W wąwozach Bałkanu/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W wąwozach Bałkanu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W gołębniku
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Schluchten des Balkan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ V.
W gołębniku.

Jechaliśmy wzdłuż Ardy. Przewodnik Albaniego wziął, jak zauważyłem odrazu, najlepszego muła dla siebie i siedział na dobrem tureckiem siodle. Niemcowi dał narowiste bydle i siodło, które mnie pobudzało do śmiechu. Gdyby to jeszcze było siodło pakunkowe, toby uszło; ale Albani jechał właściwie na jakimś postumencie drewnianym z ostremi krawędziami i tak szerokim, że nogi jego odstawały od boków muła na pół łokcia. To sprawiało mu niezawodnie ból, jeśli nie chciał kolan podnieść do poziomu siedzenia. Rzemieni, ani strzemion nie widziałem. Zamiast nich wisiały po obu stronach sznurki, pozwiązywane w kilka pętli: urządzenie raczej tanie, niż niezawodne.
Byliśmy niedaleko za miastem, kiedy spotkaliśmy jadącego naprzeciw nas człowieka z psem. Kundel zaszczekał na nas, a muł Albaniego wyrzucił tylne nogi w górę, wierzgając niemi pomału. Okazało się, że bydlątko było do pewnego stopnia wyćwiczone w tych obrotach i ruchach i wykonywało je artystycznie, ze smakiem.
— Ah, eh, oh! — zawołał jeździec. — Znowu zaczynasz, bestyo jedna!
Starał się utrzymać na siodle, ale nie zdołał. Zjechał przez głowę zwierzęcia i siadł na drodze, zanim jeszcze tylne kopyta muła dotknęły ziemi napowrót. Poszkodowany zerwał się i uderzył muła pięścią między uszy. Na to odezwał się właściciel:
— Czemu go bijesz? Czy on należy do ciebie, czy do mnie? Czy masz prawo dręczyć cudze zwierzę?
— Czy to zwierzę ma prawo zrzucać obcego jeźdźca? — odparł Albani.
— Czy on cię zrzucił? Spuścił cię całkiem powoli i porządnie, ażeby ci się nic złego nie stało. Jesteś mu winien wdzięczność. Tymczasem zamiast tego bijesz go.
— Wynająłem go do jazdy, a nie, aby zeń spadać. On mnie ma słuchać. Płacę za niego, więc do mnie należy. Gdy nie słucha, wówczas go karzę!
— Oho! Jeśli go raz jeszcze uderzysz, pojadę z powrotem i zostawię cię na gościńcu. Siadaj!
Albani wdrapał się na siodło, ale miły zwierz iść teraz nie chciał. Jeździec klął i piorunował, ale muł zachowywał się tak, jak gdyby się bawił jego gniewem. Kręcił ogonem i machał uszami, ale nie ruszył z miejsca. Albani nie śmiał go już znowu uderzyć. Zażądał od właściciela, żeby bydlę w ruch wprawił, ale ten odpowiedział:
— Zostaw to jego woli. Chce stać, to niech sobie postoi. Sam już pomyśli o biegu. My pojedziemy tym czasem dalej.
I tak się stało. Na zakręcie obejrzałem się. Uparte stworzenie stało jeszcze na miejscu i machało uszami. Ledwie minęliśmy zakręt tak, że muł stracił nas z oczu, puścił się w bieg, ale takim cwałem, że siodło, na którem podskakiwał Albani, trzeszczało we wszystkich spojeniach. Rozbiegłszy się raz, nie zatrzymał się muł koło nas, lecz pognał dalej.
To było zaraźliwe. Muł juczny, prowadzony przez właściciela za cugle, zerwał się nagle i popędził za uciekinierem, a my oczywiście za nim. Wkrótce jednak musieliśmy stanąć, aby pozbierać przedmioty, które powypadały z juków. Gdyśmy doścignęli Albaniego, siedział znowu na ziemi i pocierał ręką tę część ciała, której odpowiadało miejsce na siodle, a nie na ziemi. Oba bydlęta stały obok, kiwały ogonami, kręciły uszami i wyszczerzały zęby. Można było pomyśleć, że to miało przedstawiać szyderczy, złośliwy uśmiech.
Przymocowaliśmy znowu pozrzucane przedmioty, Albani wsiadł na siodło i ruszyliśmy dalej. Me upłynęło jednak pół godziny, a wstrętna kreatura stanęła znowu i nie chciała ruszyć z miejsca.
— Doścignie nas; jedźmy dalej — rzekł pan i władca.
Milczałem dotąd, ale teraz odezwałem się:
— Czy sobie życzysz, żeby ten juczny znowu uciekł? Jeśli się to powtórzy, to zajedziemy daleko. Niech weźmie bicz.
— Na to nie pozwolę.
— Tak, tak! Co ci powiedział ten pan, wynajmując zwierzęta?
— Zażądał dwóch koni, albo mułów, jednego pod wierzch, a drugiego pod pakunki
— Pięknie, bardzo pięknie! Więc nie żądał wyraźnie tego zwierzęcia, które mu dałaś?
— Nie.
— W takim razie złaź i zamieniaj się z nim!
Zdziwienie twarz mu pokryło. Uważał widocznie mój projekt za całkiem niepojęty, wprost nierozumny.
— Co mówisz? Ja mam mu dać tego muła? Wszakże to mój!
— Tam ten także twój, zrozumiałeś?
— Ale ja jeżdżę tylko na tym; na innym nie.
— W takim razie zrobisz teraz wyjątek. Ten pan zażądał jednego muła pod rzeczy, a jednego do jazdy wierzchem. Do tego należy siodło, ale ty masz tylko jedno i sam w niem siedzisz. Kto płaci za wierzchowca, musi go też otrzymać. Więc ty się z nim zamienisz.
— Ani mi się śni!
— Ale mnie się to śni! — rzekłem głosem podniesionym. — Ja mam ferman wielkorządcy; ten pan mi towarzyszy i jest pod moją strażą, a więc i padyszacha. Gdy ja ci daję rozkaz, to masz mi być poprostu posłusznym. Nuże z siodła!
Albani zsiadł już, właściciel jednak odpowiedział:
— On zażądał dwóch mułów i otrzymał je. Nie pozwolę sobie rozkazywać nikomu!
— Halefie!
Hadżi czekał już oddawna na to wezwanie z ręką na harapie. Zaledwie wymówiłem to słowo, świsnął harap przez plecy nieposłusznego i to z taką siłą, że uderzony wyskoczył z głośnym krzykiem ze siodła. Dostał jeszcze kilka razy i nie sprzeciwiał się już przenosinom. Trzeba postępować z ludźmi tak, jak nas do tego zmuszają.
Albani zgodził się naturalnie na zmianę. On skorzystał na tem, ale my nie, gdyż zanim dojechaliśmy do najbliższej miejscowości, uciekł dwa razy muł ze swoim panem, a raz z rzeczami. Na szczęście znaleźliśmy tam właściciela koni, który gotów był uwolnić nas od kłopotu. Tamtemu się zapłaciło. Widząc nas odjeżdżających, miotał na nas groźby rozmaite, ale nie zważaliśmy na to.
Chcąc w drodze do Menliku trzymać się kierunku prostego, bylibyśmy musieli przejechać przez Boltisztę. Ale prosta droga nie jest zawsze najkrótszą. Przecinało ją nam mnóstwo wzgórz i jarów poprzecznych. Aby się nie narazić na nieuniknione przeszkody i stratę czasu, zboczyliśmy na północ, bo zamierzaliśmy przez wyżynę Kruszema dostać się na dolinę Domusa albo Karłyka.
W południe zatrzymaliśmy się w Nastań, a wieczorem stanęliśmy w Kara Bulak, gdzie zostaliśmy na noc. Nazajutrz zwróciliśmy się znowu na zachód do Newrekup.
Około południa znajdowaliśmy się na płaskowyżu, spadającym stromo ku Dospad-Dere. Właściwej drogi nie było i z trudem tylko przedzieraliśmy się przez liczne i gęste grupy zarośli, które zagradzały nam drogę.
Gdy przejeżdżaliśmy obok jednej z takich grup, skoczył Rih nagle w bok, co się u niego rzadko zdarzało. Pozostawiłem go wolno, on zaś parskał, zwracając wyraźnie nozdrza ku zaroślom.
— Zihdi, tam się ktoś kryje — rzekł Halef.
— Może. W każdym razie to coś niezwykłego.
Hadżi zsiadł już z konia i wszedł w zarośla. Usłyszałem głośny okrzyk. Wrócił za chwilę i rzekł:
— Wejdź tam! Tam jest trup.
Poszedłem za nim razem z drugimi. Ujrzeliśmy małe wolne miejsce, otoczone dokoła krzakami. Na niem spoczywały zwłoki kobiety w postawie klęczącej z czołem, opartem na osobliwszej budowli.
Kilkadziesiąt kamieni leżało tu tak jeden na drugim, że tworzyły rodzaj ołtarza, na którym znajdowała się nisza, a w niej krucyfiks.
— To chrześcijanka! — rzekł Halef.
Miał słuszność. Była to ukryta w lesie świątynia, zbudowana może przez tę kobietę z ogromnym trudem; zauważyłem bowiem bardzo mało kamieni. Musiała je kto wie z jak daleka i z jakim mozołem znosić, aby móc bez przeszkody służyć swojemu Bogu.
Przejęło mnie to głęboko, a towarzysze, choć mahometanie, stali także w milczeniu. Miejsce, z którego Bóg powołuje duszę ludzką do siebie, jest miejscem świętem.
Ukląkłem do modlitwy, a towarzysze moi uczynili to samo. Następnie zbadałem zwłoki.
Kobieta mogła mieć lat około trzydziestu. Twarz o szlachetnych i delikatnych rysach była bardzo wychudła. Na rękach, złożonych jak do modlitwy i trzymających różaniec, nie było ani śladu mięsa. Na małym palcu prawej ręki miała umarła złotą obrączkę z ametystem, ale bez żadnego znaku. Ubrana była nie po bułgarsku, lecz po turecku. Przed wizerunkiem ukrzyżowanego odkryła głowę, a zasłona leżała obok. Była niewątpliwie kiedyś piękna, bo piękność jej nawet po śmierci nie znikła. Usta uśmiechały się, a na twarzy panował spokój; widocznie anioł śmierci dotknął jej łagodnie.
— Co zrobisz? — zapytał Halef.
— Można tylko jedno uczynić: trzeba znaleźć krewnych zmarłej. Muszą mieszkać gdzieś blisko, gdyż kobiety nie zwykły się bardzo od mieszkania oddalać. Jesteśmy zdaje się niedaleko Barutin. Chodźcie! Zostawimy ją oczywiście tutaj.
Dosiedliśmy znowu koni i odjechaliśmy.
Wyżyna opadała teraz bardziej stromo, a zarośla się rozstępowały. Ujrzeliśmy niebawem budynek w formie wieży, a w jego pobliżu kilka domów. Na ten widok rzekł właściciel koni:
— To zapewne karauł kapitana.
Karauły, są to wieże strażnicze, obsadzone wojskiem dla pilnowania okolicy i drogi. Pochodzą one z czasów dawniejszych, ale nie utraciły dotąd swego znaczenia.
