Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W kącie piec z otwartemi szeroko drzwiczkami czerwienieje piękną barwą rozpalonych węgli. Koło niego stoi nieduży żyd, odziany w długie buty, surdut i czerwony szalik wełniany.
— A ja mówię pannie Nanci, co maskarada kiepska jest... Byłem na sali... Same łatyrady...
— E!... — odpowiada z po za wieszadeł jakiś cichy głos kobiecy — to się wie, że maskarady nigdy udać się nie mogą... Od piętnastu lat zawsze jedno i to samo...
Wielohradzki staje na progu i oczy mruży.
— Cicho!... upomina żyd — panno Nanciu, jakiś gość przyszedł.
Z po za wieszadeł wysuwa się suchotnicza postać niemłodéj kobiety. Suknia wisi na niéj jak worek. Okręciła się dużą chustką wełnianą i smutnym niechętnym wzrokiem patrzy na Wielohradzkiego.
— Pan sobie życzy? — pyta, kaszląc lekko.
— Proszę o domino!
— Białe? różowe? niebieskie? — pyta kobieta i długie jéj palce w wełnianych mitynkach przerzucają całe stosy zwiędłych atłasów.
— Nie... — mówi Wielohradzki, wchodząc do pokoju — proszę mi dać czarne domino, zupełnie czarne, świeże i dystyngowane.
Kobieta kręci z zakłopotaniem głową.
— To będzie trudno.... wszystko takie zniszczone...