Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pan Gustaw, musiał czekać na ulicy na jego wyjście — po godzinie przecież, nie mogąc się tego wyjścia doczekać, podsunął się pod okno i zajrzał przez szpary okienic. Zdziwił się — bo było ciemno. Ciemność jeszcze bardziej rozgorączkowała wyobraźnię młodzieńca — przyłożył ucho do drzwi — wewnątrz było zupełnie cicho. To go nie zadowolniło; nie po to przez cały dzień śledził dziada, aby się dowiedzieć, o któréj godzinie i gdzie się spać kładzie. On pragnął czegoś nadzwyczajnego, a tu nawet nic zwyczajnego się nie stało.
Zmartwiony takim nieprzyjemnym zawodem już miał odchodzić, gdy na podwórku po za parkanem, usłyszał skrzypienie łańcucha przy studni. Zajrzał przez szparę i zobaczył tego samego człowieka, którego od rana śledził, ciągnącego wodę. A więc nie śpi jeszcze! Ale dlaczego w ciemności siedzi? Trzeźwy człowiek mógł przypuścić, że pewnie nie ma na świecę, ale student nie chciał takich przypuszczań robić i koniecznie pragnął coś wyśledzić. Obchodząc dom w około i zaglądając przez parkan, spostrzegł, że na cembrzynę studni padał z jednej strony wązki pasek światła. Widocznie pochodzić on musiał z okna zasłoniętego szkarpą muru.
— Tam się coś dziać musi! — pomyślał student i nie wachając się długo, przesadził