Tajemnice Krakowa/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Tajemnice Krakowa
Wydawca Wydawnictwo „Djabła“
Data wyd. 1870
Druk Karol Budweiser
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Niema tego złego, coby na dobre nie wyszło.

Młody nasz student, jak widzieliśmy, niezmordowanie śledził obdartego żebraka. Kilka słów podchwyconych przez ścianę, wzbudziły w jego imaginacji śpiące wspomnienia z najdawniejszych romansów i powieści, jakie kiedykolwiek pożyczał od żydów na Szpitalnéj ulicy. Zdawało mu się że jest na tropie Bóg wie jakich zbrodni, a że w tę sieć wplątaną była kobieta, postanowił bądź co bądź odegrać rolę bohatera, który zbrodnię ukarze a cnotę ocali. Dla należytego odegrania téj roli zrezygnował z objadu, z kolacji i z innych tym podobnych przyjemności życia ludzkiego, i w przyzwoitej odległości, szedł jak cień krok w krok za przedmiotem swoich podejrzeń i ciekawości. Gdy przedmiot wsunął się wieczorem do małego domku w zaułkach przy Augustjańskim klasztorze, podmiot, t. j. pan Gustaw, musiał czekać na ulicy na jego wyjście — po godzinie przecież, nie mogąc się tego wyjścia doczekać, podsunął się pod okno i zajrzał przez szpary okienic. Zdziwił się — bo było ciemno. Ciemność jeszcze bardziej rozgorączkowała wyobraźnię młodzieńca — przyłożył ucho do drzwi — wewnątrz było zupełnie cicho. To go nie zadowolniło; nie po to przez cały dzień śledził dziada, aby się dowiedzieć, o któréj godzinie i gdzie się spać kładzie. On pragnął czegoś nadzwyczajnego, a tu nawet nic zwyczajnego się nie stało.
Zmartwiony takim nieprzyjemnym zawodem już miał odchodzić, gdy na podwórku po za parkanem, usłyszał skrzypienie łańcucha przy studni. Zajrzał przez szparę i zobaczył tego samego człowieka, którego od rana śledził, ciągnącego wodę. A więc nie śpi jeszcze! Ale dlaczego w ciemności siedzi? Trzeźwy człowiek mógł przypuścić, że pewnie nie ma na świecę, ale student nie chciał takich przypuszczań robić i koniecznie pragnął coś wyśledzić. Obchodząc dom w około i zaglądając przez parkan, spostrzegł, że na cembrzynę studni padał z jednej strony wązki pasek światła. Widocznie pochodzić on musiał z okna zasłoniętego szkarpą muru.
— Tam się coś dziać musi! — pomyślał student i nie wachając się długo, przesadził parkan i cichaczem podsunął się ku światłu. Promień w istocie szedł z okna piwnicy. Student przykląkł i zajrzał przez okienko. Spostrzegł dwóch ludzi zajętych wyciskaniem czerwonych znaków na papierach. Kilkanaście takich papierków leżało już gotowych. Student zdrętwiał — poznał w ściganym przez siebie człowieku fałszerza banknotów. Jedna tajemnica więcéj!
Nie zdecydował się jeszcze, co mu zrobić wypadnie z tą tajemnicą, gdy uczuł, że go ktoś chwycił silnie za kołnierz i usta zatkał ręką. Chciał się obejrzeć i dostrzegł tylko błyszczące kasko policjanta, który w milczeniu ciągnął go w stronę parkanu. Tam znalazło się ich więcéj jeszcze. Zjawili się jakby na zawołanie, a student ucieszony, że ma z kim podzielić się tajemnicą, wskazał rękę na piwnicę, dając im znaki, aby tam poszli.
— Pójdziemy tam, pójdziemy, ale bądź spokojny, nie wymigasz się tem bratku — mruknął jeden.