Wieża stała wysoko, a głęboko w dole wiło się istotnie coś nakształt drogi ku jakiejś widocznej z dala miejscowości.
— To jest Barutin — rzekł koniarz. — Tu, gdzie teraz się znajdujemy, nigdy jeszcze nie byłem, lecz słyszałem o tym karaule. Mieszka tutaj kapitan, który popadł w niełaskę. Pokazuje się mało i żyje jak pustelnik. On nienawidzi ludzi, ale żona jego ma być przyjaciółką biednych i nieszczęśliwych.
— Jedźmy tam!
Gdyśmy przybyli do wieży, wyszedł z drzwi naprzeciw nas człowiek, po którym poznaliśmy, że był żołnierzem. Nie widziałem u nikogo jeszcze tak długiego i gęstego wąsa.
— Do kogo? — spytał tonem nieprzychylnym.
— Słyszę, że tu mieszka oficer.
— Tak.
— Czy jest w domu?
— Tak, lecz on z nikim nie mówi. Jedźcie dalej.
— Uczynimy to, ale powiedz nam pierwej, czy nie szukają tu w okolicy jakiej kobiety.
Twarz jego przybrała natychmiast wyraz najwyższego napięcia.

— Tak, tak — odrzekł. — Nasza pani zniknęła. Szukaliśmy już od wczoraj z rana, ale daremnie.
— Myśmy ją znaleźli.
— Gdzie? Gdzie ona? Czemu nie przybywa razem z wami?
— Prowadź mnie do twego pana!
— Chodź, chodź!
Zrobił się naraz uprzejmym. Zsiadłem z konia i poszedłem za nim. Wieża, zbudowana bardzo masywnie, nie miała na dole mieszkań. Wspięliśmy się na schody i weszliśmy do małego pokoju, w którym musiałem zaczekać. Doleciało mnie z przyległego pokoju kilka głośnych okrzyków, potem drzwi nagle się rozwarły, a na progu ukazał się kapitan.
Nie liczył jeszcze lat pięćdziesięciu i był pięknym mężczyzną. Oczy miał bardzo zaczerwienione: niezawodnie płakał.
— Znalazłeś ją? Gdzie ona? — zawołał pośpiesznie.
— Pozwól, że cię wpierw powitam — odrzekłem. — Czy mogę wstąpić do ciebie?
— Tak, proszę!
Dość obszerna komnata, do której wszedłem, miała trzy wązkie, wysokie, podobne do strzelnic okna. Pod ścianami leżały poduszki jako jedyne umeblowanie, a nad niemi wisiało dokoła mnóstwo broni i fajek. Na ziemi siedziało dwu chłopczyków, obejmujących się rękoma. Po nich także poznałem, że płakali. Marsowaty starzec nie oddalił się, chcąc usłyszeć, co powiem.
— Bądź pozdrowiony! — rzekł kapitan. — A więc gdzie moja żona?
— Tu niedaleko.
— To niemożebne. Szukaliśmy jej wszędzie bez skutku. Jeszcze teraz wszyscy moi ludzie są na poszukiwaniu.
Nie chciałem odrazu wyjechać z wieścią o śmierci i zapytałem:
— Czy żona twa chorowała?
— Tak. Była chora od dawna. Czemu się pytasz? Ja wiem, że już żyć długo nie może, bo mi lekarz powiedział, że ma suchoty.
— Jesteś przygotowany na prawdę?
Zbladł i odwrócił się, jak gdyby go przez to wiadomość miała mniej boleśnie dotknąć.
— Jestem mężczyzną — rzekł. — Mów!
— Ona nie żyje.
Na to zapłakali obydwaj chłopcy. Ojciec nie odezwał się ani słowem, tylko głowę przytulił do muru. Widziałem, jak mu pierś pracowała w walce ze szlochaniem, które wstrzymywał tylko z wielkim trudem. Dopiero po dłuższej chwili odwrócił się znowu do mnie i zapytał:
— Gdzie ją widziałeś?
— W zaroślach, stąd o dziesięć minut.
— Zaprowadzisz nas tam?
Zanim zdołałem odpowiedzieć, zabrzmiało za mną coś jakby głos duszonego człowieka. Odwróciłem się szybko i ujrzałem starego wąsala. Wsadził w usta róg bluzy, aby nie dosłyszano jego płaczu, ale mu się nie udało. Odjął bluzę i zaczął płakać głośno, aż litość brała.
Teraz już i kapitan nie mógł nad sobą zapanować. Płakał także, a chłopcy mu wtórowali. Żal mię porwał okrutny. Przystąpiłem do okna i wyjrzałem. Nie widziałem nic, bo łzy miałem w oczach.
Trwało czas dłuższy, zanim uspokoili się obaj ci ludzie. Kapitan zaczął się usprawiedliwiać:
— Nie śmiej się z nas, cudzoziemcze! Kochałem bardzo matkę moich dzieci. Ten był moim wachmistrzem, kiedy zaś utraciłem łaskę wielkorządcy, nie opuścił mnie, jak wszyscy inni. Ona była moją pociechą w samotności. Jakże ja bez niej wyżyję?
To, co miałem powiedzieć, nie powinien był może usłyszeć wachmistrz; spytałem przeto:
— Czy są tu jakie nosze?
— Tak panie — odrzekł.
— Przygotuj je i postaraj się o ludzi!
Wyszedł, ja zaś zapytałem kapitana:
— Jesteś oczywiście muzułmanin?
— Tak. Czemu o to pytasz?
— Czy twoja żona była chrześcijanką?
Zwrócił na mnie szybko badawcze spojrzenie i odpowiedział:
— Nie... ale czy masz powód do takiego pytania?
— Tak, sądzę, że była chrześcijanką.
— Była przyjaciółką niewiernych. Kiedy się tu sprowadziłem, potrzebowałem służącej. Przyjąłem starą kobietę. Nie wiedziałem, że była chrześcijanką, lecz zauważyłem później, że chciała uwieść moją żonę. Napędziłem ją. Od tego czasu stawała się Hara cichszą i coraz cichszą, płakała od czasu do czasu i zasłabła. Zaczęła kaszleć i traciła coraz to więcej na siłach.
— Więc byłeś dla niej zbyt surowy?
Odpowiedział dopiero po chwili:
— Czy miałem pozwolić, żeby porzuciła prawdziwą wiarę?
— A jednak to nastąpiło. Ze zgryzoty z powodu twej surowości zachorowała żona i umarła. Urządziła sobie ołtarz w zaroślach, aby wzorem chrześcijan móc się modlić do Wszechmogącego. Umarła podczas modlitwy. Niechaj teraz pokój nastanie między wami!
— Czyś ty może chrześcijanin?
— Tak.
Patrzył mi długo w oczy. Walczył z sobą. Następnie podał mi rękę i rzekł:
— Tyś temu nie winien, że jesteś niewiernym i że ona uwierzyła waszym naukom. Zaprowadź do niej mnie i moje dzieci!
— Możebyś zostawił chłopców. Jeszcze dość napatrzą się na oblicze zmarłej.
— Masz słuszność. Chodźmy sami!
Towarzysze moi stali jeszcze pod drzwiami. Ujrzawszy ich, powiedział kapitan:
— Myślałem, że sam jesteś, gdyż nie widziałem, gdyście nadjeżdżali. Jesteście moimi gośćmi. Tam jest stajnia, a tam właściwe mieszkanie. W wieży ja sam tylko mieszkam. Niema wprawdzie w domu nikogo, ale idźcie tam i niech się wam zdaje, żeście w domu.
— A gdzie jest wachmistrz? — spytałem.
— Nie znalazł nikogo i poszedł pewnie szukać nieobecnych. Wszyscy wyszli na poszukiwania za zaginioną.
Towarzysze moi pojechali do wskazanych sobie budynków. Halef wiódł Riha za cugle. Na widok konia odżył w kapitanie oficerski duch, bo zapomniał na chwilę o żałobie i zapytał:
— Czy ten koń do ciebie należy?
— Tak.
— Chrześcijanin i taki koń? Jesteś napewno dostojnym i zamożnym panem! Wybacz, jeśli zapomniałem okazać ci należny szacunek!
— Allah stworzył wszystkich ludzi i nakazał im być braćmi. Nie mam ci nic do przebaczenia. Chodź!
Zaczęliśmy się piąć pod górę. Gdyśmy dotarli do zarośli, gdzie ja się zatrzymałem, oglądnął się kapitan badawczo dokoła i zapytał:
— Czy to tutaj?
— Tak. Tam w środku.
— W tym gąszczu? Ktoby to pomyślał! Jak ją tam mogłeś znaleźć?
— Mój koń ją odkrył. Zatrzymał się tu parskając. Wejdź!
Przecisnęliśmy się przez gęstwę aż na miejsce otwarte. Nie zapomnę przez całe życie tej sceny. Gdy wzrok jego padł na zwłoki, wydał z siebie głośny okrzyk i runął koło niej. Wziął ją w ramiona, całował jej zimne wargi i głaskał ją pieszczotliwie po włosach. Widocznie kochał ją nadzwyczajnie, a jednak był dla niej nieubłagany.
Utrzymywała przed nim w tajemnicy swą wiarę. Ileżto razy musiała walczyć z cierpieniam i duszy!
Mąż zmarłej myślał, zdaje się, o tem samem. Teraz nie płakał już, trzymając ją w objęciach. Wzrok jego spoczywał sztywnie na jej rysach, jak gdyby szło o zbadanie jakiejś tajemnicy. Następnie rzekł:
— Zachorowała ze zgryzoty i umarła!
Byłoby niezręcznością chcieć go pocieszać. Powiedziałem więc:
— Umarła w wierze, która daje zbawienie. Chrześcijaństwo przyznaje także kobietom udział w szczęściu niebieskiem, a ty chciałeś jej zabrać to niebo.
— Nie mów tak! Słowa twoje rozdzierają mi serce. Ona nie żyje i może ja winę tego ponoszę. O gdyby mogła raz jeszcze oczy otworzyć, raz choć przemówić! Chciałbym jednego spojrzenia, jednego słowa! Ale odeszła bez pożegnania i nigdy już nie ujrzę jej oka, ani nie usłyszę jej głosu! I wydaje mi się, jak gdybym był mordercą!
Milczałem; nie odzywałem się, a on oglądał różaniec.
— To nie muzułmański modlitewnik — rzekł po chwili. — Musiałby mieć dziewięćdziesiąt i dziewięć kulek wedle dziewięćdziesięciu dziewięciu przymiotów Allaha. Ten sznurek zaś ma wielkie i małe kulki. Co to ma znaczyć?
Wytłumaczyłem mu.
— Czy możesz mi powiedzieć słowa pozdrowienia Najświętszej Maryi Panny i Pater Noster?
Wygłosiłem to, a gdy skończyłem, rzekł zwolna kapitan:
— I przebacz nam nasze winy! Czy sądzisz, że ona przebaczyła mi moją?
— Przypuszczam, ponieważ była chrześcijanką i kochała ciebie.
