Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parkan i cichaczem podsunął się ku światłu. Promień w istocie szedł z okna piwnicy. Student przykląkł i zajrzał przez okienko. Spostrzegł dwóch ludzi zajętych wyciskaniem czerwonych znaków na papierach. Kilkanaście takich papierków leżało już gotowych. Student zdrętwiał — poznał w ściganym przez siebie człowieku fałszerza banknotów. Jedna tajemnica więcéj!
Nie zdecydował się jeszcze, co mu zrobić wypadnie z tą tajemnicą, gdy uczuł, że go ktoś chwycił silnie za kołnierz i usta zatkał ręką. Chciał się obejrzeć i dostrzegł tylko błyszczące kasko policjanta, który w milczeniu ciągnął go w stronę parkanu. Tam znalazło się ich więcéj jeszcze. Zjawili się jakby na zawołanie, a student ucieszony, że ma z kim podzielić się tajemnicą, wskazał rękę na piwnicę, dając im znaki, aby tam poszli.
— Pójdziemy tam, pójdziemy, ale bądź spokojny, nie wymigasz się tem bratku — mruknął jeden.
Student był jak w rogu — nie mógł się domyśleć, co policjant chciał przez to powiedzieć, postanowił więc w milczeniu czekać dalszych następstw. Po chwili usłyszał z piwnicy wrzawę, na szybach okienka dojrzał migające się cienie, — nagle wszystko ucichło; na podwórzu ukazał się komisarz, inspektor i kilku policjantów, którzy prowadzili Kłyka