Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   272   —

i weszliśmy do małego pokoju, w którym musiałem zaczekać. Doleciało mnie z przyległego pokoju kilka głośnych okrzyków, potem drzwi nagle się rozwarły, a na progu ukazał się kapitan.
Nie liczył jeszcze lat pięćdziesięciu i był pięknym mężczyzną. Oczy miał bardzo zaczerwienione: niezawodnie płakał.
— Znalazłeś ją? Gdzie ona? — zawołał pośpiesznie.
— Pozwól, że cię wpierw powitam — odrzekłem. — Czy mogę wstąpić do ciebie?
— Tak, proszę!
Dość obszerna komnata, do której wszedłem, miała trzy wązkie, wysokie, podobne do strzelnic okna. Pod ścianami leżały poduszki jako jedyne umeblowanie, a nad niemi wisiało dokoła mnóstwo broni i fajek. Na ziemi siedziało dwu chłopczyków, obejmujących się rękoma. Po nich także poznałem, że płakali. Marsowaty starzec nie oddalił się, chcąc usłyszeć, co powiem.
— Bądź pozdrowiony! — rzekł kapitan. — A więc gdzie moja żona?
— Tu niedaleko.
— To niemożebne. Szukaliśmy jej wszędzie bez skutku. Jeszcze teraz wszyscy moi ludzie są na poszukiwaniu.
Nie chciałem odrazu wyjechać z wieścią o śmierci i zapytałem:
— Czy żona twa chorowała?
— Tak. Była chora od dawna. Czemu się pytasz? Ja wiem, że już żyć długo nie może, bo mi lekarz powiedział, że ma suchoty.
— Jesteś przygotowany na prawdę?
Zbladł i odwrócił się, jak gdyby go przez to wiadomość miała mniej boleśnie dotknąć.
— Jestem mężczyzną — rzekł. — Mów!
— Ona nie żyje.
Na to zapłakali obydwaj chłopcy. Ojciec nie odezwał się ani słowem, tylko głowę przytulił do muru. Widziałem, jak mu pierś pracowała w walce ze szlocha-