Sęp (Nagiel, 1890)/Część szósta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ SZÓSTA.
PRZESZŁOŚĆ I TERAŹNIEJSZOŚĆ.

ROZDZIAŁ I.
Zemsta.

Wybiła godzina dziesiąta wieczorem, kiedy „Fryga“ dzwonił do drzwi mieszkania Ludwika Solskiego.
W sypialni gospodarza, w stanie zdrowia którego przejawiła się dnia poprzedniego nader korzystna zmiana, zgromadzeni byli: adwokat „Julek“, Stawinicz i doktór Zerman. Oczekiwano jeszcze Władki, którą również zaproszono na konferencję, wreszcie głównej osobistości — „Frygi.“
Przybycie byłego ajenta policyjnego powitano głośnym okrzykiem.
— Nareszcie!
— Cóż pan przywozisz?
— Jakże, panie Józefie... zwycieztwo?
„Fryga“ uśmiechał się smutno.
— Przywożę wszystko, co panowie chcecie — odrzekł wreszcie, — nie tylko dowody niewinności Stefana Polnera, ale nawet fortunę dla bliźniąt...
Okrzyki niedowierzania były odpowiedzią na te słowa.
Po chwili, kiedy burza uspokoiła się, przybyły zapytał:
— Czy niema panny Władysławy?
„Julek“ odrzekł:
— Dotąd niema... Nie rozumiem dla czego. Wczoraj obiecała mi osobiście, że będzie...
Na twarzy byłego ajenta policyjnego ukazał się wyraz smutku. W tej chwili jednakowoż podniósł głowę.
— Sądzę — rzekł, zwracając się do Solskiego, — że panna Jadwiga znajduje się już w tej chwili w bezpiecznem miejscu?...
— Od wczoraj.
— Tu w Warszawie?
— Tak... na Lesznie, u poczciwej maglarki, pod opieką wybranej przez doktora dozorczyni.
— A więc możemy zaczynać? — zapytał „Fryga.“
— Zdaje się — odpowiedziano mu chórem.
„Fryga“ zajął miejsce niedaleko łóżka Solskiego. Obok usadowili się zebrani, a w kółku zapanowało milczenie. Były ajent policyjny położył na stole niewielki skórzany woreczek, a z niego wyjął całą plikę papierów.
Były tu różne karteczki i zwitki, książka do nabożeństwa o podartej okładce, wielka koperta zapieczętowana lakową pieczęcią i wiele innych papierów.
— Zaczynam — rzekł „Fryga“ — a mam dużo do wyjaśnienia...
Adwokat „Julek“ pochylił głowę na znak zgody.
— Ażeby zrozumieć wypadki, które obecnie rozwijają się w tak dziwny, czasem nawet nieprawdopodobny sposób przed naszemi oczyma — mówił były ajent policyjny, — należy się cofnąć dość daleko w przeszłość...
Przed laty dwudziestu kilku każdy warszawianin znał dobrze primadonnę baletu, pannę Polner. Była to skończona piękność, a przytem jej talent zwracał na nią powszechną uwagę. To też otaczali ją zawsze licznym rojem wielbiciele, którzy do stóp artystki pragnęli składać swe uczucia, kwiaty i... brylanty.
W ich zastępie wyróżniali się uporczywością szczególnie dwaj. Byli to: bogaty przemysłowiec Jan Szkłowicz i doktór Gustaw Molski. Prześladowali oni piękną artystkę na każdym prawie kroku swem uwielbieniem. Wkrótce zdołali osiągnąć, iż zostali jej przedstawieni.
Szanse dwóch wielbicieli nie były jednakowoż równe. Szkłowicz, pomimo że nieco starszy od Molskiego, widocznie wyprzedzał swego współzawodnika we względach primadonny. Wkrótce nie mogło już być pod tym względem wątpliwości.
Był to mężczyzna wysoki, silny, o szerokich barkach, o twarzy jasnej i otwartej, sympatyczny dla wszystkich, którzy go tylko poznali. Posiadał znaczny majątek i pochodził z bogatej rodziny mieszczańskiej. Obliczano jego fortunę, złożoną z fabryki garbarskiej, dwóch kamienic i kapitałów w gotówce, na jakie dwa kroć sto tysięcy rubli z górą. Wówczas był to milion z ogonem. Jakkolwiekbądź, wszystko mówiło za nim.
To też wkrótce w teatrze wiedziano, że Jan Szkłowicz jest wielbicielem pierwszej tancerki. Dowiedział się o tem i doktór Molski, a jeśli miał jeszcze jaką nadzieję, stracił ją ostatecznie, gdy pewnego popołudnia podczas wizyty u prima-baleriny pokazano mu drzwi z powodu zachowania się zbyt... przedsiębiorczego. Odtąd zdawał się nie myśleć więcej o artystce. Bywał w teatrze rzadko, na ulicy unikał panny Polner. Ci jednak, którzy go znali bliżej zapewniali, że była to rezygnacja pozorna i że w namiętnym charakterze Molskiego, pełnym uporu i energii, nie leżało bynajmniej takie poddanie się.
Wkrótce jednak zmieniono zdanie. D-r Molski zaczął bywać coraz częściej w domu wdowy po bogatym bankierze, baronowej von Kugel, a wkrótce został narzeczonym jej córki Janiny, chorowitej i niezbyt ładnej. Zapewniano, że panna Janina jest zakochana na zabój w narzeczonym. Za kilka dni miał nastąpić ślub. Należało przypuszczać, że ostatnie ślady namiętności dla pięknej baletnicy wygasły już w sercu doktora.