— To modlitewnik starej służącej, którą napędziłem. Zachowam go, gdyż znajdował się w ręku Hary przed śmiercią. A tutaj w górze, jest krzyż tej starej. Zostawiła jedno i drugie. To miejsce pozostanie takiem, jak jest; może i ja często będę je odwiedzać. Ale niechaj nikt go nie widzi. Wyniosę zmarłą. Chodź, panie!
Nie położył trupa zaraz w pobliżu, lecz poniósł go jeszcze dalej, aby nie można tak łatwo odgadnąć miejsca, w którem umarła. Zakrył jej twarz zasłoną i rzekł:
— Widziałeś oblicze. To grzech, lecz mogę się uspokoić, ponieważ umarła jako chrześcijanka. Ale niech na nią nikt inny nie patrzy!
Siedział, jeszcze czas jakiś koło niej i oskarżał siebie głośno. Ból jego był szczery, ale łagodniał coraz to bardziej. Następnie nadszedł wachmistrz z dwoma ludźmi, dźwigającymi nosze. Prowadził ich Halef. Zaniesiono zwłoki do domu, do wieżowego pokoju, gdzie poprzednio rozmawiałem z kapitanem. Z chłopców jeden miał lat dziewięć, drugi jedynaście; nie mogli pojąć straty, jakiej doznali. Płacz ich rozdzierał serce; musiałem odejść, aby głośno nie zaszlochać.
Mieszkańcy domów, okalających wieżę, wrócili; pozostawali w stosunku zależności do kapitana. Był zamożny i domy były jego własnością.
Na jego rozkaz przygotowano nam wieczerzę, on sam jednak się nie pokazał. Potem kazałem mu powiedzieć, że chcielibyśmy wyruszyć dalej, on zaś poprosił mnie do siebie. Wszedłszy do wieżowego pokoju, zastałem go przy zwłokach. Siedział zapłakany i znużony, wyciągnął do mnie rękę i rzekł:
— Chcesz mnie opuścić?
— Tak, muszę jechać dalej.
— Czy to konieczne? Czy nie możesz u mnie dzisiaj pozostać? Gdyby Hara jeszcze żyła, musiałaby mi opowiedzieć o wierze chrześcijan, ale skoro już nie żyje, nie mam od kogo dowiedzieć się o tem, prócz ciebie. Zatrzymaj się jeszcze tu i nie zostawiaj mnie samego z dręczącemi myślami.
Nie chciałem czasu tracić, ale zdawało mi się, że nie powinienem był odmówić jego prośbie i dlatego przystałem.
Towarzysze nie sprzeciwili się mojemu postanowieniu; siedziałem więc u kapitana aż do wieczora i dłużej. Prowadziliśmy rozmowę bardzo poważną. Jako laik nie grałem wobec niego roli misyonarza, ale ponieważ serce jego rozmiękło, starałem się wrzucić w nie ziarno w nadziei, że zejdzie i przyniesie owoce. Spędziłem u niego całą noc, poczem ruszyłem w dalszą drogę.
Jechaliśmy przez Barutin, popołudniu przez Dubnicę i przybyliśmy wieczorem do Newrekup, znanego dawniej z kopalni żelaza. Nazajutrz podążyliśmy dalej. Znajdowaliśmy się w słynnej okolicy, gdyż wedle podań greckich ożywiał i w ruch wprawiał Orfeusz w tych górach mocą swego śpiewu drzewa i skały. Około południa dotarliśmy nareszcie do Menliku.
Rozumie się, że nie pojechaliśmy tam, gdzie stanął Manach el Barsza. Szukaliśmy sobie innej gospody, ale zastaliśmy już wszystkie domy pełne.
Jarmark już się był zaczął, a obcy napływali w wielkiej liczbie. Albani zapłaciwszy handlarza koni, znalazł łatwo umieszczenie dla siebie; nam było trudniej z naszymi końmi.
Odprawiono n as właśnie w jednej gospodzie, kiedy przystąpił do nas jakiś mężczyzna i zapytał:
— Szukacie miejsca na nocleg?
— Tak — odrzekłem. — Czy wiesz o jakiem?
— Dla was, lecz nie dla innych.
— Czemu tylko dla nas?
— Bo macie kopczę. Jesteście braćmi. Mój pan przyjmie was u siebie.
— Kto jest twym panem?
— To woźnica, i mieszka stąd niedaleko. Jeśli za mną pójdziecie, to was zaprowadzę.
— Prowadź! Będziemy ci wdzięczni.
Poszedł przodem, a my za nim.
— Ja go już raz widziałem — zauważył Halef półgłosem.
— Gdzie?
— U wejścia do miasta. Stał tam i czekał widocznie na kogoś.
Teraz ja także przypomniałem sobie, że przejeżdżaliśmy obok niego. Nie uderzało mnie to; mógł to być tylko przypadek.
Później przekonałem się, że czekał na nas.
Zaprowadził nas pod dom o tak wysokim i szerokim zajeździe, że mogliśmy konno wjechać na dziedziniec. Stały tam dwa wozy, zaprzęgane wołami, prawdopodobnie własność woźnicy. Naprzeciw nas znajdował się dom drewniany, oznaczony przez naszego przewodnika jako stajnia. Powiedział nam, żebyśmy zaprowadzili tam konie.
— Czy nie sądzisz, że powinniśmy pomówić wpierw z twoim panem?
— Dlaczego?
— Nie wiemy jeszcze wogóle, czy będzie skłonny przyjąć nas u siebie.
— Przyjmie was. Ma miejsce, a ludzie, noszący kopczę, są przezeń zawsze mile widziani.
— Więc on także jest bratem?
— Tak. Oto nadchodzi.
Na dziedzińcu zjawił się mały grubas, który nie sprawił na mnie zbyt przyjemnego wrażenia. Zezował. Nie jestem wprawdzie uprzedzony do ludzi z tym błędem fizycznym, ale człowiek ten miał prócz tego koci, skradający się chód, kanciate szczęki, a nieraz doznałem tego, że osoby tego rodzaju odznaczały się fałszywym charakterem.
— Kogo tutaj sprowadzasz? — spytał parobka.
— To druhowie; mają kopczę, a nie znaleźli miejsca w chanach. Pozwolisz, że tu zostaną?
— Pozdrawiam ich. Jak długo tu zabawicie?
— Może kilka dni — odpowiedziałem. — Zapłacimy ci tak samo, jak w chanie.
— Nie mów o tem. Moi goście nie płacą nic. Zaprowadźcie konie do stajni i wejdźcie potem do mnie. Znajdziecie wszystko, czego wam będzie potrzeba.
Odszedł, a mnie się wydało, że zamienił z parobkiem spojrzenia z wyrazem silnego zadowolenia.
Stajnia była długa i dzieliła się na dwie części. W jednej stało kilka wołów, a drugą wskazano nam. Parobek wylazł po wązkich schodach na górę i powiedział:
— Znieść wam siana, czy też chcecie może innej paszy dla koni?
— Daj, co masz!
Gdy się schował na górze, zajrzałem przez dziurę z sęka w tylnej ścianie i zobaczyłem dosyć duży dziedziniec. Stał tam wysoki, silnie zbudowany mężczyzna, w postawie nadsłuchującej. Szło mu, zdaje się, o nas. Wtem zakaszlał z góry parobek, a człowiek ów odpowiedział mu w ten sam sposób, poczem wyszedł z dziedzińca.
Zwróciło to moją uwagą, ale gdy parobek powrócił, nie dałem tego poznać po sobie. Zaopatrzyliśmy konie i udaliśmy się do izby, gdzie czekał już na nas grubas. Siedział na poduszce przed trójnogiem, na którym leżała taca z filiżankami kawy. Pozdrowił nas ponownie i klasnął w ręce. Na to zjawił się chłopak, który napełnił filiżanki.
Odbywało się to wszystko tak gładko, jak gdyby tu już na nas czekano. Obok stało także naczynie z tytoniem. Napchaliśmy sobie fajki i otrzymaliśmy jarzące węgle do zapalenia.
— Masz bardzo dobrego konia — rzekł. — Czy sprzedałbyś go?
— Nie.
— To szkoda. Wziąłbym go zaraz.
— Jesteś zatem bogatym człowiekiem. Nie każdy potrafiłby za takiego konia zapłacić.
— Woźnice muszą mieć pieniądze. Skąd dziś przybywasz?
— Z Newrekup.
— A dokąd chcesz stąd pojechać?
— Do Seres.
Nie myślałem wyjawiać mu prawdy. Zrobił minę jak człowiek, który wie coś więcej o rzeczy, ale nie chce powiedzieć.
— Jakie tu masz interesa? — zapytał.
— Chciałbym kupić zboża i t. p. Czy jest tu kto, u kogo mógłbym tego dostać? Czy jest tu jaki handlarz owoców?
Nie udało mu się ukryć przebiegłego uśmiechu, gdy odpowiedział:
— Tu jest mejwedżi. Nazywa się Glawa i obsłuży cię dobrze, bo jest także bratem.
W ten sposób skierowałem rozmowę na tego Glawę, do którego miał zajechać Manach el Barsza.
— Czy daleko stąd mieszka? — pytałem.
— Przy drugiej ulicy. Znam go dobrze. Byłem zaledwie przed kwadransem u niego.
— Czy jest zajęty?
— Tak. Dziś nie będziesz mógł pójść do niego.
— Ma zapewne wielu gości?
— Jeszcze nie, ale czeka na nich. Przybędzie także Dezelim, rusznikarz i kawiarz z Ismilan. Znasz go może?
— Tak, to także nasz.
— Kiedy go poznałeś?
— Przed kilku dniami. Zajechałem do niego.
— Czy widziałeś też jego brata?
— Nawet rozmawiałem z nim.
Udawał obojętnego, ale wyglądało to tak, jakby pytaniami temi zdążał do jakiegoś celu. Dopytywał się o moje personalia, na co dawałem mu takie odpowiedzi, jakie za stosowne uznałem. Gdy zauważyłem po jakimś czasie, że wyjdę, aby obejrzeć Menlik i jarmark, ofiarował mi tak natarczywie swe towarzystwo, że mu nie mogłem odmówić, pomimo że byłbym chętniej poszedł tylko z Halefem.
Na mieście panował ruch bardzo ożywiony, ale jarmarku tego nie można było przecież porównać z naszymi. Milczący Turek chodzi cicho obok szeregów bud, albo raczej szeregów kramów, których właściciele siedzą w takiem samem milczeniu przy swych towarach, przyczem na myśl im nie przyjdzie wabić kupujących. Jeśli nawet kto się przybliży, to rzecz załatwia się spokojnie, niemal poufnie, jak gdyby szło o wymianę ważnych tajemnic.
Główna różnica polega na braku żywiołu kobiecego. Widzi się prawie tylko mężczyzn, tylko tu i ówdzie pokaże się kulista jak balon zasłona, z której przez mały otwór iskrzy się czarne oko. Kobiety nie muzułmańskie nie są wprawdzie obowiązane do takiej ostrożności, ale im także nie wypada wystawiać się na tłok jarmarku.
Karuzeli, bud z widowiskami i do grania w kości, nie było wcale. Kostka jest czemś okropnem dla prawowiernego muzułmanina, ponieważ zakazuje tego Koran. Nie należało też szukać tu katarynek i band muzykanckich, ożywiających jarmarki europejskie. Jedno tylko było, co nadzwyczajnie przypada Turkowi do smaku, tj. namiot z chińskimi cieniami. Nazywają to kara gec ojunu.
