Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   304   —

się teraz na górze w najnieodpowiedniejszej dla mnie chwili. Na dole podniosły się głosy. Tymczasem jeszcze głośniej zaczęło się robić w gołębniku. Dało się słyszeć hałaśliwe posunięcie, potem gniewne „ach!“, a w końcu ucichło wszystko za mną, ale i podemną
Spojrzawszy w dół, przekonałem się, że wszyscy nadsłuchiwali. Oni także zauważyli te szmery. Szczęście, że w owej chwili głośniej rozmawiali ze sobą.
— Co to było? — zapytał żebrak.
— Pewnie kot — odparł owocarz.
— Jest tam tyle myszy na górze?
— Są myszy i szczury.
— A jeżeli to był człowiek, który nas podsłuchuje?
— Ktoby się mógł ośmielić?
— Zaglądnijno lepiej!
— To niepotrzebne, ale zrobię, jak sobie życzysz.
Wstał i wyszedł z izby. Teraz znalazłem się w niebezpieczeństwie. Skurczyłem nogi, jak mogłem. Nie miał wprawdzie światła ze sobą, ale, skoroby zauważył, że drzwi do gołębnika otwarte, nabrałby podejrzenia i wsunąłby rękę. Usłyszałem skrzypienie schodów. Wyszedł rzeczywiście na górę, ale na szczęście nie całkiem.
— Jest tu kto? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział, ale w sianie szeleściło coś tak, że i on to niezawodnie słyszał.
— Kto tu? — powtórzył.
— Miau! — zabrzmiała odpowiedź.
Nastąpiło gniewne prychanie. A więc był to istotnie kot, któremu przedtem życzył potępienia. Owocarz mruknął niechętnie kilka słów pod wąsem i powrócił do izby.
— Słyszeliście? — spytał. — A przecież było to bydlę.
Miałem już rękę na nożu, a teraz się uspokoiłem, ale nie na długo. Zaledwie rozmowa zaczęła się na nowo, usłyszałem za sobą jakiś przeciągły, głaszczący szmer, jak gdyby ktoś dłonią badał przestrzeń. Jąłem