Gdy oto pewnego wieczora nastąpiła katastrofa, mająca być początkiem całego szeregu fatalnych wypadków:
Na przedstawieniu baletu znajdował się w teatrze doktór Molski z narzeczoną i jej matką. Na scenie nastąpił fatalny wypadek. Prima-balerina, tańcząc, zwichnęła nogę. Gdy nie było pod ręką lekarza teatralnego, d-r Gustaw pobiegł za kulisy, a znalazłszy się na chwilę sam z zemdloną tancerką, począł okrywać pocałunkami jej obnażone ramiona. Na to wszedł Szkłowicz...
Doktór Molski otrzymał policzek.
O wypadku tym w swoim czasie nie wiedział nikt. Molski nie chciał robić skandalu, ażeby nie zaszkodzić blizkiemu swemu małżeństwu. Szkłowicz kierował się temi samemi skrupułami, a zresztą oczekiwał sekundantów doktora. Zamiast sekundantów otrzymał list zapowiadający mu zemstę...
Tymczasem nastąpił ślub Molskiego. Młodzi małżonkowie wyjechali w podróż poślubną za granicę, a w dwa tygodnie potem przyszła wieść, że młoda doktorowa Molska, wdzierając się na jakąś górę, padła ofiarą wypadku. Zabiła się na miejscu. Cały świat żałował nieszczęśliwego męża, którego rozpacz zdawała się tak głęboką... W rezultacie, na zasadzie intercyzy, doktór Molski stał się spadkobiercą jej fortuny.
— Ta śmierć nie był to wypadek, lecz zbrodnia — mówił „Fryga,“ podnosząc głos. — Nikt się tego nie domyślił i nie domyśla... Ale tu, w tych papierach, mamy stanowczy dowód tego zbrodniczego czynu, dziś już zapewne pokrytego w obec ludzi przedawnieniem, będącego zawsze w obec Boga krwawą zbrodnią...
Ten krwawy czyn był pierwszym na strasznej drodze, którą odtąd począł dążyć Gustaw Molski. Była to natura wyjątkowo zdolna, ale pełna namiętności, nie cofająca się dla ich zaspokojenia przed niczem, głęboko przewrotna... D-r Gustaw postanowił zostać mężem baronowej von Kugel, ażeby pozyskać bogactwo. Chciał przy pomocy pieniędzy zaspokoić swą namiętność do pięknej baletnicy.
Policzek, otrzymany od Szkłowicza zmienił jego zamiary...
Teraz pragnął poświęcić wszystko dla zemsty i ażeby prędzej dojść do celu, nie zawachał się przed zbrodnią, która usunęła z jego drogi niepotrzebną zawadę, młodą żonę. To jedno dać może pojęcie, co to był za człowiek...
Odtąd zaczyna się dzieło, długo obmyślane i przygotowane, a wykonane z nieludzką zapamiętałością.
W kilkanaście dni po pogrzebie żony w Warszawie, dokąd sprowadzono jej ciało, d-r Molski, zaledwo dopełniwszy formalności, niezbędnych dla wprowadzenia w posiadanie majątku, wyjechał za granicę. Odtąd nie widziano go w Warszawie. Zapomniano o nim zupełnie i dziś znajdzie się u nas niewiele kto, pamiętający, że niegdyś mieszkał w Warszawie lekarz tego nazwiska. Cały majątek, pozostały po żonie, został w krótkim czasie uruchomiony i przesłany mu za granicę. Z tej epoki datują się wieści, iż doktór Molski osiadł w Szwecyi.
— Czego jednak nikt nie wie — ciągnął dalej „Fryga“ — to, że doktór Eriksen, szwed, który w kilka lat potem bawił przez pewien czas w Warszawie, nie był to nikt inny, tylko Gustaw Molski.
Były to chwile pełne niepokoju. To też nikt nie miał ani czasu, ani chęci zajmować się pobytem jednego nieznanego cudzoziemca. A jednak od czasu jego przybycia do Warszawy losy Szkłowicza i pięknej prima-balleriny, już od paru lat żyjących prawie po małżeńsku, stają się prawdziwie dramatycznemi. Godzina dawno oczekiwanej zemsty wybiła.
Kobieta osłabiona, karmiąca dwoje dzieci, nie wytrzyma tej męczarni... Zwarjowała.
Wyrwała się z rąk prześladowcy i uciekła. Pozwolił jej biedz, wiedząc, że ją znajdzie...
Jego zemsta nie była bynajmniej skończona. Miał jeszcze wiele do zrobienia. Przez swych szpiegów wiedział, że majątek Szkłowicza został przezeń, widocznie w oczekiwaniu możebnej katastrofy, ukryty. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, Szkłowicz zrobił tak, ażeby ów majątek przeszedł nie do dalekich krewnych, ale do tej, która w obec Boga była jego żoną, i do jej dzieci. Tego właśnie nie chciał Molski. Jego zemsta obejmowała nie tylko rodziców ale i dzieci.
Co robiła obłąkana kobieta, wyrwawszy się z rąk prześladowcy?
On sam nie wiedział, a odgadnąć to dość trudno. Pod wpływem obrazu, który ją prześladował i zakłócił jej równowagę umysłową, czuła potrzebę ucieczki. Z dziećmi na ręku przez pewien czas tułała się po różnych okolicach, najpierw pod Warszawą, potem dalej, wzdłuż linii drogi żelaznej. Pieniądze, które wzięła ze sobą, pozwoliły jej odbyć część drogi koleją.
