednak zwracać się ku nim, ucieka, zaciskając zarazem węzeł moralny, wiążący go z tém wyodrębnieniem się pewnych form jego istnienia. Ciągnie za sobą tę falangę jak stado tajemniczych ptaków.
Dopadł do domu, zadzwonił. Biały murzyn, odziany wiatrem, dzwoniący zębami, otwiera mu leniwie. Lecz Wielohradzki nie zastanawia się, jak zawsze, nad ustawieniem wywrotnem całéj drabiny społecznéj. Zapomina nawet dać stróżowi ową tradycyonalną „szóstkę”.
Pnie się teraz po wschodach, podnosząc fałdy płaszcza. Stróż wraca do legowiska i wsuwa się w ciepły jeszcze barłóg. Wielohradzki ostrożnie otwiera drzwi, i gorąco panujące w mieszkaniu napędza mu krew do głowy. Przy stole siedzi Tecia i szyje, przysunąwszy lampę prawie na sam brzeg stołu. Wielohradzka, znużona, śpi ubrana na łóżku, osłoniętem parawanem. Słychać jéj oddech ciężki, trochę astmatyczny.
Tecia, ujrzawszy Tadeusza, przykłada palec do ust.
— Sza... nie budź pan mamy... niech odpocznie!...
Tadeusz cichutko zbliża się ku dziewczynie i chwyta ją w swoje objęcia. Teraz on jest rozgorączkowany i nerwowy. Gorąco całuje oczy, usta, szyję Teci, która, cokolwiek zdziwiona, broni się instynktownie przed temi pocałunkami, w których odczuwa coś sztucznego.
— Może pan napije się herbaty? — pyta szeptem, uwalniając się z objęć Wielohradzkiego.
Lecz on przyciąga ją znów ku sobie i całuje nerwowo, całuje, nie ją, nie Tecię, ale jakąś abstrakcyę, potrzebę miłości. I nagle zwraca się ku drzwiom swojego pokoju, porzucając niemal brutalnie dziewczynę, która traci równowagę, chwieje się, opiera o stół i wreszcie pozostaje nieruchoma, z wypiekami na twarzy, z oczyma szeroko otwartemi, jakby pod wpływem jakiegoś groźnego widziadła.
Tymczasem Tadeusz, wbiegłszy do swojego pokoju, przedewszystkiem przekręca klucz w zamku, i to dwukrotnie. Chce pozostać sam ze swojemi myślami, jakkolwiek nie wie, gdzie i w jakim porządku myśli te ma skierować. Chwilę kręci się po pokoju w świetle przyćmionéj lampy, palącéj się wysoko na półeczce. Nagle siada na łóżku, ciągle owinięty płaszczem, i kurczy się, jak zziębła na wiosennéj grudzie wrona. Chce myśleć, lecz nie umie. Całą farandolę wrażeń, przeczuć przyszłych wrażeń ma pod swoją, cokolwiek spłaszczoną, czaszką. Postanowienie jedno wyłania się z tego chaosu. Nie powie matce o spotkaniu Muszki. Czuje, iż o pannie Dobrojowskiéj mógł mówić swobodnie, o pani Maleniowéj nie należy. Kłamstwo i tajemnicę już ma na ustach zaciśniętych nerwowo. Dojmujący ból przeszywa mu prawe ucho i policzek. Newralgia wieczorna porywa go w swoje szpony i kładzie kres niepewności i ułudzie wrażeń oderwanych. Zrywa się z łóżka i, jęcząc cicho, pije dwie łyżki antypiryny, zmieszanéj z akonityną, poczem powoli do snu się gotuje.