Wodzirej/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Druga figura z cieniem!.. z cieniem!.. pardon!..
Jak na skrzydłach czarnych, trzepiących się dziwacznie, pędzi Wielohradzki pomiędzy dwiema liniami tańczących.
Trzymanym w ręce szapoklakiem przecina powietrze. Ślizga się po posadzce z gracyą młodéj baletniczki, a biały krawat jedwabny, szeroki, w guście krawatów z 1830 roku, ma przekręcony trochę na bakier.
— Pary z prawej!... z pra-a-a-wéj!... — powtarza, otwierając usta, jak nowe wrota.
— Dobrze!... dobrze!... nie krzycz!... — mityguje jego zapał Charłupko, któremu owo „z prawéj” wpadło w samo ucho, jak bąk, nagle w ciasną przestrzeń wrzucony.
Lecz Wielohradzki, jak wódz w czasie walki, waleczny i nieustraszony, biegnie daléj, rzucając swoją komendę rozpaczliwym teraz tonem. Nikt go nie słucha w tym finale kadryla, finale wesołym i troszkę podnieconym wyborną kolacyą, spożytą przy małych stoliczkach w profuzyi śnieżystych kiści bzu i pęku róż, rozsypanych w przestrzeni.
Wielohradzki w téj barwnéj alei, którą tworzą dwa rzędy tancerzy, ukwieconych również massą bzu i róż, przesuwa się ze zwinnością jaskółki. Dawna anemia znikła. Policzki wypełniają gorączkowe rumieńce. Jest on jak kobieta światowa, chętnie oddychająca sztuczną atmosferą balu. Pierś jego rozsadza rozkoszne uczucie aktora, powracającego po dłuższéj przerwie na deski sceniczne. Pomimo oporu i nieuwagi ze strony tancerzy, zajętych flirtem, kwiatami, miłością, plotkami, manewrowaniem szapoklakami lub wachlarzami, nie umie gniewać się i, zatrzymawszy się chwilę na środku sali, ociera pot z czoła blado-zieloną chusteczką jedwabną.
Grand rond!... — woła zdesperowany, opuszczając myśl urządzenia figury z „cieniem”.
Rond formuje się powoli wśród śmiechu i wrzawy. Panie w szerokich, fałdzistych na dole sukniach, rozkładających się na posadzce na wzór kosztownych parasoli, podają ręce tancerzom. Ci, w krawatach stendhalowskich, we frakach o aksamitnych kołnierzach, przypominają karykatury Rostignac’ów. Krótko ostrzyżone przy skórze włosy, śpiczaste przycięcie brody i wąsów, nie harmonizuje ze stylem stroju. Lecz już tu i owdzie pokazuje się twarz gładko ogolona, włosy przyczesane i zlepione fiksatuarem. Światło kinkietów i świec, gorejących w kandelabrach wśród płaskich liści roślin, migoce błotnistemi plamami na powierzchni tych balzakowskich głów, Z ramion kobiet opadają suknie i rękawy olbrzymie, u łokci ściągnięte wstążkami. Gdzież talie prababek z tradycyonalną w pasie bransoletką? Włosy bramują twarze pasmami dziewiczemi, twarze pokryte kremem Simons’a i pudrem Sarah Bernhardt. Oczy, zafarbowane indyjskim błękitem, usiłują mieć romantyczny chłód i sztuczną egzaltacyę, lecz błyszczą nerwową żywością krwi szybko płynącéj.
I pod falami róż i bzu, które spadają, więdnąc, z gałęzi pająków, zaczyna płynąć w takt piosenki Carmeny cała farandola tych panów i pań, przebranych maskaradowo, komponujących swoje głowy, twarze, ciała — na wzór niedawno jeszcze wyszydzanych Lucyanów Rubeupre. To, co było brzydkie, teraz jest piękne, lecz właściwie teraz jest brzydkie, bo czysty i wypływający z warunków epoki styl zmodernizowany przez paryskich krawców i fryzyerów stracił swój kryształ i wdzięk, stając się brzydkim hermafrodytą.