Waryatkę z dziećmi widziano kolejno w różnych miejscach — najpierw w wiosce, gdzie był wikaryuszem ksiądz Andrzej Suski, który dopiero co przywdział wówczas kapłańską sukienkę; potem kolejno w Skierniewicach, Łodzi, Piotrkowie, Częstochowie, Zawierciu i innych miejscach. Gdzieniegdzie stawała po hotelach, kiedyindziej biegła przez pola, nie zważając na zimno i niepogody... Opowiadano o niej różnie. Jedni mówili, że miała ze sobą dwoje dzieci, inni — że tylko jedno, jeszcze inni — że była sama...
Ostatecznie w trzy tygodnie potem znalazł ją już samą, bez dzieci, mniemany doktór Eriksen, który niebawem puścił się za jej śladem. Było to w pobliżu granicy pruskiej. Doktór przy pomocy najętych ludzi przytrzymał obłąkaną i wywiózł za granicę. Zapewniał, że to jego krewna. Zresztą taka drobnostka w owych czasach, gdy wszyscy potracili głowy, nie zwracała zbytecznej uwagi.
Tak się zakończył pierwszy akt strasznego dramatu, którego następne sceny rozwijają się obecnie przed naszemi oczyma.




ROZDZIAŁ II.
Urywki z dziennikaSępa.“

Upłynęło kilkanaście lat.
Była tancerka warszawskiego baletu ciągle obłąkana, pozostawała w jednym z prywatnych domów zdrowia w Berlinie, gdzie ją umieścił uczony szwed, doktór Eriksen. Wszelkie usiłowania, ażeby ją przywrócić do zdrowia, nie doprowadziły do celu.
Co tymczasem robił jej prześladowca? Czy porzucił dalsze zamiary zemsty? Trudno było wiedzieć... Przez długi czas podróżował. Zatrzymywał się od czasu do czasu na pewien, dłuższy lub krótszy przeciąg czasu w różnych stolicach, wreszcie osiedlił się ostatecznie w Paryżu. Studyował teraz choroby nerwowe i umysłowe, a jego prace zaczęły się cieszyć w świecie naukowym powagą.
Jednocześnie nie spuszczał z oka tego, co się dzieje w kraju. Nie prowadził wprawdzie śledztwa, czy dzieci nieszczęśliwej tancerki żyją, ale od czasu do czasu dowiadywał się, czy przypadkiem nie ukazały się ślady majątku po Szkłowiczu i czy w ogóle nie było nic nowego... Pieniądze, pomimo poszukiwań, robionych z drugiej strony energicznie przez dalszych krewnych nieboszczyka, nie wychodziły na wierzch. Powoli Warszawa zapomniała, że istniał kiedy Szkłowicz...
Doktór Eriksen od czasu do czasu odwiedzał także obłąkaną w Berlinie. Dyrektor zakładu, ze względu na sławę naukową, jaka powoli zaczęła otaczać nazwisko szwedzkiego uczonego, pozwalał mu czynić z nią próby i doświadczenia, mające na celu jej zdrowie.
— Spokój taki — ciągnął „Fryga“ — trwał długo. Gdyby ci, których tak głęboko nienawidził ten straszny człowiek, wiedzieli o tem, te kilkanaście lat zawieszenia broni uśpiłyby ich czujność. A jednak było to tylko zawieszenie broni. W głębi tego twardego serca drzemał wulkan namiętności... Dowody tego znajduję na każdej kartce pamiętnika, prowadzonego przezeń własnoręcznie prawie z dnia na dzień, pamiętnika, który szczęśliwie wpadł mi w rękę. Już cztery lata temu ów człowiek, którego w dzielnicy Paryża, gdzie mieszkał, lud bardzo trafnie przezwał „Sępem“ pisał co następuje:
„Fryga“ rozłożył jeden z leżących przed nim zeszytów i zaczął czytać:
„...4 stycznia. Dziś czternaście lat od chwili, kiedy sprawiedliwości stało się zadość... Ile razy przypomnę sobie tę pamiętną chwilę, zawsze chwyta mnie obłęd rozkoszy. Na bladej „jego“ twarzy układał się w zabawne zmarszczki spazm konania, a w „jej“ oczach, gdy przyciskała jak szalona dwoje dzieci do piersi, ukazywały się pierwsze mgły obłędu... Schwyciłem ją za rękę; bałem się, ażeby mi nie udusiła tych dwojga małych, tego ich potomstwa, na którem mścić się będę zawsze, zawsze i wszędzie... Ach, jak ja ich nienawidzę!... W chwili, kiedy to piszę, uczuwam piekący ból na twarzy... To ślad jego policzka z przed tylu lat. Błogosławiony niech będzie ten policzek!... On mi dał najwspanialszą rozkosz, rozkosz zadowolonej nienawiści...
„Fryga“ przerwał, śledząc wrażenie na twarzach słuchaczy.
