Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niem i wziąwszy Zofję za rękę wprowadził ją do pokoju. Zofja rzuciła mu się do nóg. Płakała rzewnie.
— Zapomnijmy o tém, co było — mówił Flawjusz gładząc jej jasne włosy. I ty przecierpiałaś nie mało. Nie byłoby przyszło do tego, gdybyś była więcéj miała zaufania do mnie.
— Jam temu nie winna — kazano mi kryć się przed tobą z myślami memi. Wmówiono we mnie, żeś ty człowiek bez wiary, że nie wierzysz w Boga ani w kościół.
— Ale wierzę w cnotę — rzekł półgłosem Flawjusz. Potém głośniéj zapytał:
— I któż to nauczył cię bać się ojca, kryć się przed nim z myślami i nieufać mu?
— Mój spowiednik — ksiądz Modest.
Starzec brwi zmarszczył.
— On?!
— Mówił mi, że przy takim jak ty człowieku nie mogę być zbawioną.
Flawjusz rozśmiał się szydersko i pokiwał głową.
— On to mówił — przywtórzył. I ty wierzyłaś, że ksiądz, który szkaluje ojca przed dzieckiem, może być namiestnikiem Boga?
— Dziś widzę, żem źle robiła.
— Odtąd innego powinnaś sobie obrać spowiednika, jeżeli ci tak koniecznie potrzeba