Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiętego koła. I znów znalazł się u wejścia do sali. W oddali dostrzegł czerwone trykoty Mefistofelesa i czwórkę mężczyzn idących tyłem, strasznych potworów o nieruchomych, uśmiechniętych maskach. Cofnął się i upadł na jakąś miękką i ciepłą masę. Był to stos odzieży rzuconéj na ziemię przez służbę kontra-markami. Wielohradzki pośpiesznie wyjął z kieszeni numer papierowy.
— Proszę o mój płaszcz... — zawołał prawie rozpaczliwie.
Lecz czekał długo na przeciągu i zimnie, co chwila bowiem wchodziły teraz maski cokolwiek strojniejsze, owinięte w koronki i jedwabie. Służba w kontramarkarni traciła głowę, rzucając podawaną jéj odzież na ziemię, gdyż na szaragach miejsca już nie było.
Wreszcie podano płaszcz Wielohradzkiego.
Klnąc i złorzecząc, odział się nim i skierował ku wyjściu. W chwili gdy wszedł do przedsionka, ogarnął go żal serdeczny. Zdawało mu się, że pozostawia za sobą coś mu bardzo drogiego.
Znalazłszy się pod kolumnadą, Tadeusz stanął jak wryty. Patrzył bezmyślnie na zajeżdżające kolejno sanki, z których wysiadały teraz maski cokolwiek strojniejsze, owinięte w atlas i tanie koronki. Pod kolumnadą, pomimo zapalonych latarni, panował szarawy, brzydki półcień. Za to ulica cała była żółta od świateł, które płynęły z okien gmachu teatralne-