— A oto dalej — dodał po chwili i znów czytał:
„...24 grudnia. Dziś mamy wigilją Bożego Narodzenia. Co za ironia! Dla mnie dzień każdy jest nowem świętem nienawiści. Kiedyż wreszcie będę mógł przystąpić do urzeczywistnienia drugiej części moich planów?... Liczę dni i godziny. Czekam, ażeby nastąpił wreszcie termin, który sam sobie zakreśliłem. Po ojcu kolej na dzieci!... Tak każe logika. Musiałem czekać, aż dorosną. Gdybym zabił niemowlęta, nie rozumiejące boleści, byłaby to słaba zemsta. Gdy już będą duże, gdy staną się ludźmi, wtenczas dopiero ich shańbię, a potem wykreślę z liczby żyjących. W ten sposób nie zostanie ani nasienia z rodu tego, który mnie dotknął policzkiem... Przeklęty!...“
— Przerzucam znów parę kartek — ciągnął „Fryga“ — i oto co znajduję w dwa lata potem:
„... 16 listopada. Mgła listopadowa, ciężka, biała mgła, która na nas dziś spadła, jak gdybyśmy byli nie nad Sekwaną, ale nad Tamizą, wprowadziła mnie w stan dziwnego rozdrażnienia nerwowego. Głupie zwierzę człowiek!... Zkąd? z jakiej racyi? Powiadają, że jestem w zakresie nerwów powagą, a jednak, tak, jak i oni, nie rozumiem nic... Ażeby się rozruszać i uspokoić, zacząłem myśleć o mojej zemście... Ta myśl zawsze mi daje spokój i zadowolenie. Rzeczywiście, mam przed sobą jeszcze tylko dwa lata. Za dwa lata zacznę działać... Co za męczarnię dla nich wynajdę? Myślałem o tem długo, wynajdywałem rzeczy, przechodzące wszelką fantazję, coś niesłychanego, potwornego. Dziś widzę, że to wszystko za słabe... Nie! Stanowczo najpotężniejsze są rzeczy proste. Jest dziewczyna i chłopiec. A więc ją zrobię prostytutką, jego złodziejem. Wdepczę ich jak najgłębiej w błoto upodlenia, a potem?... Potem zobaczę. Gdy myślę o tem, niczem mi wszystkie mgły listopadowe...“
Na twarzach obecnych widać było silne wrażenie. „Fryga“ znów przerzucił parę kartek.
— A oto jeszcze w rok później... i — czytał:
„... 5 sierpnia. Gdyby kto mnie, znakomitemu psychiatrze i psychologowi, zadał pytanie: Czy jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach? — odpowiedziałbym słowami Esquirosa: Ręcz, że ktoś jest obłąkany, nigdy nie zapewniaj, że ktoś nie jest waryatem. Zdanie niezmiernie racjonalne!... Jednem słowem, dziś zaaplikowałem sporą porcja prysznicu takiemu, który się odemnie różni tylko tem, że jest znacznie łagodniejszy... Cha, cha, cha!... Jak ten śmiech na papierze wygląda blado, a jak dziko dźwięczy w tej chwili pośród ścian mego pokoju. Oto parę dowodów mej niekonsekwencji: Po co ja piszę ten dziennik? Czy umyślnie dla tego, ażeby wpadł w czyjeś niepotrzebne ręce? Chyba... Po drogie — żyję nienawiścią dla tych dwojga szczeniąt od lat siedemnastu i nawet nie mam pewności, że one żyją. Przyrzekłem sobie, nie wiadomo po co, że przez osiemnaście lat nie będę nic robił, nie będę się nawet o nich dowiadywał. Przyrzeczenia dotrzymam... A jeśli to już pozdychało?... Nie! Nieprawda; to nie możebne. Nienawidzę ich tak strasznie, że wiedziałbym o tem... Śmierć ich odbiłaby się bezpośrednio w mojem sercu. Mnie i ich wiążą nici nienawiści, przez które doszłaby mnie wieść o tem... Żyją.“
„Fryga“ znów urwał.
— Straszne! — szepnął adwokat „Julek.“
— Idźmy dalej. Oto co czytamy w kilka miesięcy potem:
„... 7 grudnia. Jeszcze tylko pół roku!... tylko pół roku. Czekałem tyle czasu bez wielkiej niecierpliwości, ale teraz każdego ranka, kiedy się budzę, i każdego wieczoru, gdy kładę się do snu, pytam: kiedyż to wreszcie będzie? Jestem w położeniu żarłoka, który wyborny przysmak rozkładał sobie na długo, bardzo długo i jest już nie daleko ostatniego, najlepszego kąska. Blednie z rozkoszy na myśl o tej chwili i jednocześnie rozpacza, że to już kęs ostatni... Trzeba ten kęs przyprawić jak najlepiej, po królewsku. Mam od dwóch tygodni jedną myśl. Gdyby mi się to udało!... Jeszcze parę doświadczeń, a rozstrzygnę: czy będę mógł nowym moim systematem leczniczym przywrócić jej przytomność, choćby nie na zawsze, choćby tylko na niektóre chwile? Co by to była za rozkosz!... Najpierw dowiedziałbym się od niej dokładnie, gdzie pogubiła te szczenięta. To ułatwiłoby mi robotę. A powtóre — i to rzecz jedyna i najważniejsza — co za rozkosz przed oczy matki postawić dzieci, pogrążone w najgłębszych przepaściach hańby, i powiedzieć matce, że to jej dzieci, — dzieciom, że to ich matka. — Co za chwila! Bogowie nie mieli takiej zemsty... Wreszcie, przywrócona do przytomności, musiałaby powiedzieć, gdzie są pieniądze, które ukrył Szkłowicz. Nie potrzeba mi ich wprawdzie, ale chcę je zabrać, ażeby się nie dostały nikomu innemu. Wreszcie... przed sobą mogę się przyznać... zaczynam nabierać coraz więcej upodobania do tego głupiego złota...“
„... 9 grudnia. Opatrzność, jeśli mnie wolno tak powiedzieć, zdaje się trzymać za mną. Dziś dała mi w rękę nieocenione narzędzie, które przyda mi się niezmiernie przy urzeczywistnieniu moich planów. Jest to mój zacny rodak (dziwna rzecz, jak pomiędzy nami zaczyna być coraz więcej łotrów!) Wytrawny szubienicznik, nie pozbawiony inteligencji, gotów za sztukę złota zabić człowieka... Odkryłem tę perłę w „moim“ szynku... Będę ją trzymał w odwodzie dotąd, dopóki nie nadejdzie chwila działania. Potem wyszlę go za fałszywym paszportem do Warszawy, gdzie znajdzie podobnych sobie obwiesiów i będą razem pracowali na mój rachunek... Stanowczo, Opatrzność jest dla mnie łaskawa.“
— Wreszcie — rzekł „Fryga“ po krótkim odpoczynku, — oto już ostatnia cytata z tego krwawego dziennika. Ten ustęp był pisany w roku zeszłym.