Tu wchodzili i wychodzili ludzie masami, tam z wyrazem najwyższego zajęcia, stamtąd uśmiechnięci i zadowoleni.
— Czy widzieliście już kiedy kara gec? — spytał nas woźnica.
— Nie.
— Jak to być może? Nie ma nic piękniejszego od takich cieni. Wejdźmy!
Zdawało się, że będzie niepodobieństwem otrzymać miejsce, ale z pomocą łokci, wprawionych w ruch całkiem bezwzględnie, dotarliśmy przecież do granic możliwości. Za chwilę jednak staliśmy wbici jak kliny w masę ludzką, czekającą w cichem utęsknieniu na upragnione rozkosze.
Mnie zaraz na początku zrobiło się niedobrze. Ludzie Wschodu śpią w ubraniu i rzadko kiedy je zmieniają. O regularnej zmianie bielizny ani mowy niema; to też nic dziwnego, że ich blizkość zauważa się nie okiem, lecz nosem. A teraz te strasznie stłoczone masy! Poeta „Piekła“ okazał niezwykłą wyobraźnię w wynajdywaniu mąk, ale jedną przecież przeoczył: mękę biednej duszy, wciśniętej pomiędzy wschodnich ludzi, duszy, która czeka na cienie, a nie zdolna podnieść ręki, aby sobie nos zatkać. Całe szczęście, że nie miałem jeszcze wówczas pojęcia o prątkach i tym podobnych potworach! Jakież to morze bakcyli musiało nas otaczać!
Wtem zabrzmiał przeraźliwy świst. Chciałem wyjść zaraz, ale nie mogłem. Tkwiłem w środku tak mocno, że nie dało się ani ruszyć ręką lub nogą. Musiałem więc wytrwać, dopóki drugi świst nie zawiadomił publiczności, że za ćwierć piastra widziała aż za dużo.
Teraz poruszyła się ta galareta ludzka i podzieliła się zwolna na poszczególne osoby. Wydobywszy się na dwór, zaczerpnąłem głęboko powietrza. Choroba morska jest zabawką wobec tego, co teraz już szczęśliwie przebyłem.
— Czy wejdziemy jeszcze raz? — spytał woźnica.
Halef wyciągnął przed siebie wszystkich dziesięć palców, na znak zaprzeczenia, ja zaś nie odpowiedziałem wcale.
Podczas dalszej naszej wędrówki, zauważyłem, że woźnica pilnował gorliwie tego, ażeby nas nie zgubić. Starał się też nie dopuścić do nawiązania rozmowy między mną a innymi. Zagadnąłem kilkakrotnie przechodniów, ale w tej chwili zbliżał się on, przerywał rozmowę i starał się mnie odsunąć. To wzbudziło we mnie podejrzenie na niego. Zacząłem przeczuwać, że ma jakieś zamiary.
— Czy nie będziemy przechodzić obok domu mejwedżego Glawy? — spytałem.
— Nie. Czemu o to pytasz?
— Chciałbym wiedzieć, gdzie mieszka, gdyż jutro pójdę do niego. Czy mi pokażesz?
— Tak.
— Czy mejwedżi jest Serb?
— Czemu to przypuszczasz?
— Bo ma serbskie nazwisko!
— Zgadłeś. Chodź za mną!
Po jakimś czasie pokazał mi jego dom, a ja zapamiętałem sobie. Wieczór już zapadał, gdyśmy wracali do domu. Tam dowiedzieliśmy się, że parobek upadł i tak się potłukł, że posłano po lekarza. Woźnica poszedł do niego, a ja przez dziedziniec do stajni.
Wszedłszy tam, ujrzałem konie bez dozoru. Osko i Omar wyszli także. Rih odwrócił ku mnie głowę, zarżał i jął parskać w sposób niebywały. Pieściłem go, głaszcząc po głowie. Zwykle pocierał przytem delikatnemi nozdrzami moje ramię i całował mnie w policzek — koń całuje także — ale teraz tego nie robił. Parskał ciągle, okazując przytem wielkie rozdrażnienie. Przypatrując mu się, zobaczyłem mimo panującego w stajni zmroku, że stał tylko na prawej tylnej nodze. Podniosłem lewe kopyto i obmacałem. Rih parsknął i drgnął nogą jak z bólu.
— On kuleje — rzekł Halef. — Tego nam jeszcze brakuje! Gdzie się mógł tego nabawić?
— Zaraz zobaczymy. Wyprowadźmy go na dziedziniec; tam jeszcze jasno.
Kary kulał istotnie i to tak znacznie, że mię to niepomiernie zdziwiło. Aż do chwili, gdy z konia zsiadłem, nie było ani śladu uszkodzenia. Skądże więc nagle teraz? Posunąłem ręką po chorej nodze, ale tutaj bólu nie było. Złe tkwiło więc gdzieś w kopycie. Podniosłem je, przypatrywałem się, ale nic nie znalazłem.Jąłem naciskać palcem, ale czyniłem to przez długi czas nadaremnie. Nareszcie zadrgał koń cały; pod sierścią wymacałem lekkie wzniesienie. Odsunąłem ją i spostrzegłem główkę od szpilki, wbitej biednemu zwierzęciu w żywe mięso nad krawędzią kopyta.
— Patrz Halefie, to szpilka!
— Allah, jak to być może? Gdzie on na nią nastąpił.
— Nastąpił? W tem miejscu nie może być mowy o nastąpieniu. Popatrz!
Zobaczył główkę i w tej chwili wyrwał harap z za pasa. Chciał biec, lecz go wstrzymałem.
— Stój! Nie czyń głupstwa!
— Głupstwa? Czy to będzie głupstwo, gdy oćwiczę człowieka, który tak dręczy to zwierzę i chce je zmarnować?
— Zaczekaj jeszcze! Najpierw trzeba wyjąć szpilkę. Potrzymaj nogę!
Rih poznał, że mu chciałem ulżyć bólu. Do wyjęcia szpilki mogłem użyć tylko noża. Karego to z pewnością bolało, ale stał całkiem cicho. Po wydobyciu szpilki, rzekł Halef, wyciągając po nią rękę:
— Daj mi ją! Wynajdę tego nicponia i wbiję mu ją do... do... powiedz, zihdi, gdzie najbardziej zaboli!
— Wbijać mu szpilkę w mięso, to nie byłoby żadną karą. Zaprowadźmy konia nazad do stajni.
Rih mógł stąpać już znowu. Byłem nie mniej od Halefa rozgniewany, ale należało rzecz rozważyć. W jakim celu okulawiono mi konia?
— Ja wiem — rzekł Halef.
— No, na co?
— Aby cię skłonić do sprzedania karego.
— To chyba nie. Cyganie używają czasami tego środka. Jeśli się igły nie znajdzie, uważa się konia za nieuleczalnego i sprzedaje za bezcen. Tu jednak jest jakiś inny zamiar.
— Wszak pytał cię, czy sprzedasz konia.
— Aby widocznie wywnioskować z mej odpowiedzi, że ani nie myślę o tem. A jeśli sądził istotnie, że takim nikczemnym środkiem skłoni mnie do sprzedaży, to pomylił się bardzo. Trudno mi się oprzeć pewnemu podejrzeniu, które wprawdzie jeszcze nie jest określone, ale może się okazać słusznem. Dlaczego ten woźnica tak się mnie trzymał, że to mnie aż zastanowiło? Dlaczego starał się zapobiec porozumieniu się z kimś drugim? Nadto przypomina mi się to skomlenie, które słyszeliśmy za naszym powrotem. Parobek ma być zraniony, jak jego pan powiada. Hm!
— Hm! — mruknął także Halef w zamyśleniu. — Zihdi, coś mi przychodzi na myśl.
— Cóż takiego?
— Myślałem nad tem, z jakiego powodu okulawia się konia, jeżeli nie w celu zmuszenia właściciela do sprzedaży.
— I znalazłeś ten powód?
— Tak. Może być tylko jeden, to jest ten, żeby koń nie mógł chodzić; chcą jeźdźcowi w szybkiej jeździe przeszkodzić.
— Całkiem słusznie. I ja o tem myślałem. A jeśli jeden ma być zmuszonym do jazdy powolnej, to jaki zamiar w tem ma ten drugi?
— Prędzej go doścignąć, albo prześcignąć.
— Tak. Myśl, że zamierzają ścigać nas po naszym odjeździe stąd, jest bardzo zbliżona do prawdy.
— Ale dlaczego zależy na tem temu woźnicy? Nie uczyniliśmy mu nic złego. To nasz gospodarz, powinien więc nas strzec, a nie szkodzić.
— Jego gościna była nam bardzo na rękę, ponieważ nie znaleźliśmy miejsca, ale zachowanie jego dziwi mnie. Wydaje mi się teraz natrętnym. Skoro nas parobek oczekiwał na gościńcu, to widocznie wiedzieli o tem, że przybędziemy. Taka wiadomość mogła nadejść tylko z Ismilan. W drodze stamtąd straciliśmy dużo czasu i posłaniec mógł nas łatwo wyprzedzić.
— Patrz, zihdi! — przerwał Halef.
Odprowadziwszy Riha, byliśmy jeszcze w stajni, w której wtedy panowała już prawie ciemność. Na drodze także już zmierzchało, ale było jeszcze dość jasno, żeby objąć okiem cały dziedziniec. U wejścia stała jakaś stara kobieta. Oglądała się tak, jak gdyby miała jakiś zamiar tajemny. Następnie przeszła przez dziedziniec i przestąpiła próg stajni.
— Esgar, ty tu? — spytała.
— Kto to jest Esgar? — odrzekłem.
— Parobek.
— Niema go tu.
— Nie? Tutaj ciemno. Ktoś ty?
— Gość woźnicy.
Na to weszła dalej do stajni i zaczęła mówić pośpiesznie:
— Powiedz, czyś chrześcijanin?
— Tak.
— Przybywasz z Ismilan?
— Tak.
— Panie, uciekaj! Opuść ten dom i to miasto, ale jak najprędzej, dziś jeszcze!
— Dlaczego?
— Wielkie niebezpieczeństwo grozi tobie i twoim ludziom.
— Z czyjej strony? O jakiem myślisz niebezpieczeństwie?
— Ze strony handlarza Glawy. Niewiem jeszcze, na czem to niebezpieczeństwo polega. Chcą o tem jeszcze pomówić. Mam wezwać twego gospodarza, żeby przyszedł tam za godzinę, skoro się ściemni.
— Tam? Do kogo?
— Do Glawy, mojego pana.
— Ależ on nie mieszka wcale tak blizko.
— Zatajono przed tobą jego mieszkanie? To dowód, że mam słuszność, ostrzegając ciebie. Glawy dom stoi tu obok. Jego dziedziniec przytyka do tej stajni.
— Ach, tak! Za temi deskami wasz dziedziniec?
— Tak, umykaj! Ja niemam czasu. Zakradłam się tu do was i myślałam, że którego w stajni zobaczę. Ale nikt nie śmie mnie tu zobaczyć. Muszę zaraz iść do woźnicy.