Student był jak w rogu — nie mógł się domyśleć, co policjant chciał przez to powiedzieć, postanowił więc w milczeniu czekać dalszych następstw. Po chwili usłyszał z piwnicy wrzawę, na szybach okienka dojrzał migające się cienie, — nagle wszystko ucichło; na podwórzu ukazał się komisarz, inspektor i kilku policjantów, którzy prowadzili Kłyka i jego wspólnika z skrępowanemi rękami. Wywiedziono ich na ulicę i oddalająca się doróżka zaturkotała po bruku. Tą samą drogą przewieziono i studenta do kryminału.
Być uwięzionym niewinnie i to w dzień imienin swojéj kochanki, był to cios nad ciosy. Gdyby jeszcze był wiedział za co! Złoczyńcy, w towarzystwie których zapakowano go, objaśnili go po koleżeńsku, że się o tém dowie przy śledztwie. Śledztwa więc tego czekał jak zbawienia. Po kilku dniach nareszcie został wezwany. Wyspowiadał się jak na spowiedzi — z miłości dla Zofji, z obawy o nią, ze stanu majątkowego, z postępów w naukach, słowem nie utaił najmniejszéj drobnostki. Sędzia, który już z pierwiastkowego śledztwa fałszerzy, przekonał się, że aresztowanie studenta nastąpiło w skutek pomyłki, uspokoił Gustawa, że skoro sprawdzą jego zeznania, zostanie puszczony na wolność.
I w rzeczy saméj, po kilku dniach łagodniejszego już i w oddzielnéj celi aresztu, przyzwany powtórnie Gustaw, został bezwarunkowy uwolniony.
— Cięży jednak na panu jeden ważny zarzut, rzekł sędzia, uśmiechając się nieznacznie.
— Zarzut?
— Tak jest, ze strony policji — nie byłeś pan meldowany i policja znaleźć pana nie mogła.
— Wszak nic złego nie zrobiłem, aby mnie miano szukać.
— Szukano pana z rozkazu sądu, który go potrzebował. Wszak pan nazywasz się Gustaw Klecki?
— Tak jest.
— Pańskiéj matce jak było na imię?
— Marja.
— Z domu nazywała się.....?
— Liwoda.
— A więc jesteś pan tym samym, którego sąd poszukiwał. Dowiedz się pan, że w skutek śmierci twego wuja, zostałeś dziedzicem jego majątku ruchomego i nieruchomego.
— Ależ ja nie wiem o żadnym wuju.
— Tak, bo brat matki pańskiéj wyrzekł się jéj w skutek mezaljansu, a ona za dumną była, aby przyznawać się do krewnych, którzy jéj znać nie chcieli. Wszystko to wiem z testamentu. Wuj pański, Seweryn Liwoda, umierając chciał naprawić swój postępek przeciw siostrze, która podobno umarła w nędzy i pana naznaczył jedynym spadkobiercą swoim. Majątek jest znaczny.
Gustawa wiadomość ta oszołomiła — przejście z kryminału na dziedzica wielkiego majątku, było zbyt gwałtownem, aby mógł je przyjąć spokojnie i zimno.
Sędzia mówił daléj:
— Po rozpatrzeniu się sądu w pozostałym po nieboszczyku majątku, pokazało się, że 15.000 gotówki, o której wspomina testament, gdzieś zaginęło. Sąd rozpoczął w tym względzie śledztwo. Nie będzie ono trudnem, gdyż w testamencie wymienione są numera listów zastawnych, w których złożoną była ta suma. Potrzeba jednak czasu na wykrycie kradzieży. Gdy to nastąpi, sąd pana zawezwie i złoży rachunki. Proszę mi zostawić swój adres.
Gustaw wypowiedział jednym tchem ulicę i numer domu i czemprędzéj wybiegł z sądu, aby podzielić się radosną nowiną z Zofją i jéj ojcem. Już teraz nic nie stoi na przeszkodzie połączeniu się jego z ukochaną. Bogactwo ośmielało go do wyznania miłości, z którą jako ubogi student dotąd taić się musiał. Z tą myślą biegł jak szalony do domu.