„... 11 lipca. Przez dwa tygodnie ani wiersza w moim dzienniku. Nie trzeba się oskarżać o lenistwo. Pracowałem... Czas nadszedł! Machina puszczona w ruch. Teraz czekajmy. Mój obwieś jest już w drodze do Warszawy, zaopatrzyłem go w pieniądze i piękny paszport szwajcarski na imię Wurma. A co najważniejsze, sprowadziłem tu do siebie „ją.“ Moja metoda lecznicza poskutkowała... Dyrektor domu zdrowia w Berlinie był zachwycony. Napiszę o tem do wszystkich pism specjalnych. „Ona“ od czasu do czasu odzyskuje przytomność, zupełną przytomność... Umieściłem ją tu, przy ulicy Galande. Wczoraj rozmawiałem z nią coś pół godziny. Trzyma się ostro... Przeklina mnie i nie chce powiedzieć, gdzie zostawiła dzieci i co się stało z pieniędzmi... Nie chce! To najlepiej dowodzi, że jest przytomną. Pytała się ze łzami w oczach, czy ja nie wiem co o jej szczeniętach. Odrzekłem: że pewno zdechły pod płotem. Zemdlała. Trzeba ją oszczędzać do chwili stanowczej... Kiedyż wreszcie nadejdzie ta chwila? Czekam niecierpliwie wiadomości z Warszawy...“




ROZDZIAŁ III.
Ajenci „Sępa.“

„Fryga” złożył zeszyt.
W pokoju panowało milczenie. Na twarzach obecnych można było czytać zdumienie i zgrozę.
— Straszne! — szepnął adwokat „Julek.“
— Gdyby mi o tem opowiadano bez dowodów, nie uwierzyłbym — mówił Stawiszcz.
„Fryga“ przez chwilę odpoczywał, wreszcie znów zaczął:
— Urywki z dziennika, przeczytane przezemnie, lepiej, niż wszystko, cokolwiekbym powiedział, odrysowały panom postać człowieka, którego nienawiść jest główną sprężyna wypadków, roztaczających się przed naszemi oczyma. Dają one pojęcie o jego zamiarach i sposobie ich urzeczywistnienia. Od chwili, na której skończyłem, działanie przenosi się do nas, do Warszawy.
Teraz występują na pierwszy plan postacie ajentów „Sępa.“ On sam kierował tylko ich czynnościami z Paryża, osobiście nie chciał kłaść palca między drzwi. Ajentów tych było dwóch. Jeden z nich to ów Wurm, o którym wspomina w swoim dzienniku, inaczej Robak, człowiek, podmawiający Kobuza do fałszywego zeznania, zabójca z Nowej Pragi. Pomimo przeszłości burzliwej i pochodzenia z dobrej sfery, jest to łotr dość zwykły, posiadający pewną dozę inteligencji, niebezpieczny, ale nie zdolny powziąć i przeprowadzić śmielszych planów. Jednem słowem — wykonawca.
Robak nie był w stanie zrobić wszystkiego sam. Należało poszukać w Warszawie kogo innego — „obwiesia,“ jak się wyraża dziennik, bardziej sprytnego, więcej głowę niż rękę. Znaleziono go. Jest nim... pan Onufry Leszcz, były woźny i komornik, właściciel kamienicy na Kapitulnej. Trafił doń Robak, znający go dobrze z czasów poprzedniego pobytu w kraju. Wybór został zaakceptowany przez „Sępa“ i działanie rozpoczęto...
Jeśli „Sępowi“ szło o inteligencję — Leszcz, skończony łotr i hypokryta o pozorach poczciwego mieszczanina, miał jej aż za dużo. Wycofawszy się z interesów, posiadał kamienicę i kapitalik, które nie jednemu wystarczyłyby najzupełniej... Dla niego było to za mało. Pomimo pozornego spoczynku, Leszcz ciągle prowadził i prowadzi interesa ciemne i niezbadane. Jedyną jego namiętnością jest jedynaczka córka, pozostająca na pensji panny Śniadowicz; dla tego dziecka marzy o miljonach. Taki ajent nie zawiódł zaufania „Sępa“ i wykonał wszystko, czego od niego zażądano. Ale łatwo zrozumieć, że, zrozumiawszy, o co idzie, zaczął prowadzić grę na własną rękę.
— Nie będę opowiadał — ciągnął „Fryga,“ — w jaki sposób Leszcz, stosując się do wskazówek „Sępa“ odnalazł Stefana Polnera... Jest to abecadło umiejętności policjanta. Zresztą usłużył mu przypadek, gdyż Stefek bywał w owym czasie prawie codzień u panny Władysławy, mieszkającej w jego kamienicy. Dość, że ta część zadania została spełniona łatwo i szybko. Daleko trudniej było znaleźć siostrę Stefka...