Chciała odejść. Ująłem ją za ramię i poprosiłem:
— Jeszcze tylko chwileczkę! Przeczuwaliśmy już, że znajdujemy się w niebezpieczeństwie. Ty z przeczucia robisz rzeczywistość. Dlaczego jednak sama narażasz się na niebezpieczeństwo, żeby nas ostrzec?
— Wracaliście z jarmarku i przechodziliście obok domu. Widzieli was, a jeden nazwał ciebie giaurem, psem chrześcijańskim. Ja jestem też chrześcijanką i serce moje skłoniło mię do tego, żebym cię ostrzegła. Wyznajesz tę samą wiarę co ja, modlisz się do Świętej Dziewicy Marryam tak samo, jak ja. Jestem twoją siostrą i nie mogę pozwolić na to, żebyś życie stracił w niebezpieczeństwie.
— Bóg dobry ci to wynagrodzi. Ale powiedz mi, kto jest tym, o którym mówisz?
— Jest ich dwu. Przybyli dziś przed południem z Ismilan. Nazwisk ich nie znam. Starszego nazywają Żebrakiem, ale to przecież nie nazwisko. Na twarzy jego przebija się złość; zdaje mi się, że go już gdzieś widziałam. Może zajeżdżał do mego dawnego pana, do starej wieży, obok Barutin.
Zwróciła się do odejścia, ale ostatnie słowa skłoniły mnie do zatrzymania jej.
— Stój! — rzekłem. — Czy to ty zbudowałaś tam ze swoją panią w zaroślach ołtarz z wizerunkiem Ukrzyżowanego?
— Tak, skąd wiesz o tem?
— Przybywam stamtąd. Byłem gościem twego dawnego pana. Znalazłem twoją panią martwą na ołtarzu, dokąd udała się była, ażeby umrzeć.
— Więc ona nie żyje! Mój Boże! To prawda?
— Tak. Gdybyś miała czas, tobym ci o tem opowiedział; twój pan wspomniał o tobie.
— O! — rzekła natarczywie — Musisz mi to opowiedzieć. Nie mam ani chwili czasu, ale skoro tak, to odważę się na wszystko. Niech mnie zabiją, gdy mnie pochwycą. Wrócę, ale nie tutaj. Czy zostaniesz dłużej w stajni?
— Czy sobie tego życzysz?
— Tak. Przyjdę do tej ściany z desek; tak będziemy mogli rozmawiać, ty stąd, a ja stamtąd.
— Możesz wejść, te deski nie staną na przeszkodzie. Z łatwością jedną lub dwie z nich wyjmę, skoro tylko gwoździe powyciągam.
— Zauważą to potem!
— Nie, przymocuję deski napowrót.
— Dobrze. Nie zdradź się ani słowem, że byłam u ciebie. Teraz, odchodzę, a gdy się tak ściemni, że nie będzie można mnie zobaczyć, przyjdę.
Poczciwa kobieta odeszła z pośpiechem.
— Haza nassieb — to zrządzenie boskie! — westchnął Halef.
Miał słuszność. Właśnie ta stara służąca, ta wierna, choć potajemna, chrześcijanka musiała przebywać u tego handlarza owoców! Mahometanin zna wprawdzie słowo „przypadek“, ale oznacza tem coś, co dla innowierców wydaje się możliwem, on natomiast nigdy tego za możliwe nie uważa. Święte są dlań słowa taktir, kismet i kader[1], które określają coś wręcz przeciwnego.
— Czy sądzisz, że ona mówiła o żebraku Sabanie? — zapytał Halef.
— To bardzo prawdopodobne.
— Powiedziałeś przecież, że go kowal zabrał ze sobą!
— Widocznie umknął mu w jakiś sposób. Owego wieczora zaszkodził sobie na zdrowiu. To nie lada wysiłek dla niego, że przyjechał do Menliku.
— A kto może być ten drugi, zihdi?
— Przeczuwam, że to nasz gospodarz z Ismilan, brat kawehdżiego Dezelima, który kark skręcił. Żebrak opowiedział mu wszystko, a teraz ścigają nas, żeby się zemścić!
— Nie przyjdzie im to tak łatwo! — mruknął Halef.
— Musimy się przedewszystkiem dowiedzieć, co przeciwko nam postanowią. W tem dopomoże nam prawdopodobnie służąca.
— Poczciwa stara! Muszę ją czemś obdarzyć. Co jej dać, zihdi? Możeby kilka z tych srebrników, które znajdowały się dla mnie w woreczku?
— Niewątpliwie pieniądze będą najlepszym podarunkiem; ona pewnie uboga. Ale zachowaj sobie co twoje, mój Halefie! Ja to już załatwię.
— Wiedziałem o tem — zachichotał. — Ja mam tylko srebro, a ty posiadasz złoto. Darowuję z twojej kieszeni. Jesteś hojny i płacisz to, co twój stróż i przyjaciel drugim daje. Ale nie ofiaruj jej więcej, niż jedną złotówkę. Droga nasza jeszcze daleka; nie możemy wiedzieć, jakiej nam sumy będzie potrzeba.
— Jesteś dziś bardzo oszczędnym gospodarzem! Zważ, że ta kobieta, to nasza wybawicielka!
— Tem jeszcze nie jest. Ostrzegła nas tylko, ale myśmy już przedtem przeczuwali niebezpieczeństwo. Bylibyśmy ostrożni. Ale powiedz, zihdi, dlaczego mamy czekać na to, co o nas postanowią? Pójdźmy teraz do tego zdradzieckiego woźnicy. Przyłożę mu kilka razy moje pięści do nosa, a potem poszukamy sobie innego gospodarza.
— To nie uchodzi. Musimy dostać Manacha el Barsza i Baruda el Amazat, którzy się tu znajdują. Oni nie powinni nawet domyślić się, że wiemy o czemkolwiek. Muszę się dowiedzieć, poco właściwie przybyli do Menliku. Jeśli chcesz zrobić ze swoich pięści użytek, to znajdzie się jeszcze później sposobność potemu.
— Tak, chcesz czekać, dopóki cię tu nie zaskarżą jako mordercę! Powieszą cię potem, a ja płakać będę nad twemi zwłokami. Jestem wprawdzie twym opiekunem, ale nie możesz żądać odemnie zbyt wiele!
— To wielkie niebezpieczeństwo, o którem mówisz, pogorszyłoby się tylko, gdybyśmy się porwali na woźnicę. Zresztą, niema czasu na niepotrzebną gadaninę. Nie wolno nam gospodarzowi dać poznać, co wiemy. Jeśli jeszcze dłużej zostaniemy w stajni, może łatwo nabrać podejrzenia. Ponieważ zaś mam się tu spotkać ze służącą, muszę zajrzeć choć na krótki czas do niego. Ale zobaczmy jeszcze te deski.
Próchnienie ułatwiło mi pracę. Bez trudu dało się kilka desek rozluźnić. Potem poszedłem do izby.
Woźnica stał tu ze swoją żoną, która oddaliła się zaraz po mojem wejściu. Oboje rozmawiali prawdopodobnie o czemś bardzo poważnem; widać to było po ich minach.
— Czy Allah zesłał ci jakie troski? — spytałem go. — Widać je na twojej twarzy.
— Tak, panie, jestem zmartwiony — rzekł. — Parobek mój leży w krwi, która popłynęła mu z ust i nosa.
— Zaprowadź mnie do niego!
— Czy jesteś lekarzem? Tu już był jeden, ale chory cierpi tak wielkie boleści, że posłałem jeszcze po alchemika. Wyszedł właśnie.
— Jakie jego zdanie o chorobie?
— Poznał się na niej natychmiast, bo mądrzejszy od tamtego. On zna wszelkie choroby, wszelkie sposoby leczenia i lekarstwa. Powiedział, że chory ma wrzód w żołądku z nadmiernego jedzenia kwaśnych pomarańcz. Wrzód przeżarł się aż pod skórę. To, że parobek upadł, czy się potłukł, przyczyniło się tylko do jawnego wybuchu choroby. Alchemik chce mu dać coś wzmacniającego żołądek, a potem wyciąć z żołądka ropniaka.
— Czy się to uda?
— O, on ma noże, którymi rozcina najgrubsze kości, a żołądek miększy przecież o wiele.
— Tak, to widocznie wielki lekarz, ale mimo to pokaż mi chorego!
Woźnica zgodził się na to. Chory leżał na starym kocu, jęcząc bezustannie. Stracił już dużo krwi. Ponieważ spodnie i bluzę nosił na gołem ciele łatwo było dostać się do obrażenia. Krzyknął głośno, gdy go dotknąłem.
— Czy znasz się na wrzodach w żołądku?
— Tak, ale tutaj go niema.
— A co? Na co jest chory?
— To bardzo niebezpieczna choroba podków.
Spojrzał na mnie głupowato.
— Choroba podków? — rzekł. — O tej chorobie nic nie słyszałem dotychczas.
— Popatrzno tutaj! Ta spuchlizna wygląda całkiem tak, jak gdyby spowodowana została kopnięciem konia. Miejsce nabiegłe krwią ma kształt końskiego kopyta. Ta choroba tem się objawia, że łamie żebra, a nawiedza tylko tych, którzy nie umieją się obchodzić ze szpilką.
Nie wiedział dobrze, jak ma rozumieć moje objaśnienie. Dopomógł sobie pytaniem:
— Sądzisz, że ma żebra połamane?
— Tak. Płuca także uszkodzone, jak tego dowodzi ta krew. Twój alchemik jest głupiec; pierwszy lekarz był rozumniejszy. Jeśli nie zawołasz najlepszego lekarza z Menliku, ten człowiek umrze. Jeśli zaś wyzdrowieje, to niech lepiej uważa na cudze konie.
— Przecież on nie dotknął nawet cudzego konia!
— Ale koń jego dotknął i to tak, że zapamięta sobie moją radę.
— Czy znasz jaki środek na wyleczenie go?
— Tak, ale do tego wiele czasu potrzeba. Sprowadź lekarza, a zanim on nadejdzie, przykładaj choremu mokre chustki na piersi. To najlepszy środek na razie
— Mamy tu bardzo mądrego wojskowego lekarza, ale nie będzie miał czasu z powodu jarmarku. Czy nie dobrzeby było dać choremu napój z rumbarbarum i przyłożyć plaster ciągnący?
— Napij się sam rumbarbarum, ale zamieszaj w niem przedtem plaster. Ani jedno ani drugie nie zaszkodzi, dla niego zaś będzie za mocne.
— Panie, przemawiasz bardzo gorzko! Sam pójdę zaraz po tego wojskowego lekarza.
— A kiedy wrócisz?
— Nie wiem dokładnie. Muszę wstąpić najpierw do przyjaciela, który mnie zaraz nie wypuści. Gdy powrócę, zjemy wieczerzę. A może już teraz jesteś głodny?
— Nie. Dusza twa pełna dobroci, ale mogę zaczekać do wieczora.
Oddalił się istotnie zaraz. Wiedziałem, że najpierw odwiedzi owocarza. To mi było na rękę, bo mogłem pomówić ze służącą, nie obawiając się z jego strony przeszkody.
