Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   270   —

tystem, ale bez żadnego znaku. Ubrana była nie po bułgarsku, lecz po turecku. Przed wizerunkiem ukrzyżowanego odkryła głowę, a zasłona leżała obok. Była niewątpliwie kiedyś piękna, bo piękność jej nawet po śmierci nie znikła. Usta uśmiechały się, a na twarzy panował spokój; widocznie anioł śmierci dotknął jej łagodnie.
— Co zrobisz? — zapytał Halef.
— Można tylko jedno uczynić: trzeba znaleźć krewnych zmarłej. Muszą mieszkać gdzieś blisko, gdyż kobiety nie zwykły się bardzo od mieszkania oddalać. Jesteśmy zdaje się niedaleko Barutin. Chodźcie! Zostawimy ją oczywiście tutaj.
Dosiedliśmy znowu koni i odjechaliśmy.
Wyżyna opadała teraz bardziej stromo, a zarośla się rozstępowały. Ujrzeliśmy niebawem budynek w formie wieży, a w jego pobliżu kilka domów. Na ten widok rzekł właściciel koni:
— To zapewne karauł kapitana.
Karauły, są to wieże strażnicze, obsadzone wojskiem dla pilnowania okolicy i drogi. Pochodzą one z czasów dawniejszych, ale nie utraciły dotąd swego znaczenia.
Wieża stała wysoko, a głęboko w dole wiło się istotnie coś nakształt drogi ku jakiejś widocznej z dala miejscowości.
— To jest Barutin — rzekł koniarz. — Tu, gdzie teraz się znajdujemy, nigdy jeszcze nie byłem, lecz słyszałem o tym karaule. Mieszka tutaj kapitan, który popadł w niełaskę. Pokazuje się mało i żyje jak pustelnik. On nienawidzi ludzi, ale żona jego ma być przyjaciółką biednych i nieszczęśliwych.
— Jedźmy tam!
Gdyśmy przybyli do wieży, wyszedł z drzwi naprzeciw nas człowiek, po którym poznaliśmy, że był żołnierzem. Nie widziałem u nikogo jeszcze tak długiego i gęstego wąsa.
— Do kogo? — spytał tonem nieprzychylnym.