Tymczasem „Sęp“ zawiadomiony o odnalezieniu chłopca i o jego sytuacji w domu księdza Suskiego, nie dawał dalszych rozporządzeń. Namyślał się. Przedewszystkiem obawiał się wypowiedzieć zbyt jasno wobec swoich pomocników. Ale przenikliwość Leszcza była zbyt wielka, ażeby nie zrozumieć odrazu, iż „Sęp“ nie żywi bynajmniej dla poszukiwanych sierot zbyt czułych zamiarów. Wkrótce nastąpiły wyjaśnienia. Z Paryża nadeszły szczegółowe instrukcje, a rzeczą Leszcza było znaleźć chwilę jak najodpowiedniejszą do ich urzeczywistnienia...
Ta chwila nastąpiła niebawem. Zabójstwo księdza Suskiego i nieroztropne zachowanie się Stefka nasunęło Leszczowi myśl, że chłopiec może zostać oskarżony o zbrodnię. Pożyczka paruset rubli, którą dał Stefkowi w przeddzień, chcąc go na wszelki wypadek trzymać w ręku, postawiła chłopca w tem fałszywem położeniu. Bezimienna denuncjacja, wysłana przez Leszcza, dokończyła dzieła; a gdy sądził, że dowody nie są jeszcze dostateczne, znalazł przy pomocy Robaka fałszywego świadka... Wyrok skazujący był owocem ich działań.
W ten sposób połowa roboty została zrobiona. Szło więc o odnalezienie dziewczęcia. Przypadek, stale sprzyjający Leszczowi, pomógł mu i tym razem. Córka jego znajdowała się na tej samej pensji, co i panna Jadwiga, a niezwykłe podobieństwo dziewczęcia do brata i okoliczności jej życia, opowiedziane byłemu komornikowi, naprowadziły go na myśl, że Jadwiga Lipińska jest właśnie Jadwigą Polner. Małe śledztwo, przeprowadzone w Częstochowie i okolicy, dało mu w tej mierze pewność. W saméj rzeczy, panna Jadwiga była dziecięciem, porzuconem przez nieszczęśliwą obłąkaną w hotelu w Częstochowie.
Czemprędzej wysłano zawiadomienie do „Sępa,“ a wkrótce przyszły odeń polecenia. Ten szatan nakazał wdeptać dziewczę „jak można najgłębiej w błoto upodlenia.“ Piekielną rozkosz musiał uczuwać, myśląc o niedalekiej chwili, kiedy będzie mógł przywieźć do Warszawy nieszczęśliwą matkę, ażeby jej ukazać syna w kajdanach, prowadzonego na Sybir, i córkę zwalaną w ulicznem błocie, może zamkniętą w więzieniu w towarzystwie zbrodniarzy i nierządnic. Urzeczywistnieniem i drugiej części tych szatańskich planów zajął się były komornik. Pierwotnie postanowił uciec się do pomocy panny Śniadowicz...
— Trzeba panom wiedzieć, a wiadomość tę zresztą polecam ich dyskrecji — ciągnął „Fryga,“ widząc zadziwienie słuchaczy, — że panna Śniadowicz, kobieta zresztą najzacniejsza w świecie, posiada w swej przeszłości przykrą tajemnicę... Pan Solski miał zapewne sposobność słyszeć o nieszczęśliwej miłości, dzięki której jego kuzynka została starą panną. Narzeczony, człowiek bez charakteru i sumienia, zatruł jej życie; pomimo to została zawsze wierną jego wspomnieniu. Ażeby mu pozwolić uciec za granicę, musiała pewnego razu wystarać się o paręset rubli. Rzecz była nagła, a panna Śniadowicz, naówczas biedna nauczycielka, nie mogła myśleć odrazu o zgromadzeniu podobnej sumy. Wówczas uciekła się do środka, który ja nazwę nie inaczej jak... heroicznym. Pożyczyła od lichwiarza pieniądze, a jako gwarancją dała mu rewers z podpisem przełożonej pensji, na której była nauczycielką. Żyjąc chlebem i wodą, pieniądze oddała, a wkrótce otrzymany niewielki spadek pozwolił jej założyć własną pensją... Pomimo to ów rewers dostał się w ręce Leszcza. Odtąd panna Śniadowicz jest niewolnicą i powolnem narzędziem łotra.
— Nieszczęśliwa kobieta! — szepnął Lutek Solski.
— Rzecz prosta, opowiadając to panom, liczę na dyskrecją...
— Możesz pan być spokojnym... przyrzekamy ją — zawołali wszyscy jednogłośnie.
— Nie potrzebuję panom opowiadać, jak zostało ukartowane niezręczne oskarżenie o kradzież łyżeczki... Panna Śniadowicz zdobyła się na wypędzenie panny Jadwigi, ale odmówiła wniesienia skargi. W każdym razie Leszcz liczył, że dziewczę, znalazłszy się na bruku bez grosza, bez opieki i znajomości życia, padnie ofiarą... Postanowił je zresztą otoczyć opieką, ułatwiając upadek, i w tym celu przebrał wspólnika Robaka, Wurma, za posłańca... Interwencja pana Solskiego, której się nie mógł spodziewać, pokrzyżowała jego plany.
Należy dodać, że tutaj zaczyna się własna gra Leszcza.
