Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świetle latarni dojrzał jak Flawjusza bladego, bezprzytomnego, z obandażowaną głową wnoszono do pokoju. Zofja mdlała z rozpaczy. Gustaw nic nie pojmował, co się tu stało w czasie jego niebytności, ale zaspokojenie ciekawości odłożył na później, i z całą młodzieńczą gorliwością zajął się pomaganiem i pocieszaniem Zofji. Lekarz zalecił spokój i zimne obkłady na głowę, posiedział jeszcze chwilę przy chorym, opatrzył go, i przyrzekł powrócić nazajutrz. Gustaw z Zofją całą noc czuwali. Tak było przez kilka następnych dni i nocy. Oboje namawiali się wzajemnie do chwilowego spoczynku, do szanowania zdrowia, a jednak żadne z nich do ustąpienia od łoża chorego namówić się nie dało. Co kwandrans to jedno, to drugie, zmieniało kompresy.
— Dziś ja sama już czuwać będę, mówiła jednego dnia Zofja.
— Nie. Pani jesteś zmęczona. Pani się dziś położysz, ja zostanę.
— Nie pozwolę na to. Jako córka spełniam tylko mój obowiązek... Pan jesteś obcym.
— Więc temu, kto niema ani matki, ani ojca, ani rodziny, nie wolno już nikogo kochać, do nikogo się przywiązać i dla wszystkich mam być obcym na zawsze!
Mówił to ze łzami w oczach.
— Przebacz mi pan — rzekła Zofja, bio-