A zatem parobek wbił Rihowi szpilkę, a koń kopnął go przy tej czynności. Nie było już potrzeby karać tego człowieka, Żal mi go było pomimo jego złośliwego łajdactwa, do którego się użyć pozwolił.
Na dole spotkałem Oskę i Omara, którzy wrócili z przechadzki. Pierwszy z nich wziął mnie za ramię i rzekł półgłosem:
— Effendi, nas oszukują. Ten woźnica to kłamca i człowiek niebezpieczny.
— Jakto?
— Handlarz owoców mieszka zaraz za nami; pytaliśmy się o niego. A wiesz, kto jest u niego?
— No kto?
— Ten, który nas gościł w Ismilan. Stał za drzwiami tego domu.
— Czy widział was?
— Tak, ale cofnął się zaraz, aby się ukryć. Myślał zdaje się, żeśmy go nie spostrzegli. Co uczynimy?
— Może będziemy musieli jeszcze w nocy opuścić to miasto. Tu są pieniędze. Kupcie owoców i trochę drobiu tak, żeby tego nie zauważono i oddajcie Halefowi. Nie wydalajcie się jednak na długo!
Odeszli, a ja udałem się do stajni. Ściemniło się całkiem i po niedługiem czekaniu zapukał ktoś w ścianę. Odsunąłem odczepione od dołu i wiszące tylko na górnych gwoździach deski i wylazłem na dziedziniec.
— Allah, Allah! Ty wychodzisz? — rzekła stara.
— Tak, to lepsze. Gdyby nam ktoś przeszkodził, wlezę szybko napowrót. Niema niebezpieczeństwa. Czy woźnica już u was?
— Nie, godzina jeszcze nie upłynęła. Ale panie, obiecałeś mi opowiedzieć o mej dobrej pani!
Miałem właściwie rzeczy ważniejsze do załatwienia ale ona zasługiwała na spełnienie tego życzenia. Zdałem jej sprawę tak obszernie, jak na to pozwalało obecne położenie. Na wieść o śmierci pani omal jej serce nie pękło. Płakała z cicha. Potem opowiedziała mi swoją przeszłość, jak ją jej pan napędził i jak po rozmaitych przykrych przejściach dostała się do handlarza owoców w Menliku.
Dobrze jej to robiło, więc słuchałem tego chętnie, mimo że walczyłem z niecierpliwością. W końcu jednak musiałem przerwać tej poczciwej duszy i zwrócić jej uwagę na teraźniejszość.
— O Iza, Jussuf, Maryam! — zawołała. — Ja myślę tylko o sobie, a nie o tobie. Czy mogę ci wyświadczyć jaką przysługę? Zrobię to chętnie.
— Owszem. Czy słyszałaś może nazwiska Manach el Barsza, albo Barud el Amazat?
— Tak. Oni obaj byli do dziś jeszcze z jakimś trzecim u mego pana.
— Aż do dziś jeszcze? Gdzie oni teraz?
— Niema ich.
— Dokąd pojechali?
— Nie wiem. Przybyli owi dwaj, o których ci mówiłam. Rozmawiano potajemnie, a potem tamci trzej odjechali. Następnie zawezwano woźnicę. Wiedzieli dokładnie, kiedy i skąd wy przybędziecie. Jego parobek musiał stanąć na drodze z Newrekup, a nasz na drodze do Vessme i Wlakawicy. W ten sposób nie mogliście im się wymknąć. Słyszałam, że jesteś chrześcijanin i że się chcą zemścić na tobie. Ułożyli plan, że zamieszkasz u woźnicy, a potem mieli zarządzić, co z tobą zrobić. Podsłuchałam to i postanowiłam cię ostrzec. Teraz jestem szczęśliwa, że tego dokonałam i chciałabym jeszcze więcej ci się przysłużyć.
— Dziękuję ci. Nie wiem, jak długo tu pozostanę i czy się jeszcze z tobą zobaczę. Pozwól, że ci coś dam na pamiątkę po cudzoziemcu, dla którego okazałaś tyle dobroci!
Wręczyłem jej przygotowany już z góry upominek. Nie powiedziała nic na to. Z powodu ciemności chciała, zdaje się, dotykiem przedmiot ten zbadać. Wreszcie zabrzmiało niemal za głośno:
— O Boże! Różaniec! O panie, jakiś ty dobry! To było najgorętsze życzenie mojego życia. Nie chciałam różańca muzułmanów, a chrześcijański taki rzadki i drogi. W każdej modlitwie pamiętać będę o tobie. Ale co mam dziś uczynić dla ciebie?
Dar wprawił ją w upojenie. Była w takim nastroju, że naraziłaby się na największe niebezpieczeństwo, gdybym tego zażądał.
— Czy sądzisz, że niepodobna się dowiedzieć, co oni postanowią? — spytałem.
— To będzie trudno. Musiałam do narożnika pozanosić rogóże i wino. Tam urządzą naradę, a tam niepodobna ich podsłuchać.
Przez „narożnik“ rozumiała pokój na poddaszu. Łotry zachowywali wielką ostrożność.
— Czy oni piją wino, ci wyznawcy proroka?
— O, piją często aż do utraty rozumu, tylko nikt inny nie śmie o tem wiedzieć. Ta izba całkiem ukryta. Trzeba tam wchodzić po starych schodach. Chciałam podsłuchiwać, lecz tam trudno bardzo z góry uciec pośpiesznie. Gdyby drzwi otworzyli, byłabym zgubiona. Pan zakazał dzisiaj tam wchodzić.
— Nie narażaj się też na takie niebezpieczeństwo! A jednak pragnę bardzo wiedzieć, o czem będą mówili.
— Ach, przychodzi mi coś na myśl — ja ich przecież podsłucham. Położę się na powale izby.
— Jak to sobie wyobrażasz?
— Tam na górze jest gołębnik. Wlezę tam i będę słyszała wszystko.
To było zabawne — gołębnik!
— A czy tam można wejść? — spytałem.
— Tak. Od wielu lat nie było tam już gołębi. Drzwi są tak duże, że człowiek wlezie całkiem wygodnie.
— Z czego podłoga?
— Z drewnianych patyków, poukładanych jeden obok drugiego.
— Czy leżą mocno?
— Bardzo mocno; ale pomiędzy nimi są szpary, przez które można całkiem dobrze zaglądnąć do izby pod spodem i wszystko słyszeć. Wejdę tam, a potem powrócę tutaj, aby cię zawiadomić.
— Hm! Nie chciałbym cię nakłaniać do tak niebezpiecznego przedsięwzięcia, a następnie jest to...
— Panie! — wtrąciła. — Ja to zrobię, zrobię bardzo chętnie!
— Wierzę ci, ale tam mogą mówić o rzeczach, których nie umiałabyś sobie dobrze wytłómaczyć. Sprawozdanie twoje zmyliłoby mnie potem, zamiast pomóc. Byłoby lepiej, gdybym sam mógł wleźć do gołębnika.
— Tam bardzo brudno na górze!
— To nic nie szkodzi. Pytanie tylko, czy się tam szczęśliwie wydostanę niespostrzeżony.
— O to niema obawy.
— Jak?
— Teraz jest ciemno, dlatego nie widzisz drabiny, przystawionej do domu. Po niej wchodzi się tam, gdzie pan przechowywuje słomę, przeznaczoną na sprzedaż. Potem jeszcze jedna drabina i znajdziesz się tam, gdzie leży siano. Idąc potem pod dachem, dojdziesz do drzwi gołębnika. Skoro tam wleziesz i drzwi zamkniesz za sobą, nikomu nie przyjdzie na myśl, że się tam ktoś znajduje. Na lewo od tych drzwi prowadzą schody do głównego budynku.
— Czy sądzisz, że mogę spróbować?
— Tak, ale ja muszę cię zaprowadzić.
— Dobrze. Na dół już sam znajdę drogę.
— Skoro tylko ci ludzie zejdą na dół, będę wiedziała, że i ciebie już niema. Potem znowu tu się zjawię. Może wtedy przydam ci się na co. Czy teraz cię zaprowadzić? Wnet upłynie godzina.
— Tak, lecz zaczekaj jeszcze chwileczkę!
Wlazłem nazad do stajni. Tam natknąłem się na Halefa, który nie oddalał się wcale.
— Zihdi — rzekł. — Słyszałem wszystko.
— Dobrze; w takim razie nie potrzebuję ci nic objaśniać. Czy Osko i Omar jeszcze nie wrócili?
— Nie.
— Posłałem ich po żywność. Nie wiem, jak się zakończy ta przygoda. Miej konie posiodłane tak, jak gdybyśmy zaraz mieli wyruszyć, ale rób tak, by tego nie spostrzegli.
— Przeczuwasz niebezpieczeństwo?
— Nie, ale należy być przygotowanym na wszystko.
— To i ja pójdę na górę!
— To niemożebne.
— Zihdi, tam niebezpiecznie, a ja mam przecież strzec ciebie!
— Ustrzeżesz mnie najlepiej, wykonywając moje polecenia,
— Weź przynajmniej z sobą swoje strzelby!
— Strzelby w gołębniku? To niedorzeczność!
— Widzę, że chcesz własnej zguby, ale ja będę czuwał nad tobą.
— Zrób to, lecz nie oddalaj się od koni. Mam nóż i dwa rewolwery, to wystarczy.
Wylazłem znów na podwórze. Służąca wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do drabiny. Nie rzekłszy ani słowa, wyszła pierwsza, a ja za nią. Dostawszy się na górę, poczułem pod nogami słomę. Staruszka pociągnęła mnie dalej o kilka kroków do drugiej drabiny, znacznie niżej. Wydrapawszy się na nią, znaleźliśmy się, jak to mówią, na ptasim strychu domu sąsiedniego. Tam wzięła mnie staruszka znowu za rękę i pociągnęła dalej pod szczytem dachu. Brodziliśmy w sianie. Ja jako wyższy od niej zawadziłem kilkakrotnie o belki i krokwie. Mówiła wprawdzie za każdym razem: „tu była belka“, ale zawsze dopiero wtedy, gdy się już z nią zapoznałem.
Nagle... brrr, grunt pochylił się w dół tak stromo, że straciliśmy równowagę i zsunęliśmy się w głąb na kilka łokci. Nie zaszkodziło to nam, bo sanna odbyła się po sianie.
Przewodniczka moja krzyknęła z przestrachu. Jęliśmy nadsłuchiwać, czy jej nie usłyszano na dole, gdy jednak nikt się nie odezwał, rzekła do mnie po cichu:
— Tu wprost przed nami znajduje się gołębnik, a na lewo są schody. Ja nie zejdę tędy, lecz wrócę tą samą drogą.
— Czy ci ludzie już tam będą?
— Nie, bylibyśmy ich słyszeli.
— To dobrze, bo doszedłby był do ich uszu twój krzyk.
— Uważaj tu, otworzyłam już drzwi. Ja odchodzę; strzeż się, żeby ci się nic złego nie stało!
Słyszałem jeszcze, jak się w spinała po sianie, poczem nastała dokoła mnie cisza i ciemność przerażająca.