Ten oryginalny i pełen inteligencji łotr już oddawna poszukiwał jakiegoś wielkiego interesu, łotrostwa, którem mógłby zamknąć swą karjerę i zdobyć pożądane bogactwo dla swojej jedynaczki. Jego gabinet stanowił całe archiwum dokumentów, zdobytych w różny sposób i stanowiących każdy ślad lub zarodek jakiejś tajemnicy.
Między innemi przypadek włożył mu w rękę, podczas pobytu w hotelu w Piotrkowie, świstek papieru, tchnący tajemnicą... Najwidoczniej te parę słów rzuciła na papier nieszczęśliwa obłąkana, matka bliźniąt, niegdyś, podczas swej parotygodniowej włóczęgi... W kartce była wymieniona suma „400,000“ nadto wspomniano o „książce do nabożeństwa,“ wreszcie ołówkiem nakreślono z boku imiona dzieci i widocznie cyfrę roku „64.“ Leszcz przeczuwał po za tem jakiś ponury dramat i możność grubego obłowienia się... Długo jednakowoż nie mógł znaleźć klucza od zagadki.
Promień światła zabłysnął dopiero w chwili, gdy z ust córki dowiedział się o istnieniu panny Jadwigi... Narzeczona pana Lipińskiego posiadała pamiątkową książkę do nabożeństwa, o którą bardzo dbała; imiona dzieci zgadzały się. Wreszcie przeprowadzone w Częstochowie i okolicy śledztwo przekonało go, że panna Jadwiga, wówczas niemowlę, została porzucony w hotelu w r. 1864. Tego było dość dla Leszcza. Postanowił bądź co bądź dostać do rak książkę do nabożeństwa mającą jego zdaniem zawierać rozwiązanie zagadki. Do tego miało mu posłużyć wypędzenie panny Jadwigi z pensji; przypuszczał, że w chwili oburzenia nie będzie myślała o zabraniu tak drobnego przedmiotu. W takim razie książkę miała mu dostarczyć panna Śniadowicz w zamian za zwrot swego nieszczęśliwego rewersu.
Przypadek znów skrzyżował te plany. W woreczku, który machinalnie zabrała panna Jadwiga, znajdowała się książka do nabożeństwa.
— To pierwsze niepowodzenie — ciągnął „Fryga“ — nie zatrzymało w drodze Leszcza. W tej chwili przygotował nowy, jeszcze śmielszy plan, który też przy pomocy Robaka wykonał. Fałszywy list w imieniu pana mecenasa...
— W mojem imieniu? — zawołał adwokat.
— Tak jest... w pańskiem. List, ostrzegający, że wydany został rozkaz zaaresztowania panny Jadwigi i polecający udać się z ufnością za posłańcem, wywabił biedaczkę z domu. Posłaniec, który nie był nikim innym, jak tylko owym historycznym Robakiem, zaprowadził narzeczoną pana Solskiego na Nową Pragę, i tam rozegrał się dramat, zakończony zbrodnią. Gdy pijany Robak zaczął się posuwać do czynów brutalnych, na pomoc pannie Jadwidze przybiegł mieszkający przez ścianę szewc, który też padł ofiara swej poczciwości... Biedaczka wybiła wówczas okno i zaczęła uciekać. Pogoń Robaka pozostała bez skutku, a dziewczę omdlałe znalazł na drodze wracający do domu późno po nocy pan Jastrzębski...
— W ten sposób — kończył „Fryga“ — i drugi zamach Leszcza na osobę panny Jadwigi i na drogocenną książkę do nabożeństwa spełznął na niczem...




ROZDZIAŁ IV.
Miljony Szkłowicza.

— Zkąd jednak ta książka znajduje się obecnie w pańskiem ręku, panie Józefie? — zapytał adwokat „Julek,“ wskazując przedmiot leżący na stole. — Bo przecież to ta sama książka?...
Na ustach „Frygi“ ukazał się blady uśmiech tryumfu.
— Ta sama — odrzekł.
— I ten sam woreczek... A jeszcze onegdaj zapewniałeś mnie pan, że go nie znajdziemy przy pannie Jadwidze...
— W istocie.
— Zkąd więc pan to masz obecnie?
— To cała historja. Opowiem ją później... Tymczasem pozwólcie mi panowie iść porządkiem.
— Zgoda.
— Otóż — mówił dalej „Fryga“ — nasuwa się pytanie: Czy miliony Szkłowicza, których poszukiwał „Sęp,“ a domyślał się Leszcz, istniały w samej rzeczy, czy książka do nabożeństwa, o którą się tak ubiegał były komornik, zawierała rozwiązanie tej zagadki? Odpowiedź na to ważne pytanie dadzą nam dwa dokumenta, znalezione za okładką książki, która leży przedemną...
„Fryga“ podniósł do góry dwa papiery stare i wyżółkłe. Wszyscy zbliżyli się do niego.
— Jeden — rzekł, podając papier stojącemu najbliżej adwokatowi — to kwit depozytowy banku państwowego w Berlinie na złożony przez księdza Andrzeja Suskiego depozyt w kwocie 400,000 pruskich marek; drugi, to akt zdziałany tegoż dnia rejentalnie w Berlinie, a przyznający, że suma 400,000 marek stanowi wyłączną własność Marji Polner... Marja jest to imię nieszczęśliwej obłąkanej...
Przez chwilę panowało milczenie. Papiery przechodziły z rąk do rąk.
— Widzimy tedy — zaczął znowu „Fryga,“ — że ukryte pieniądze istniały i istnieją. Nie są to wprawdzie miliony, ale zawsze poważna fortuna... Z procentami stanowić będzie około 200,000 rubli, to jest sumę, na jaką przypuszczalnie w swoim czasie oceniano majątek Szkłowicza... Te pieniądze są tedy własnością nieszczęśliwej obłąkanej, ewentualnie jej dzieci: panny Jadwigi i pana Stefana. Czy nie słusznie tedy twierdziłem, że przynoszę dla bliźniąt fortunę?...
