Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   273   —

niem, które wstrzymywał tylko z wielkim trudem. Dopiero po dłuższej chwili odwrócił się znowu do mnie i zapytał:
— Gdzie ją widziałeś?
— W zaroślach, stąd o dziesięć minut.
— Zaprowadzisz nas tam?
Zanim zdołałem odpowiedzieć, zabrzmiało za mną coś jakby głos duszonego człowieka. Odwróciłem się szybko i ujrzałem starego wąsala. Wsadził w usta róg bluzy, aby nie dosłyszano jego płaczu, ale mu się nie udało. Odjął bluzę i zaczął płakać głośno, aż litość brała.
Teraz już i kapitan nie mógł nad sobą zapanować. Płakał także, a chłopcy mu wtórowali. Żal mię porwał okrutny. Przystąpiłem do okna i wyjrzałem. Nie widziałem nic, bo łzy miałem w oczach.
Trwało czas dłuższy, zanim uspokoili się obaj ci ludzie. Kapitan zaczął się usprawiedliwiać:
— Nie śmiej się z nas, cudzoziemcze! Kochałem bardzo matkę moich dzieci. Ten był moim wachmistrzem, kiedy zaś utraciłem łaskę wielkorządcy, nie opuścił mnie, jak wszyscy inni. Ona była moją pociechą w samotności. Jakże ja bez niej wyżyję?
To, co miałem powiedzieć, nie powinien był może usłyszeć wachmistrz; spytałem przeto:
— Czy są tu jakie nosze?
— Tak panie — odrzekł.
— Przygotuj je i postaraj się o ludzi!
Wyszedł, ja zaś zapytałem kapitana:
— Jesteś oczywiście muzułmanin?
— Tak. Czemu o to pytasz?
— Czy twoja żona była chrześcijanką?
Zwrócił na mnie szybko badawcze spojrzenie i odpowiedział:
— Nie... ale czy masz powód do takiego pytania?
— Tak, sądzę, że była chrześcijanką.
— Była przyjaciółką niewiernych. Kiedy się tu sprowadziłem, potrzebowałem służącej. Przyjąłem starą