W dziewiczym lesie amerykańskim nie czułbym w nocy takiego przygnębienia, jak tu w tej ciemnej, nieznanej i ciasnej komórce. Na prawo była ściana, na lewo schody. Znajdowałem się na przestrzeni kilku stóp kwadratowych. Poza mną strych z sianem, a przedemną cienka ścianka drewniana z drzwiczkami tak wązkiemi, że zaledwie się mogłem wcisnąć.
Otoczenie to było bardzo niebezpieczne ze względu na ogień, ale trzeba było koniecznie zobaczyć, gdzie się znajdowałem. Dobyłem woskówki i zapaliłem. Rozglądnąłem się szybko dokoła, zewnątrz gołębnika i poświeciłem do środka. Stara miała słuszność! Brudu było moc, ale musiałem to znieść. Szczęściem okazał się ten gabinet państwowy na tyle szerokim, że się w nim dobrze zmieściłem. W tem wydało mi się, że na prawo brak kawałka podłogi, podczas gdy lewa strona wyglądała dość pewnie. Wlazłem więc do wnętrza i drzwi zamknąłem za sobą. Nie zdołałem się jeszcze usadowić wygodnie, kiedy zaczął działać panujący tu odór. Spostrzegłem, że tu nikt nie wytrzyma bez przekichania całej fugi Sebastyana Bacha. To było wysoce niebezpieczne. Zacząłem ręką szukać dokoła i znalazłem sznurek. Pociągnąłem zań i rzeczywiście otwarły się dwa lufciki, a do wnętrza weszło tyle powietrza, ile nieodzownie potrzebowałem do oddychania.
Ten luksus uczynił mnie jeszcze wybredniejszym. Wylazłem znowu i przyniosłem sobie siana na podkładkę pod łokcie. Urządziłem się więc tak wygodnie, jak wogóle to być mogło.
Najmilszem byłoby mi w tej chwili, gdyby oczekiwani zaraz weszli, ale cierpliwość moja niestety miała być wystawiona na ciężką próbę. Poznałem przytem, że bez pewnych zarządzeń nie byłbym tam długo wytrzymał. Świeżego powietrza było za mało. Odsunąłem drzwi znowu. Zapach siana był przecież lepszy od ostrej woni gołębiego guana, wśród którego leżałem. Aby zapobiec kichnięciu, przewiązałem sobie nos chustką, a usta trzymałem jak najbliżej lufcików.
Tędy wlatywały i wylatywały niegdyś ptaki różczki oliwnej. Jedno spojrzenie na dwór pouczyło mnie, że się znajduję pod dachem. Dochodziły aż do mnie światła i hałasy jarmarku. Równocześnie roiły mi się różne myśli po głowie. Sławny emir Halefa, Hadżi Kara Ben Nemzi, w gołębniku! Obieżyświat tu w gołębniku! To całkiem tak samo, jak w sławnym poemacie o krawcu, który ma pójść w obce kraje, ale tak się ich boi, że go ruszyć z miejsca nie można, a matka zamyka go w gołębniku.

Myśląc o tej bohaterskiej balladzie, zacząłem się śmiać sam do siebie. To wywołało wstrząśnienia, które się udzieliły podłodze, wskutek czego zaczęła trzeszczeć.
Powinno mnie to było zaniepokoić właściwie, ale że te patyki wytrzymały już przedtem daleko silniejsze moje ruchy, więc nie było powodu do obaw. Gdyby nawet wytrzymałość gołębnika nie była obliczona na lat tysiące, to teraz leżałem cicho, więc nic stać się nie mogło.
Wysiedziałem tak bez ruchu z godzinę, a położenie moje stawało się coraz nieprzyjemniejszem. Mając nos zatkany, oddychałem ustami. Ostry, gryzący pył dostawał się do gardła i drażnił do kaszlu. Nie mogłem przecież także ust sobie zawiązać!
W tem zabrzmiały nareszcie podemną kroki i głosy ludzkie. Otwarto drzwi, zabłysło światło i wszedł jeden, dwu, czterech, pięciu, sześciu mężczyzn, którzy pousiadali na rozłożonych po ziemi słomiankach.
Teraz, kiedy zaczęło światło przeglądać, nie wydawała mi się już tak godną zaufania moja patyczkowa podstawa. Wykazywała wcale zatrważające luki. Bardzo mocna, powiedziała stara. Nie potwierdziło się to bynajmniej.
Deszcz przedostawał się przez dach nadwerężony, przemoczył guano, robiąc zeń dość zwartą powłokę. To było prawdopodobnie przyczyną, dla której ono jeszcze tam istniało, a nie pospadało dawno do izby.
Przypadkiem ruszyłem się na tej powłoce i to mogło się stać dla mnie zgubnem. Ujrzałem ku memu przerażeniu, że wszystkie przedmioty na dole pokryły się szarobiałą, miejscami na palec grubą warstwą pyłu, a do tego prószył w dalszym ciągu cieniutki deszczyk tego samego koloru.
Widoczne to było szczególnie wówczas, kiedy ci ludzie usiedli.
Ten, który miał świecę, człowiek długi i chudy jak szczypa, zapewne gospodarz, spojrzał gniewnie do góry i rzekł:
— Dżehenneme gitme kedije; onu oldurim — potępienie na tego kota; ja go zatłukę!
Można sobie wyobrazić, że ani nie drgnąłem; ledwie się odważyłem odetchnąć.
Obok handlarza owoców siedział mój kochany gospodarz, woźnica, potem następowali żebrak Saban i brat Dezelima z Ismilan. Żebrak miał owiniętą rękę i potężnego guza na czole: dowód, że poczciwemu kowalowi uszedł dopiero po ciężkiej walce. Dwu innych nie widziałem jeszcze dotychczas. Mieli kopcze, byli więc wtajemniczeni, a twarze ich aż się prosiły, żeby w nie walić. Jednemu z nich oprócz broni coś jeszcze wisiało u pasa, co mi się procą wydało. Nie wiedziałem wtedy, że tej broni używają jeszcze w tych okolicach.
Obaj zachowywali milczenie, tylko tamci mówili.
Żebrak opowiedział zdarzenie w leśnej chacie i zdał sprawę z naszego nocnego spotkania, jak dostał się w ręce moje i kowala. Jako jeniec, przywiązany do konia, musiał się poddać bez oporu i biec, dopóki o brzasku nie dojechali do pewnej wsi, gdzie wstąpili do znajomego kowala. Tam znalazł się przypadkiem przyjaciel żebraka w odwiedzinach, który uwolnił go z więzów tak, że mógł odjechać na koniu. Kowal ścigał go potem i dopędził. Przyszło do walki na pięści, w której żebrak otrzymał wprawdzie kilka silnych uderzeń, ale umknął ostatecznie. Oczywiście puścił się jak najprędzej prosto do Ismilan i tam dowiedział się w zajeździe, że ja tam już byłem i ruszyłem w dalszą drogę.
Gdy brat Dezelima dowiedział się, że brat jego skręcił kark przezemnie, wsiadł natychmiast z żebrakiem na koń i popędzili za mną. Wiedział przecież, że w Menliku zajadę do owocarza i że mnie tam znajdą na pewno.
Po drodze spotkali zapłaconego przewodnika Albaniego, który opowiadał im, co się stało dalej. Od niego usłyszeli, że pojechaliśmy kołem i śpieszyli, żeby przed nami dostać się do Menliku, gdzie chcieli konia żebrakowego wymieniać na lepszego.
U handlarza owoców spotkali Manacha el Barsza, Baruda el Amazat i zbiegłego razem z nimi dozorcę więzień i zawiadomili ich o wszystkiem. Ci trzej, ostrzeżeni w ten sposób, wyruszyli natychmiast, abyśmy ich nie schwytali, otrzymawszy wprzód uroczyste przyrzeczenie, że tamci nam przeszkodzą w dalszem ściganiu.
Czekano na nas na obu wschodnich wyjściach z miasta, by zakwaterować nas u woźnicy. Dalsze postępowanie miano dopiero omówić.
— Rozumie się samo przez się — rzekł owocarz — że te psy nie powinny doścignąć naszych przyjaciół.
— Nie doścignąć? — rzekł Ismilanin. — Tylko temu chcesz przeszkodzić? Nie ma się stać nic więcej? Czy ten cudzoziemiec nie zabił mojego brata? Czy nie oszukał mnie i nie wyłudził odemnie naszych tajemnic? Czy nie przyszedł do posiadania kopczy, wskutek czego uważałem go nietylko za jednego z naszych, lecz nawet za naczelnika? On związkowi naszemu największe szkody wyrządzi, jeśli mu pozwolimy odjechać. On musi zostać!
— Jak go nakłonisz do tego?
— Jak? Ty jeszcze pytasz?
— Tak, pytam.
— No, nie uskutecznimy tego pięknemi słowy i przedstawieniami. Musimy użyć przymusu, a tego dokonać możemy w sposób dwojaki. Albo go zaskarżymy, a wtedy go tutaj uwiężą, albo zatrzymamy go sami.
— O co chcesz go zaskarżyć?
— Czyż niema dosyć powodów?
— Żaden powód na nic się nam nie przyda. Powiedziałeś sam, że on ma trojakie papiery: teskereh, buyuruldi i ferman. Jest nietylko pod opieką władz, lecz także polecony przez padyszacha. Gdy go zechcą uwięzić, pokaże swoje paszporty, a natychmiast ukłonią mu się pięknie i zapytają, co rozkaże. Ja to znam. A nawet gdyby go zaaresztowano, może się z tego śmiać. To Frank i powoła się na konsula. Gdyby zaś wicekonsul się uląkł, to przecież jest konsul generalny, któremu ani na myśl nie przyjdzie nas się obawiać.
— Masz słuszność. Będziemy działać.
— Ale jak?
Wtem żebrak zrobił energiczny ruch ręką i powiedział:
— Na co tyle słów tracić? To zdrajca i morderca. Dajcie mu nożem w brzuch, a zamilknie i nic nie wygada.
— Masz słuszność — przyznał mu Ismilanin. — Mój brat nie żyje. Krew za krew! Okulawiliśmy mu konia, abyśmy go prędko doścignęli. Dlaczego ma wogóle stąd się oddalać? Mam ostry nóż. Podczas snu zakradnę się do niego i wbiję mu ostrze w serce. Tak nasz rachunek będzie wyrównany.
Na to odparł szybko woźnica:
— To nie uchodzi! Jestem waszym druhem i pomocnikiem; byłem gotów przyjąć go u siebie, ażebyście mogli go śledzić i nadal będę czynił, co do mnie należy; ale u mnie on zginąć nie może. Nie chcę się stawić przed sędzią za to, że zamordowano u mnie pupila wielkorządcy.
— Tchórzu! — mruknął Ismilanin.
— Milcz! Wiesz, że nie jestem tchórzliwy. Mam już z tego dość szkody, bo parobek mój ciężko ranny. Sądzę nawet, że ten cudzoziemiec domyśla się, cośmy zrobili.
— W jaki sposób?
— Mówił o szpilkach; może znalazł ją nawet w końskiej nodze. Te psy niewierne mają oczy dyabelskie. Widzą wszystko, czego widzieć nie powinni.