Z bijącem sercem zapukał do mieszkania Flawjusza. Drzwi były zamknięte, na jego pukanie nikt nie odpowiadał. Tylko mały Antek wychylił głowę ze swojej izdebki i ujrzawszy studenta, poskoczył ku niemu.
— A, to pan student! gdzież to pan był tyle czasu?
Student nie myślał odpowiadać i niecierpliwie zapytał o Flawjusza.
— To pan nic nie wie?
— Cóż się stało? zawołał Gustaw, przeczuwając nieszczęście.
— Zniknęła! Boże! — ja ją znajdę! wiem gdzie jéj szukać.
To powiedziawszy, skierował się ku drzwiom dewotki — ale i te drzwi były zamknięte.
— Słuchaj — rzekł do Antka — ty znasz tyle osób w mieście. Czy wiesz gdzie mieszka ksiądz Modest?
— Wiem, zaprowadzę pana.
— Prowadź!
Wybiegli obaj na ulicę; u ks. Modesta Gustaw spodziewał się znaleść Zofję, jego bowiem nazwisko słyszał w tajemniczéj rozmowie dziada z dewotką, w rozmowie, w któréj umawiali wykradanie dziewczyny.
Flawjusz tymczasem inne miał podejrzenia i gdzieindziéj szukał córki. W dniu jej imienin znalazłszy sposobną chwilę, gdy został sam na sam z Feliksem zapytał go wręcz jaki cel mają wizyty jego, a gdy ten nie dał mu zaspakajającéj odpowiedzi, stary żołnierz wymówił mu dom swój. Tegoż wieczora zauważył, że Zofja płakała — musiała więc wiedzieć o ich rozmowie. Domyślił się, że Feliks miał inne drogi do porozumienia się z nią i że on ją uwiadomił zapewne, że bywać u nich nie może. W parę dni późniéj Zofja zniknęła. Stary pewny był, że to sprawka Feliksa i niebawem udał się do jego mieszkania.
Było to właśnie w dniu, w którym jakiś przekupiony przez Wiktora ekskleryk dał pozorny ślub Feliksowi i Zofji w zamiejskiéj opuszczonéj kapliczce. Państwo młodzi tylko co powrócili do domu w towarzystwie Wiktora, który jako świadek był obecny obrzędowi.
Zofja, nie domyślając się, jak haniebnego oszustwa stała się ofiarą, była nadmiar szczęśliwą. Prosiła tylko męża, aby mogła z nim udać się do ojca, wyznać mu wszystko, wytłomaczyć się i prosić o przebaczenie. Feliks obiecał, że to zrobi, ale późniéj nieco. Po sutem śniadaniu Wiktor pożegnał państwa młodych i wyszedł. Na schodach spotkał się z jakimś mężczyzną, który szybko wbiegł na górę. Poznał go — był to Flawjusz. Nie czas już było uprzedzić doktora, wrócił się jednak na górę, aby choć z pozadrzwi być świadkiem sceny, któréj był autorem.
— Będzie burza — mówił do siebie — chodźmy posłuchać, kogo panna młoda wybierze: ojca czy męża. Przy ostatniem słowie uśmiechnął się złośliwie i zacierając ręce z radości, skradał się ku drzwiom, przez które właśnie wypadł Flawjusz do mieszkania doktora.
Młoda para siedziała na kanapie. Zofja oparta na ramieniu Feliksa, całowała jego czoło. Na ten widok stary żołnierz osłupiał. Doktor ujrzawszy niespodziewanego gościa, powstał marszcząc brwi groźnie, choć pobladła twarz dowodziła strachu.
— Czego pan sobie życzysz tutaj?
— Bezczelny! — zawołał Flawjusz podnosząc laskę w górę — ty się mnie pytasz jeszcze?