Wielohradzki podaje rękę swéj tancerce i miesza się z całem gronem. Prześliczna blado-błękitna sukienka Dory Hohensteigen-Higmeringen, obramowana ciemnem futrem, lekkiemi fałdami gazy dotyka go, jak skrzydła olbrzymiego motyla. Księżniczka, uprzejma i doskonale wychowana, uśmiecha się do swego tancerza, uśmiecha się do swego vis-à-vis, uśmiecha się do dam siedzących pod ścianami, do róż, do świateł, do siebie w lustrze, do całego świata, i do swego własnego życia. Ma lat osiemnaście ta wiedenka, biała, różowa, przepysznie zbudowana, prześliczna, pachnąca, z twarzą klasycznie wdzięczną, z szyją łabędzią, z ramionami atłasowemi, z dołkami na buzi, na szyi, na gorsie, na łokciach. Jest to usobienie beztroski kobiecéj, luksu społeczeństwa. Rada z siebie, ze świata, uznająca, iż tak, jak jest — jest dobrze, i że ona, Dora, i jéj siostra, Mitzi (mniéj ładna, lecz jeszcze weselsza), powinny zawsze pozostać młode, wdzięczne i szczęśliwe.
I odrazu Dora zagarnęła dla siebie berło królowéj karnawału. Jéj wiedeński szyk, trochę rubaszny, lecz błyszczący, tualety oryginalne, a zwłaszcza łatwość obejścia, przy wielkiéj napozór prostocie, pociągnęły wszystkich. Siostra jéj, Mitzi, pozostała w cieniu. Wiedziano, iż była „zakochana” w jednym z arcyksiążąt i że ten starał się właśnie o pozyskanie zezwolenia na swój ślub z panną Hohensteigen-Higmeringen. Lecz Dora była wolna. Bezwiedna jéj kokieterya, prawie naiwna, roztaczała się dokoła na wszystkich i dla wszystkich. Urodzeniem i stanowiskiem była tak wysoko, iż zdawało się jéj, że nic, żaden flirt z c. k. koncepspraktykantem bezpłatnym namiestnictwa poniżyć jéj nie może. Odrazu chętnie zaczęła tańczyć z Wielohradzkim, który, proszony przez Orzecką, księżniczkę uczynił „wodzirejką” i dał jéj miejsce adjutanta przy swym boku. Dora z wesołą radością przyjęła tę rolę i natychmiast zaczęła ją grać na seryo. Zajmowała się przyborami do kotyliona i wczasie figur tanecznych często interwencyą swoją czyniła wiele zamieszania i nieporządku.
Wielohradzki czuł teraz ciągle jéj drobną ładną rączkę w swéj dłoni, lecz dotknięcie téj ręki nie wywierało na nim wcale wpływu magnetycznego.
Była to wesoła, dobra ręka poczciwego kolegi, lecz nie ręka kobieca, pełna elektrycznych prądów. Dwukrotnie już na tych wieczorach tygodniowych u Orzeckich tańczył z księżniczką, i zawsze po za jéj główką powabną i wdzięczną szukał czegoś, innéj twarzy i innéj głowy, która zdawała się teraz unikać jego spotkania.
Muszka Maleniowa, jako mężatka młoda i żona dygnitarza, ustąpiła teraz berła panieńskiego wdzięku księżniczce. Na pierwszy wieczór u Orzeckich nie przyszła wcale. Wielohradzki uczuł lód w sercu, widząc, iż dwunasta wybiła, a Maleniowie nie przybyli. Wir taneczny jednak ciągnął go koniecznością przymusu. Księżniczka szczebiotem swoim i dowcipami tworzyła dokoła niego miłą dziewczęcą cieplarenkę. Niemniéj przeto błądził po apartamencie wśród lasu fraków i fali sukien jak zbłąkany. Zdawało mu się, iż Orzecka śledzi go z pewną złośliwością w swych piwnych, okrągłych źrenicach. Przybrał więc maskę pozornéj obojętności i gorliwie zajął się kotylionem.
Orzeccy, niebogaci, lecz żyjący z wysiłkiem nad stan, przepychem akcesoryów i nadmiarem kwiatów pokrywali szczupłość apartamentu i niezbyt wykwintne umeblowanie salonów. Znać tu było przejście armii tapicerów, świeżo upięte portyery, zbyt nowe lustra, całe regimenty złoconych krzesełek o czarnych atlasowych poduszkach. Lecz gospodyni domu, zarumieniona jak wiśnia, dziecięcą wesołością i zakłopotaniem witała swych gości. Po raz pierwszy otwarła swe salony i widocznem było, iż działa z trwogi, aby cokolwiek nie zdradziło ich braków i kłopotów pieniężnych. Ztąd — zbytek w kolacyi i winach, moc świateł i kwiatów, przepych w akcesoryach kotylionowych.
