Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   283   —

Teraz poruszyła się ta galareta ludzka i podzieliła się zwolna na poszczególne osoby. Wydobywszy się na dwór, zaczerpnąłem głęboko powietrza. Choroba morska jest zabawką wobec tego, co teraz już szczęśliwie przebyłem.
— Czy wejdziemy jeszcze raz? — spytał woźnica.
Halef wyciągnął przed siebie wszystkich dziesięć palców, na znak zaprzeczenia, ja zaś nie odpowiedziałem wcale.
Podczas dalszej naszej wędrówki, zauważyłem, że woźnica pilnował gorliwie tego, ażeby nas nie zgubić. Starał się też nie dopuścić do nawiązania rozmowy między mną a innymi. Zagadnąłem kilkakrotnie przechodniów, ale w tej chwili zbliżał się on, przerywał rozmowę i starał się mnie odsunąć. To wzbudziło we mnie podejrzenie na niego. Zacząłem przeczuwać, że ma jakieś zamiary.
— Czy nie będziemy przechodzić obok domu mejwedżego Glawy? — spytałem.
— Nie. Czemu o to pytasz?
— Chciałbym wiedzieć, gdzie mieszka, gdyż jutro pójdę do niego. Czy mi pokażesz?
— Tak.
— Czy mejwedżi jest Serb?
— Czemu to przypuszczasz?
— Bo ma serbskie nazwisko!
— Zgadłeś. Chodź za mną!
Po jakimś czasie pokazał mi jego dom, a ja zapamiętałem sobie. Wieczór już zapadał, gdyśmy wracali do domu. Tam dowiedzieliśmy się, że parobek upadł i tak się potłukł, że posłano po lekarza. Woźnica poszedł do niego, a ja przez dziedziniec do stajni.
Wszedłszy tam, ujrzałem konie bez dozoru. Osko i Omar wyszli także. Rih odwrócił ku mnie głowę, zarżał i jął parskać w sposób niebywały. Pieściłem go, głaszcząc po głowie. Zwykle pocierał przytem delikatnemi nozdrzami moje ramię i całował mnie w poli. czek — koń całuje także — ale teraz tego nie robił.