I postąpił krokiem naprzód. Zofja rzuciła się pomiędzy ojca i Feliksa wołając:
— Ojcze! wstrzymaj się! — on moim mężem!
Na te słowa ręka starca zawisła nieruchomo w powietrzu — osłupiałem okiem spojrzał na Feliksa i Zofję, nie umiejąc zdać sobie sprawy z tego co słyszał.
— On! — twój mąż! ten... ten... uwodziciel?
— Przed godziną odbył się ślub nasz.
Flawjusz opuścił podniesioną rękę, i zwracając się do Feliksa, zapytał:
— Cóż więc miało znaczyć twoje zaprzeczenie przed kilku dniami, gdym się pytał, czy masz zamiar żenienia się z Zofją?
Teraz przyszła kolej na Zofję — niemniej zaciekawiona od ojca, zwróciła się do męża czekając jego odpowiedzi. Feliks milczał.
— Dla czegoż pozbawiliście starego radości pobłogosławienia was? Czyż nie zasłużyłem na to, Zofjo, za tyle lat starań koło twego wychowania? Miałem do tego prawo ojcowskie, choć nie jestem ojcem twoim.
— Ty nie moim ojcem!?
— Jakto! alboż nie wiesz o tém? Z metryki, którąś zabrała z domu, powinnaś się była o tém dowiedzieć. Czy jej nic nie powiedziałeś o tém Feliksie?
Doktor był jak na mękach, bo o niczem nie wiedział. Zofja wprawdzie wręczyła mu swoją metrykę, jako potrzebną do ślubu, ale że ślub był tylko komedją, metryki nikt nie przeglądał i Wiktor zatrzymał ją przy sobie.
— Chciałeś oszczędzić jej tej przykrości — ciągnął dalej stary żołnierz — ale teraz przecież, gdy została twoją żoną, powinnaby o wszystkiem wiedzieć. Matka twoja, Zofio, nie była nigdy moją żoną, choć dawniej pragnąłem tego bardzo. Przeniosła innego nademnie. Tamten oszukał ją a następnie porzucił. Dowiedziawszy się o tem, tknięty litością pospieszyłem jej z pomocą, bo była w rozpaczy i nędzy okropnej. Opiekowałem się nią jak przyjaciel i jak mogłem osładzałem smutne i bolesne jej życie. Umierając prosiła o opiekę dla ciebie. Byłaś wtedy maleńkiem dzieckiem. Spełniłem wolę umierającej, zatrzymałem cię przy sobie i kochałem jak własną córkę. Nie myślałem, że mi się tak źle odpłacisz!
— O nie mów tak ojcze! — zawołała Zofja padając ze łzami do nóg Flawjusza — tyś nie przestał być dla mnie ojcem i będziesz nim nadal. Wszak prawda Feliksie — nie puścimy go już od nas?
Feliks nie wiedział co odpowiedzieć — własna przewrotność zaplątała go w sidła, z których nie było sposobu wydobycia się.
Zapanowało głębokie milczenie — Zofja z przestrachem spoglądała to na męża to na ojca — Flawjusz wahał się widocznie czy ma zostać dłużej w tem mieszkaniu — gdy nagle drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Wiktor trzymając w ręku papiery Zofji — twarz jego w tej chwili miała wyraz poważny i surowy:
— Pani — rzekł przystępując do Zofji, która na widok wchodzącego, podniosła się z kolan i stanęła obok Feliksa — odejdź od tego człowieka, to nie twój mąż. Oszukał cię — ślub wasz był komedją, do któréj i ja rękę przyłożyłem, nie wiedząc, że wyrządzam krzywdę dziecku mojej siostry. Bóg nie chciał tego nieszczęścia i wcześnie ochronił cię od hańby. Flawjuszu — chciałem się zemścić na tobie, i o mało nie zostałem strasznie ukarany.
