Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

damy z towarzystwa. Siedzą w lożach, kokietując, plotkując i flirtując na wszystkie strony, Wejść można łatwo. Bilety tanie. Kostium zlatany z perkalu, szychu i brudnego atłasu. W kontramarkarni możliwa zamiana wytartéj odzieży na lepszą, to samo i co do kaloszy. W dawnéj sali sejmowéj, wązkiéj kiszce obstawionéj staremi dekoracyami, tańce. Wiele uciechy estetycznéj i materyalnéj. Powoli kulawe szkapy einspännerów wiozą pary krakowiaków o wytłuszczonych kierezyach. Tu i owdzie Carmen wysiada, pokazując nogi obleczone w bawełniane różowe pończochy. Gaz na ulicach płonie żółto i chorobliwie. Czasem przemknie kareta z massą futra na koźle i kominami kapeluszy służby. Po za karetą czepiają się małe chłopaki, międzynarodowa armia, odziana w mundur biedy i lekkomyślności. Inni, na chodnikach, krzyczą na stangretów:
— Batem go! batem go!...
I nagle pędzi coś jak kula, migocąc czerwonem światełkiem. Jakiś zapóźniony bicyklista sunie na rowerze przez środek ulicy.
Ulicznicy, dojrzawszy go, pędzą za nim, krzycząc sakramentalne lwowskie:
— Wa-ryat! wa-ryat!...
Cieniuchne ich głosiki piszczą, forsują nutę. Podniosły ją teraz o oktawę. Te dwa tony przeraźliwe natychmiast znajdują echo. Maski, jadąc w sankach, podejmują ton skwapliwie.