Na to odłożył jeden z nieznajomych mi swój cybuch na bok i rzekł:
— Krócej! Słowa dla dzieci i kobiet, my jesteśmy mężami, obowiązkiem naszym działać. Manach el Barsza ma czekać na nas w ruinie Ostromdża, gdzie mu powiemy, w jaki sposób unieszkodliwiliśmy te psy. Mamy z bratem zanieść mu tę wiadomość, a ja wieczności czekać nie myślę.
Słowa te były dla mnie niesłychanie ważne, bo mówiły mi, gdzie należało szukać zbiegów. Czekałem z największem zaciekawieniem na mające zapaść postanowienie. Niezwykłe to uczucie słyszeć o sobie samym, że się mają dobrać do jego szyi.
Starałem się oczywiście nie uronić ani słowa. Tembardziej też mnie gniewało, że usłyszałem z zewnątrz szelest siana. Podniosłem głowę. Byłżeby to kot, na którego gniewał się właściciel domu? Zwierzę przechadzało się teraz na górze w najnieodpowiedniejszej dla mnie chwili. Na dole podniosły się głosy. Tymczasem jeszcze głośniej zaczęło się robić w gołębniku. Dało się słyszeć hałaśliwe posunięcie, potem gniewne „ach!“, a w końcu ucichło wszystko za mną, ale i podemną.
Spojrzawszy w dół, przekonałem się, że wszyscy nadsłuchiwali. Oni także zauważyli te szmery. Szczęście, że w owej chwili głośniej rozmawiali ze sobą.
— Co to było? — zapytał żebrak.
— Pewnie kot — odparł owocarz.
— Jest tam tyle myszy na górze?
— Są myszy i szczury.
— A jeżeli to był człowiek, który nas podsłuchuje?
— Ktoby się mógł ośmielić?
— Zaglądnijno lepiej!
— To niepotrzebne, ale zrobię, jak sobie życzysz.
Wstał i wyszedł z izby. Teraz znalazłem się w niebezpieczeństwie. Skurczyłem nogi, jak mogłem. Nie miał wprawdzie światła ze sobą, ale, skoroby zauważył, że drzwi do gołębnika otwarte, nabrałby podejrzenia i wsunąłby rękę. Usłyszałem skrzypienie schodów. Wyszedł rzeczywiście na górę, ale na szczęście nie całkiem.
— Jest tu kto? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział, ale w sianie szeleściło coś tak, że i on to niezawodnie słyszał.
— Kto tu? — powtórzył.
— Miau! — zabrzmiała odpowiedź.
Nastąpiło gniewne prychanie. A więc był to istotnie kot, któremu przedtem życzył potępienia. Owocarz mruknął niechętnie kilka słów pod wąsem i powrócił do izby.
— Słyszeliście? — spytał. — A przecież było to bydlę.

Miałem już rękę na nożu, a teraz się uspokoiłem, ale nie na długo. Zaledwie rozmowa zaczęła się na nowo, usłyszałem za sobą jakiś przeciągły, głaszczący szmer, jak gdyby ktoś dłonią badał przestrzeń. Jąłem
„...zaraz rzuci się na nas, jak wściekły!“
nadsłuchiwać. Wtem poczułem czyjąś rękę na swojej nodze.

— Zihdi! — odezwało się szeptem.
Teraz dopiero rozpoznałem kota.
— Halef? — zapytałem jak najciszej.
— Tak. Prawda, jak znakomicie udałem głos kota?
— Człowiecze, co ci strzeliło do głowy! Narażasz siebie i mnie na największe niebezpieczeństwo!
— Czyż nie musiałem tego uczynić? Tak długo cię nie było. Jak łatwo mogli cię schwytać!
— Powinieneś był na to czekać!
— Mam czekać, póki cię nie zabiją? Nie, jestem twoim przyjacielem i stróżem.
— Który mnie jednak w kłopot wprowadza. Zachowuj się teraz całkiem spokojnie!
— Czy ty ich widzisz?
— Tak.
— I słyszysz ich?
— Tak, przecie! — odpowiedziałem niecierpliwie. — Ale nie będę ich słyszał, jeśli ty dalej będziesz do mnie gadał.
— Dobrze, ja będę milczał, ale dwu więcej usłyszy od jednego. Ja będę także nadsłuchiwał, wlezę tam zaraz.
Zmiarkowałem, że się gotował wleźć do gołębnika.
— Człowieku, czy cię dyabeł opętał? — szepnąłem mu. — Ja ciebie tu nie potrzebuję. Zostań tam! Niestety Ismilanin tak w tej chwili głos podniósł, że mię Halef nie mógł dosłyszeć. Przylazł do mnie — naprawdę przylazł. Kopnąłem go wprawdzie tęgo, ale on wziął to za dobrą monetę — zbyt dobrą jak na dane warunki. Uwziął się uparcie na to, żeby nadsłuchiwać i sądził prawdopodobnie, że to był przypadkowy ruch z mej strony.
Nareszcie wlazł. Wcisnąłem się na lewo, o ile to tylko było możliwe.
— O Allah! Jak tu śmierdzi! — szepnął.
— Do mnie tu, tu, całkiem do mnie! — wezwałem go. — Tam na prawo załamiesz się!
Zrobił nagły ruch ku mnie, przyczem wzburzył mnóstwo guana, bo na dole zaklął owocarz:
— Do dyabła z tym kotem! Teraz jest nad nami i zrzuca wszystek gnój.
— Puh, ah, oh, uh! — sapał Halef, bo mu żrący pył dostał się do nosa i do płuc.
Dzięki memu wezwaniu przysunął się do mnie całkiem i uczułem kurczowo robaczkowy ruch jego ciała.
— Acz cocuni — uważaj! — ostrzegłem go, czując mimo zawiązania nosa silne podrażnienie do kichania.
— Tak, zihdi! Niech nikt nie słyszy... oh... ih... bsz... gsz... disz... Allah dopomóż!
Walczył napróżno z nieprzezwyciężonem drażnieniem. Nieopisane, napróżno powstrzymywane sapanie i stękanie stawało się coraz wyraźniejszem i sięgnąłem wobec tego ręką mimowolnie, aby zatkać mu usta.
— OAllah! — Al — ill — ell — ha — ha — ha — hab — habciich, habciiiich!
Huknęło to tak mocno i tak skutecznie, że całe jego ciało się zatrzęsło. Ale równocześnie trzasnęło pod nami. Poczułem, że się zatrząsł i zachwiał cały gołębnik.
— Zi — zi — zihdi, o Mahomecie, zapadam się!
Stróż i opiekun chciał te słowa powiedzieć po cichu, lecz utraciwszy grunt pod sobą, krzyknął, jak gdyby wołał o pomoc. Schwycił mnie za ramię. Zrozumiałem, że ściągnąłby mnie z sobą i wyrwałem się. W następnej chwili zatrzeszczało dokoła mnie, jak gdyby się walił cały budynek, potem jeden okropny łomot, jeszcze okropniejsza chmura guana, a podemną głośne wrzaski, przekleństwa, kaszel i kichanie. Poczciwy hadżi runął z połową gołębnika.
Ja już także wisiałem w powietrzu. Za jednym szybkim rozmachem wydostałem nogi z dziury, a po drugim stanąłem całem ciałem poza gołębnikiem. Zerwałem chustkę z nosa i zacząłem kaszlać i kichać jak najęty. Teraz było już wszystko jedno, choćby mnie nawet słyszeli.
Na dole powstał piekielny hałas. Halef był w niebezpieczeństwie. Światło nie zgasło. Czy go schwytano, czy też był na tyle przytomny, że prędko uciekł? Zbiegłem, o ile ciemność na to pozwalała, schodami na dół. Wrzaski i krzyki były moim przewodnikiem. Poczułem ręką drzwi i to, że zamykały się z zewnątrz — wystarczało usunąć wiszący na sznurku kołek. Od wewnątrz nie były zamknięte. Gdy otworzyłem drzwi, buchnął na mnie gęsty pył guana, przez który przebijało się zaledwie światło lampy.
Ujrzałem, o ile oczy zdołałem otworzyć, chaos rąk i nóg, oraz patyków, które pospadały. To wszystko w ruchu przy wtórze nieopisanego zgiełku kaszlących, kichających i klnących ludzi, a do tego klaskanie, jak gdyby ktoś z całych sił walił harapem. Zobaczyłem, że ci ludzie trzymali siebie wzajem, mniemając, że pochwycili niespodziewanego intruza. Wtem zabrzmiał głos Halefa:
— Zihdi, gdzie ty? Czy spadłeś także?
— Tak, tutaj!
— Pomocy, pomocy! Teraz mnie mają!
Skoczyłem bez namysłu w sam środek kłębu. Trzymali go. Pochwyciłem go lewą ręką, wydarłem go im i wypchnąłem przez drzwi otwarte. Kilka uderzeń pięścią zmusiło ich do cofnięcia się. Natychmiast wyskoczyłem, zatrzasnąłem drzwi i zatkałem kołek.
— Halefie!
— Tutaj!
— Czyś ranny?
— Nie. Uciekaj!
— Tak. Tędy schodami!
Ująłem go za rękę i pociągnąłem w kierunku, w którym domyślałem się schodów. Prowadziły mnie głosy, dolatujące z dołu. Na skutek tych krzyków przybyli domownicy, aby zobaczyć, co się stało.
Zsunęliśmy się raczej po schodach, aniżeli zbiegli po nich. Na dole przewróciliśmy kilka osób i pobiegliśmy przez dziedziniec ku miejscu, gdzie rozluźniłem deski. Gdyśmy się prześliznęli i zatrzymali, aby odsapnąć, rzekł hadżi:
— Dzięki Allahowi! Nikt mnie już nie zawiedzie do gołębnika!
— Nikt ci tam wchodzić nie kazał!
— Masz słuszność. Sam jestem winien wszystkiemu. A jednak było to piękne, bo harap mój miał robotę, o której długo popamiętają ci ludzie. Słyszysz, jak wołają? Słuchaj!
— Tak, szukają nas. Gdzie jest Osko? Gdzie Omar?
— Tu — odrzekli obaj wezwani.
— Czy konie gotowe do drogi?
— Tak. Czekaliśmy już oddawna.
— Dalej ze stajni i z miasta!
Każdy pochwycił swojego konia. Zmacałem, że moje strzelby wisiały u siodła. Wsiedliśmy na dziedzińcu. Brama domu była otwarta, to też bez przeszkód dostaliśmy się na ulicę.
Halef jechał koło mnie i zapytał:
— Dokąd? Czy znasz drogę? Czy nie należałoby dowiedzieć się u kogo?
— Nie. Niechaj do niczyjej wiadomości nie dojdzie, dokąd się udajemy. Jedziemy na zachód. Najpierw byle z miasta. Potem już jakąś drogę znajdziemy.
— Ale czy musimy uciekać? Czy to konieczne?
— Odjeżdżamy; to w każdym razie najlepsze. Jeśli ci się podoba nazywać to ucieczką, możesz sobie pozwolić. Wiem, gdzie siedzi Barud el Amazat. Tutaj go niema; wyszukamy go razem z towarzyszami.
Wkrótke leżał Menlik za nami. Wjeżdżając dziś do tego miasta od strony przeciwnej, nie przeczuwałem, że je opuścimy tak prędko.





  1. Zrządzenie boskie, zrządzenie losu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.