Ale Flawjusz nie dosłyszał już ostatnich słów Wiktora — na wiadomość o tak podłéj zdradzie, zapłonął gniewem i zbliżywszy się ze ściśniętą pięścią do Feliksa, zawołał:
— Łotrze! skorzystałeś z miłości dziewczyny, aby ją zhańbić. I także jej to odpłacić chciałeś za to, że dla ciebie porzuciła mnie, który ją wyniańczyłem i wychowałem!... Niegodziwy!
Feliks ochłonąwszy z pierwszego pomięszania, miał już czas odzyskać bezczelną śmiałość. To téż nie dając nawet dokończyć starcowi, przerwał mu zuchwale:
— Nie zapominaj się pan, że jesteś w mojem mieszkaniu i jeżeli będziesz mnie obrażać, mogę pana kazać... tu zrobił ruch zrozumiały, wskazując ręką na drzwi.
Flawjuszowi buchnęła krew do twarzy z oburzenia, poczerwieniał jak karmazyn.
— Ty?!... mnie!?... — podniósł rękę i silnem uderzeniem w twarz powalił doktora na ziemię.
Przerażona Zofja chwyciła ojca za rękę i ciągnąc go ku drzwiom, prosiła:
— Chodźmy już ojcze. On nie wart twego gniewu.
Starzec drżąc z oburzenia i gniewu wyszedł za nią machinalnie. Nie mówiąc nic do siebie, przeszli kilka ulic miasta — gdy stanęli przed domem, Zofja z nieśmiałością pocałowała Flawjusza w rękę i rzekła:
— Pozwól mi tam wejść jeszcze i pożegnać się z tobą.
— Czy znowu chcesz mnie porzucić? — zapytał starzec z wyrzutem.
— Po tem co uczyniłam, nie czuję się godną twéj miłości, ani twojéj opieki.
— Matka twoja boleśniéj mnie dotknęła porzucając dla nikczemnika, a jednak przebaczyłem jej — rzekł Flawjusz z westchnieniem i wziąwszy Zofję za rękę wprowadził ją do pokoju. Zofja rzuciła mu się do nóg. Płakała rzewnie.
— Zapomnijmy o tém, co było — mówił Flawjusz gładząc jej jasne włosy. I ty przecierpiałaś nie mało. Nie byłoby przyszło do tego, gdybyś była więcéj miała zaufania do mnie.
— Jam temu nie winna — kazano mi kryć się przed tobą z myślami memi. Wmówiono we mnie, żeś ty człowiek bez wiary, że nie wierzysz w Boga ani w kościół.
— Ale wierzę w cnotę — rzekł półgłosem Flawjusz. Potém głośniéj zapytał:
— I któż to nauczył cię bać się ojca, kryć się przed nim z myślami i nieufać mu?
— Mój spowiednik — ksiądz Modest.
Starzec brwi zmarszczył.
— On?!
— Mówił mi, że przy takim jak ty człowieku nie mogę być zbawioną.
Flawjusz rozśmiał się szydersko i pokiwał głową.
— On to mówił — przywtórzył. I ty wierzyłaś, że ksiądz, który szkaluje ojca przed dzieckiem, może być namiestnikiem Boga?
— Dziś widzę, żem źle robiła.
— Odtąd innego powinnaś sobie obrać spowiednika, jeżeli ci tak koniecznie potrzeba spowiedzi. Tego jednego żądam od ciebie. Czy mi to przyrzekasz?
— Przyrzekam, ojcze.
W téj chwili ktoś zapukał do drzwi.
Zofja zerwała się. Nie chciała z zapłakanemi oczyma pokazywać się obcym i usunęła się do drugiego pokoju. Flawjusz otworzył drzwi i ujrzał przed sobą dwóch nieznajomych, z których jeden, po wzajemnym ukłonie, przemówił:
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Flawjuszem?
— Tak jest — proszę wejść — siadajcie panowie.
— Wizyta nasza nie potrwa długo; przychodzimy z polecenia doktora Feliksa, którego pan obraziłeś.