Bawiono się doskonale, i Wielohradzki, który odwykł od widzenia kręcących się bezmyślnie splątanych par po środku salonu, doznawał chwilami zawrotu głowy na widok téj massy ciemno-kolorowéj, wirującéj z jakąś rozpaczliwą elegancyą po blond tafli lśniącéj posadzki.
Prędko jednak oswoił się z tym widokiem. To-szaleństwo balowe weszło mu już poprostu w krew; oddychał pełną piersią w atmosferze więdnących kwiatów i rozgrzanych ciał kobiecych. Przez chwilę zamknął oczy i wciągał w siebie tę woń, jak suchotnik pierwsze ciepłe, rozkoszne prądy budzącéj się wiosny. Rzempolenie orkiestry balowéj, zamiast drażnić mu nerwy, działało na niego uspokajająco. On, który nie mógł znieść turkotania maszyny, na któréj szyła matka lub Tecia, słuchał chętnie skrzekliwych tonów polek lub piszczenia miaukliwego straussowskich walców. Newralgia jego peryodyczna, zjawiająca się zawsze z nadejściem nocnych cieni lub w gorącu, zniknęła. Pozostał tylko lekki szmer wzdłuż szczęk, który był mu miły. I teraz, gdy jeszcze na drugim wieczorze ujrzał wchodzącą Muszkę, zaczął się dziwić sobie, jak mógł tak długo wytrzymać w odosobnieniu, nie korzystając z możności choćby chwilowego wydostania się z nędzy życiowéj, w jakiéj przebywać był zmuszony. Właśnie dnia tego, rano, matka po raz pierwszy zażądała jego pensyi biurowéj, i on przyznać się musiał, iż wydał ją na wynajęcie domina i rozmaite inne akcesorya balowe. Miał wprawdzie jeszcze w kieszeni kilka guldenów, ale zataił tę wiadomość, chcąc kupić sobie świeży krawat i rękawiczki. Wielohradzka, słysząc odpowiedź syna, zbladła: widocznie liczyła na te pieniądze na spłacenie długu lub na bieżące wydatki. Nie zrobiła mu ani słowa wymówki, lecz, milcząc, z czołem przeciętem głęboko zmarszczką, wyszła do kuchni, gdzie pozostała długą chwilę zamyślona i nieruchoma. Wieczorem, widząc, iż Tadeusz ubiera się we frak i gotuje do wyjścia, spytała go prawie sucho, bezdźwięcznym głosem:
— Idziesz na bal?
— Tak, proszę mamci.
— Do namiestnictwa?
— Nie, do hrabiostwa Orzeckich.
Dodał ów tytuł „hrabiowski” do nazwiska Orzeckich dla pogłaskania dumy matki. Lecz ona, wbrew swojemu zwyczajowi, nie okazała mu rozradowanéj twarzy w żółtem świetle lampy przyciemnionéj abażurem. Miała ciągle ten wyraz troski powszedniéj, trywialnéj, codziennéj, która je jak skorpion, gryzie duszę jak miał węglowy — palce. Tecia również zdawała się być zgnębioną nawałem roboty karnawałowéj, przeróbkami przeszłorocznych sukien, z których koniecznie należało zrobić nowe stroje. Przytém te dwie kobiety, stara i młoda, zżyły się tak razem w téj ciągłéj pracy, że zdawały się mieć wspólne troski, myśli, uczucia. Na czole Teci rysowała się ta sama zmarszczka, która żłobiła czoło Wielohradzkiéj. To samo smutne ust zacięcie i pochylenie głowy. Z tém wrażeniem jakiegoś powszedniego smutku i zziębnięcia moralnego wyszedł Tadeusz na drugi bal do Orzeckich. W salonie, przy dźwiękach muzyki odżył, a nadejście Muszki dopełniło jego metamorfozy. Muszka przesunęła się jak cień przez salon i zniknęła we drzwiach małego pokoiku, który, zastawiony nieuniknioną japońszczyzną, nosił nazwę „małego salonu”.
