Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jąc się trywialnie, wymyślając sobie, sypiąc koncepty, równie brudne, jak ich pończochy i rękawiczki. Wielohradzki, pozbawiony woli, osłabiony, oślepły, idzie naprzód, wdrapuje się na schody prowadzące do sali sejmowéj, błąka się po bufecie, powraca znów do sali i płynie za procesyą masek, które, coraz więcéj rozzuchwalone, piszczą, krzyczą, tworząc straszny, potworny akord, bijący w górę tryumfującym wrzaskiem rozhukanych zwierząt.
Wreszcie Wielohradzki wydostaje się z sali i zaczyna krążyć po korytarzach łóż parterowych, w których prawie niema nikogo i lampy palą się pół jasno.
W kącie widzi Melunia Orlickiego, z którego twarzy opada powoli tynk i róż, ujawniając żółtą cerę zasuszonéj mumii. Stary lowelas z nadzwyczajną czułością trzyma za rękę krakowiankę w wykrzywionych bucikach i z chusteczką w grubych palcach.
— Aniele mój! czy ty mnie kochasz? — pyta stary „koniarz” z nieporównaną intonacyą w drżącym ze starości głosie.
Wielohradzki cofa się i wchodzi na balkon. Spogląda na lożę Muszki i znów nerwy jego drgać zaczynają.
Muszka siedzi ciągle, odwrócona plecami do balkonu, i rozmawia z Orzecką, która objada się smażonemi owocami, z łakomstwem rozpieszczonéj kotki. Trójkąt ciała Maleniowéj bieli się ciągle w ramach aksa-