Flawjusz dał im znak ręką, aby mówili ciszej, wskazując przy tem na drzwi prowadzące do pokoju Zofji.
— Czegoż więc chce pan doktor? — zapytał marszcząc brwi.
— Pojedynku.
— Za to że nie pozwoliłem zhańbić mej córki. Dobrze, będzie go miał. Za to, co zrobił, należy mu się słuszna nagroda.
— Do pana należy wybór broni.
— Wybieram broń białą.
— Kiedyż przyślesz nam pan swoich sekundantów?
— Nie lubię długich korowodów. Jutro rano czekam na panów z moim sekundantem przy spalonym moście.
Mówiąc to, skłonił im się zimno, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona.
Po odejściu gości Zofja wbiegła niespokojna do pokoju ojca z zapytaniem:
— Kto to był ojcze? Słyszałam nazwisko tego nędznika.
— Znajomi jacyś jego. Chcieli dowiedzieć się odemnie o szczegółach dzisiejszego zajścia.
— I cóż?
— Zaspokoiłem ich ciekawość.
— Nic więcej? — badała, patrząc mu w oczy.
— Nic — zakończył Flawjusz, siląc się na obojętność.
Nad wieczorem Flawjusz wyszedł na miasto, wyszukać między dawnemi towarzyszami broni, sekundanta. Powrócił znacznie spokojniejszy i późno w noc przesiedział rozmawiając i pieszcząc się z córką. Zofja czuła się szczęśliwą, nigdy bowiem ojciec nic był dla niej tak serdecznym.
Następnego dnia rano, zeszedłszy się w umówionem miejscu z swoim sekundantem, udali się razem do spalonego mostu. Flawjusz był pełen otuchy, że wróci bez szwanku, nie wiele bowiem ważył męztwo doktora, sam zaś jako dzielny kawalerzysta, doskonale władał bronią. Na ostrożną uwagę swego towarzysza, przedstawiającego mu niebezpieczeństwo pojedynku, gdyż w razie śmierci przeciwnika, może mieć jeszcze proces kryminalny — odrzekł:
— A mnie co po jego życiu! oszpecę go tylko i pokiereszuję mu twarz, że nią starej baby nawet nie skusi.
Na moście zastali już sekundantów Feliksa. Umówili się z nimi o miejsce pojedynku, na który obie strony za godzinę stawić się miały. Przeciwnicy zobowiązali się dostarczyć broni. Flawjusz nie wracał już do miasta, ale szedł powoli z sekundantem gawędząc o obojętnych rzeczach. Na umówionem miejscu zastali już Feliksa, który nadjechał doróżką. Zmierzono broń — przeciwnicy stanęli na przeciw siebie — sekundanci zapowiedzieli pojedynek do pierwszej krwi — i dali znak. Po kilku pierwszych cięciach Flawjusz poznał, że nie z nowicjuszem ma do czynienia i dobrze zasłaniać się musiał aby ochronić się od szybkich cięć szabli doktora. Dość długo obaj z równą zręcznością i siłą walczyli — popędliwszy jednak i bardziej rozdraźniony Feliks, prędzej słabnąć począł. Flawjusz spostrzegł to i silnem cięciem odtrąciwszy pałasz przeciwnika, podniósł szybko broń do góry i zawinął nią około twarzy doktora. W jednej chwili twarz krwią się oblała jakby ją kto czerwoną chustą zarzucił. Flawjusz spuścił pałasz, sekundanci zbliżyli się. Ale w tejże chwili, Feliks rozwścieklony otrzymaną raną, rzucił się na oślep na nieprzygotowanego Flawjusza i zadał mu silne cięcie w głowę. Sekundanci wydali okrzyk zgrozy i oburzenia, pochwycili szaleńca i przemocą odciągnęli na bok, a tymczasem lekarz cucił leżącego bez przytomności Flawjusza. Przeniesiono go do chaty pod lasem, zkąd wieczorem przewieziono powoli do miasta.