W przesunięciu się tém pozostała w pamięci Tadeusza gorąca barwa rudego aksamitu, z którego zrobiona była suknia Muszki. W barwie téj mieściła się cała massa odcieni, począwszy od rubinowych refleksów, skończywszy na żółtawo-płowych blaskach. Podobnéj barwy kosztowne futro bramowało dół sukni, jak wąż olbrzymi i wierny. Na głowie skrzyła się korona z rubinów. Dwie szeleczki z łańcuszków złotych, przetykanych rubinami, ściągały na ramionach stanik, z którego spadały olbrzymie bufiaste rękawy. I jeszcze w oczach Wielohradzkiego pozostało wrażenie olbrzymiego koła wachlarza ze złotawych koronek i perłowéj massy, unikat łączący materyał epoki Ludwika XVI z formą japońskich ekranów.
Przez cały prawie wieczór Muszka pozostała w „małym salonie”. Sprytem kobiecym odgadła, iż rywalizować z Dorą Hohensteigen-Higmeringen jest dla niéj rzeczą niemożliwą. Sytuacya jéj nie dozwalała flirtu i nadmiernego tańca. Obnosiła teraz wszędzie z sobą majestat dyplomatyczny swego męża i wiedziała, że ten majestat będzie zaporą nieprzełamaną w odzyskaniu dawnych sukcesów salonowych. Wolała więc zrezygnować sama i, nie pospolitując się w tanecznem gronie, stworzyć dokoła siebie rodzaj cercle’u, w którym łatwo zająć może królewskie stanowisko. Chciała zająć miejsce staréj pani Bodockiéj w świecie dyplomatycznym i teraz już zaczynała grać swą rolę z nieporównaną zręcznością. W pierwszéj chwili nastąpiło pewne zdziwienie, na widok, z jaką łatwością Muszka abdykuje z berła królowéj balu, lecz prędko dokoła jéj fotelu utworzyło się grono wesołych causer’ów, tych, których dreptanie w tańcu nudzi lub męczy, i którzy, zblazowani na wdzięki dziewcząt, chętnie garną się w kąciki, w których, jak sygnały łatwéj rozmowy, powiewają wachlarze mężatek.
Wielohradzki, przykuty do sali balowéj obowiązkami wodzireja, tańczył ciągle, lecz coraz więcéj wykręcał głowę w stronę małego salonu, z którego chwilami dolatywały go wybuchy śmiechu Pozbitowskiego. W pauzach pomiędzy tańcami widział, iż wiele osób wchodziło do japońskiego pokoju, lecz on; zajęty zwykłą nieśmiałością, wejść tam nie śmiał. Ludzie ci byli u siebie, pomiędzy sobą, rozumieli się i bawili doskonale wśród porozpinanych po kątach parasoli i fałszywych kakemonosów porozwieszanych na ścianach. Lecz on, oprócz tańca, nie miał z nimi nic wspólnego. I obwieszony, jak koń, chomątami kwiatów, orderów i szarf kotylionowych, zaczął w głębi duszy czuć głuchą nienawiść do nich wszystkich, tak jak wtedy, gdy w Paprotce czuł sic odosobnionym Twardowskim, zawieszonym pomiędzy niebem i ziemią...
Z najwyższą pasyą zaczął ustawiać pary do dalszego ciągu kotyliona, przerwanego dzięki Dorze, która, wbiegłszy do saloniku, nie mogła się zdecydować na opuszczenie tego wesołego grona, Wielohradzki stał tuż przy drzwiach, lecz nie chciał nawet na chwilę wejść do téj zalanéj potokami czerwonego światła przestrzeni, wśród któréj odczuwał obecność Muszki.
I nagle, z pośrodka siedzących podniosła się Muszka i chwileczkę zarysowała się sama po nad całą grupą czarnych fraków, ostrzyżonych głów i powichrzonych fryzur kobiecych. Krwawe oświetlenie nadawało jéj ramionom i twarzy żółtość kości słoniowéj. Całe snopy purpurowych iskier płonęły w koronie jéj rubinów. Wielohradzki stał przy progu zmieszany, nie mogąc się cofnąć, patrząc mimowoli na to błyszczące widmo, śmieszny w massie kwiatów, zwieszających mu się na piersi, z blado-zieloną wstęgą wodzireja, związaną na lewem biodrze w pretensyonalny węzeł, odpowiedni dla prowincyonalnego tenora.
