Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mitu i gorącéj linii włosów, przybierając teraz śliczne różowe tony, właściwe skórze brunetek; Wielohradzki wpija wzrok w tę jasną plamę, tak powabną w wycięciu sukni. Patrzy, i cała odwaga opuszcza go. Czuje się śmieszny i głupi w tém dominie wypożyczonem z garderoby teatralnéj, które jakiś uszminkowany śpiewak podarł, a on podniósł i wdział na siebie, zakrywszy „łatę” kawałkiem zwiędłéj wstążki. I w tém odzieniu miał ochotę zbliżyć się do niéj, do pani Maleniowéj, odzianéj w aksamit amarantowy, królewsko piękny, błyszczący tajemniczemi srebrnemi refleksami.
Ktoś jest w głębi loży, bo Orzecka wyciąga rękę z pudełkiem cukierków. Może Maleni. I krew zbiega do serca Wielohradzkiego na myśl o pokaźnéj wielkopańskiéj postawie dygnitarza cesarsko-królewskiego. I w téj saméj chwili ta loża wydaje mu się odosobnioną od innych lóż, czémś większém, wspanialszém, bardziéj arystokratyczném...
Nagle mężczyzna w loży powstaje i zbliża się ku Orzeckiéj; Wielohradzki poznaje Pozbitowskiego. Jakieś uczucie ulgi ogarnia go na myśl, że Maleni nie znajduje obok się Muszki. I widzi, że Muszka podnosi się także, wyciąga rękę po płaszcz, który Pozbitowski jéj podaje. Mózg Wielohradzkiego przeszywa błyskawica.
Odchodzi!
Porywa się i on ze swego miejsca i prawie bez-