Właśnie Gustaw wracał do domu po dwudniowem nadaremnem szukaniu księdza Modesta, który wyjechał z Krakowa, co bardziej jeszcze utwierdzało w podejrzeniu, że on był sprawcą wykradzenia Zofji — wracał zrozpaczony, bezradny — gdy jednocześnie wóz z ranionym Flawjuszem zatrzymał się przed domem. Z wozu zsiadł nieznajomy mężczyzna i zapukał do okna — jakaś kobieca postać, która Gustawowi zdawała się bardzo podobną do Zofji, wybiegła na ulicę. Naraz dał się słyszeć krzyk bolesny. Teraz nie mógł już wątpić — to był jej głos..... Z radością, że ją znów widzi — z niepokojem co się jej stało, poskoczył naprzód i przy świetle latarni dojrzał jak Flawjusza bladego, bezprzytomnego, z obandażowaną głową wnoszono do pokoju. Zofja mdlała z rozpaczy. Gustaw nic nie pojmował, co się tu stało w czasie jego niebytności, ale zaspokojenie ciekawości odłożył na później, i z całą młodzieńczą gorliwością zajął się pomaganiem i pocieszaniem Zofji. Lekarz zalecił spokój i zimne obkłady na głowę, posiedział jeszcze chwilę przy chorym, opatrzył go, i przyrzekł powrócić nazajutrz. Gustaw z Zofją całą noc czuwali. Tak było przez kilka następnych dni i nocy. Oboje namawiali się wzajemnie do chwilowego spoczynku, do szanowania zdrowia, a jednak żadne z nich do ustąpienia od łoża chorego namówić się nie dało. Co kwandrans to jedno, to drugie, zmieniało kompresy.
— Dziś ja sama już czuwać będę, mówiła jednego dnia Zofja.
— Nie. Pani jesteś zmęczona. Pani się dziś położysz, ja zostanę.
— Nie pozwolę na to. Jako córka spełniam tylko mój obowiązek... Pan jesteś obcym.
— Więc temu, kto niema ani matki, ani ojca, ani rodziny, nie wolno już nikogo kochać, do nikogo się przywiązać i dla wszystkich mam być obcym na zawsze!
Mówił to ze łzami w oczach.
— Przebacz mi pan — rzekła Zofja, biorąc go z pośpiechem za rękę — nie chciałam pana obrazić. Powiedziałam to jedynie, aby pana uwolnić od tego bezustannego czuwania.
— A ja proszę panią o to, jak o największą łaskę.
Zofja musiała ustąpić lubo nie mogła zrozumieć powodu, który zatrzymywał studenta przy łóżku jéj ojca. Współczucie i przyjaźń sąsiedzka, dawno-by już znużyły się, — było to więc coś innego — ale co? Przypadek przyszedł jéj w pomoc. Jednéj nocy, znużona czuwaniem trwającem już prawie od tygodnia, zdrzemnęła się na chwilę. Gdy się ocknęła Gustaw klęczał wpatrując się w nią z zachwytem i uwielbieniem. Spojrzenia ich spotkały się — zarumieniona podniosła się szybko, szepcąc półgłosem:
— Co pan robisz, panie Gustawie?
Gustaw zarumienił się po uszy i spuścił oczy. Czas jakiś stali tak oboje nieruchomi i niepatrząc na siebie — wreszcie Gustaw zbliżył się z nieśmiałością i całując ją w rękę, zapytał:
— Czy pani gniewasz się na mnie?
— O co?
— Że przez chwilę ośmieliłem się być szczęśliwym.
— Nie rozumiem pana.
— Patrząc na panią czuję się szczęśliwym jak nigdy w życiu.
— Pan wart jesteś innego szczęścia, panie Gustawie — rzekło dziewczę z westchnieniem.
— Teraz ja pani nierozumiem.
— A ja panu więcéj powiedzieć nie mogę — dowiész się pan o wszystkiém od ojca, gdy wyzdrowieje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.