Muszka podniosła do oczu lornetkę, osadzoną na długiéj rączce, wysadzanéj rubinowemi cyframi, i sekundę jedną patrzyła tak na Tadeusza z miną na wpół kokotki, na wpół wielkiéj damy, przyglądającéj się czemuś dawniéj znanemu i uleciałemu ze zbyt krótkiéj pamięci.
Wielohradzki odczuł wybornie śmieszność swéj sytuacyi i arogancyę tego spojrzenia. Odnalazł w niem pannę Dobrojowską, powiększoną rozmiarami pani Maleniowéj. Cofnął się w tył, lecz Muszka w téj saméj chwili opuściła rękę i zginęła w tłumie powstających mężczyzn. Równocześnie we drzwiach zjawiła się księżniczka i, śmiejąc się, wyciągnęła jakby do lotu swe prześliczne ramiona.
Me voilà!... — zawołała wesoło.
I w wirze walca dostrzegł jeszcze Wielohradzki, jak Maleniowa z królewską powagą przechodziła przez salon w towarzystwie Orzeckiéj i stryja Dezyderego; Maleni bowiem bawił w Wiedniu. Wielohradzki, narażając się na upadniecie razem ze swą tancerką, przesunął się jednym susem na drugi koniec sali, aby nie znaleźć się na drodze Muszki.
Pani Maleniowa wyszła z salonu i za chwilę Orzecka powróciła sama.
Maleniowa odjechała.
Równocześnie z jéj odejściem ogarnęło Wielohradzkiego podwójne uczucie. Doznał ulgi i uczucia opuszczenia. Bez werwy i imaginacyi dokończył kotyliona, skrócił figury i przyśpieszył zakończenie. Wyszedłszy na ulicę, szedł chmurny i zamyślony. Wzrok Muszki, jaki padł na niego z po za szybek lornetki, świdrował mu mózg i odnajdywał dawne, zastygłe już klisze. Tego rodzaju spojrzenie panny Dobrojowskiéj nieraz już smagało Tadeusza jakąś litościwą ironią. Dlaczego jednak była inną w loży, tak banalnie podnieconą, niemal natarczywą? I znów w umyśle Tadeusza powstało pytanie dawne i nierozwiązane: „dlaczego?”
Wchodząc na próg mieszkania, zapomniał o możności zastania jeszcze Teci i matki przy pracy. Lecz matka spała ubrana, z kompresami z różanéj wody na zbolałych powiekach.
Przy stole na zwykłém miejscu siedziała Tecia, schylona nad falbaną tiulową, w którą nawłóczyła pracowicie wąziuchne różowe wstążeczki. Chude palce dziewczynki bielały wśród delikatnéj tkaniny. Z pod abażuru lampy padał krąg światła na leżące na stole przedmioty i wydobywał zimny srebrny blask z naparstka i nożyczek. Na odgłos kroków Tadeusza, Tecia podniosła głowę. Pewna radość odbiła się na jéj zmęczonéj twarzy. Przeciągała teraz umyślnie tak długo nocne czuwanie, aby zobaczyć Tadeusza powracającego z balu. Obecnie spacery ich poranne ustały z nadejściem zimy, a od pewnego czasu Tadeusz okazywał Teci dziwnie kapryśne i nierówne wybuchy czułości, to znów zupełnego zobojętnienia. Dziewczyna jednak zapamiętała jego gorące pocałunki w chwili powrotu z maskarady. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia przestrachu, uczuła wielką rozkosz, przypominając sobie tę chwilę. I pragnęła, aby się powtórzyła ta sekunda radości. Pracowała na nią noc całą, i gorącą myślą pragnęła ją sprowadzić jak promień wiosenny przylot jaskółek.
Lecz dnia tego nadzieja Teci doznała zawodu.
Tadeusz, zdjąwszy w przedpokoju palto i kalosze, przesunął się przez pokój jak cień, jak Muszka, i zaledwie skinąwszy głową na uprzejme „dobry wieczór panu! ” dziewczyny, zamknął się w swoim pokoju.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.