Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   286   —

jeden ma być zmuszonym do jazdy powolnej, to jaki zamiar w tem ma ten drugi?
— Prędzej go doścignąć, albo prześcignąć.
— Tak. Myśl, że zamierzają ścigać nas po naszym odjeździe stąd, jest bardzo zbliżona do prawdy.
— Ale dlaczego zależy na tem temu woźnicy? Nie uczyniliśmy mu nic złego. To nasz gospodarz, powinien więc nas strzec, a nie szkodzić.
— Jego gościna była nam bardzo na rękę, ponieważ nie znaleźliśmy miejsca, ale zachowanie jego dziwi mnie. Wydaje mi się teraz natrętnym. Skoro nas parobek oczekiwał na gościńcu, to widocznie wiedzieli o tem, że przybędziemy. Taka wiadomość mogła nadejść tylko z Ismilan. W drodze stamtąd straciliśmy dużo czasu i posłaniec nógł nas łatwo wyprzedzić.
— Patrz, zihdi! — przerwał Halef.
Odprowadziwszy Riha, byliśmy jeszcze w stajni, w której wtedy panowała już prawie ciemność. Na drodze także już zmierzchało, ale było jeszcze dość jasno, żeby objąć okiem cały dziedziniec. U wejścia stała jakaś stara kobieta. Oglądała się tak, jak gdyby miała jakiś zamiar tajemny. Następnie przeszła przez dziedziniec i przestąpiła próg stajni.
— Esgar, ty tu? — spytała.
— Kto to jest Esgar? — odrzekłem.
— Parobek.
— Niema go tu.
— Nie? Tutaj ciemno. Ktoś ty?
— Gość woźnicy.
Na to weszła dalej do stajni i zaczęła mówić pośpiesznie:
— Powiedz, czyś chrześcijanin?
— Tak.
— Przybywasz z Ismilan?
— Tak.
— Panie, uciekaj! Opuść ten dom i to miasto, ale jak najprędzej, dziś jeszcze!
— Dlaczego?