Okrzyk aprobaty był odpowiedzią na to pytanie.
— Rzeczą adwokata wskazać, w jaki sposób pieniądze mają być odebrane z banku i jakie formalności prawne należy uskutecznić... Zdaje się, że posiadając takie dokumenta, nie powinniśmy się obawiać trudności. Szczególniej po wyroku, uniewinniającym pana Stefana...
— Naturalnie — potwierdził adwokat.
— Tymczasem zaś, ponieważ obiecałem rozwiązanie wszelkich zagadek, oto w paru słowach wyjaśnię, w jaki sposób dokumenta znalazły się w tak oryginalnem schowaniu.
Szkłowicz chciał zachować majątek dla tej, którą uważał za swą żonę, i dla jej dzieci. W tym celu postarał się o jego uruchomienie, co mu się udało zresztą z dość znaczną stratą. Szkłowicz nie chciał robić aktów, przenoszących prawo własności jego majątku na osoby trzecie, a to ze względu na dalszą rodzinę, któraby nie omieszkała ich zaatakować.
Wybrał tedy zupełne uruchomienie majątku. Gotówka ztąd osięgnięta wynosiła przeszło 400,000 marek. Te pieniądze złożył w banku berlińskim jeden z serdecznych przyjaciół Szkłowicza, dopiero co wyświęcony ks. Andrzej Suski, który jeszcze niedawno był towarzyszem jego zabaw i wesołego życia, a którego do przywdziania sukienki skłoniła nieszczęśliwa miłość.
Pieniądze zostały złożone w banku, a tegoż dnia sporządzono akt prawny, ustanawiający ich prawo własności. W ten sposób były zabezpieczone bezwarunkowo...
Nastręczyła się jeszcze kwestya przechowywania obydwóch cennych dokumentów. Szkłowicz rozstrzygnął ją w sposób również pomysłowy. Zostały one pomieszczone w okładce pamiątkowej książki do nabożeństwa, stanowiącej własność Marji Polner. Książki tej strzegła jak oka w głowie. Opuszczając dom, wyprowadzona przez Molskiego, wzięła ją, rzecz prosta ze sobą...
Prawdziwym cudem nie zgubiła jej w swojej włóczędze po polach i lasach.
Gdy pozostawiwszy jedno z dwojga bliźniąt, chłopca, u księdza Suskiego pod Warszawą, pobiegła dalej w świat, miała jeszcze przy sobie książkę do nabożeństwa z cennymi dokumentami. Porzuciła ją dopiero razem z drugiem dzieckiem — dziewczynką, u właścicielki hotelu w Częstochowie, pani Lipińskiej...
Książka znajdowała się od tego czasu w posiadaniu młodego dziewczęcia, ani domyślającego się jej wartości. Dopiero w ostatnich dniach ów napozór tak mało znaczący przedmiot stał się celem pożądań Leszcza i naraził na tyle niebezpieczeństw narzeczoną pana Solskiego.
— Ostatecznie wczoraj rano — kończył „Fryga“ — były komornik dostał do rąk i to dość niespodzianie, tak gorąco upragniony przedmiot... Rzecz prosta, w godzinę, przy swoim policyjnym sprycie, odnalazłem kryjówkę w okładce i mieszczące się w niej dokumenta. Od dzisiejszego, a raczej od wczorajszego ranka... bo mamy już w tej chwili drugą po północy... dowody są w mojem posiadaniu. Korzystając z tego, składam je, z prośbą o staranne przechowanie, do rąk pana mecenasa.
To mówiąc, doręczył papiery „Julkowi.“
— Sądzę że na tem zakończyć mogę historyczną, że tak powiem, część mego opowiadania. Krótko, ażeby nie zajmować panom czasu, wyjaśniłem położenie rzeczy. Sądzę, że rozumiecie panowie teraz wszystkie tajemnicze wypadki, których byliśmy świadkami...
— Rozumiemy! rozumiemy! — wołali Lutek Solski, Stawinicz i Zerman.




ROZDZIAŁ V.
Zabójca księdza Suskiego.

Ale adwokat „Julek“ milczał!
— Przepraszam... — rzekł w końcu.
— Co pan mecenas rozkaże?
— Niewątpliwie pańskie opowiadanie tłumaczy wiele, nawet wszystko. Ale ma ono i wady...
— Słucham.
— Najpierw, nie zawsze opiera się na dokumentach, lecz na źródłach osobistych, których dokładnie sprawdzić trudno; powtóre, dokumenta jakie pan posiadasz, mogą mieć cechę wiarogodności dla nas, ale wątpię, ażeby zadowolniły sąd; po trzecie, idzie nam tymczasem najpilniej o sprawę Stefka Polnera, a doprawdy nie jest podobieństwem przedstawiać sądowi całego tego romansu, który, jakkolwiek prawdziwy, wydaje się przecież mało prawdopodobnym, a wreszcie nie zawsze wprost i ściśle związanym z zabójstwem księdza Suskiego.
Na ustach „Frygi“ błądził nieco złośliwy uśmiech.
— Ależ zgoda, najzupełniejsza zgoda, panie mecenasie.
— A wiec?...
— A więc przypominam, że przed chwilą dodałem, iż to tylko pierwsza, historyczna, że tak powiem, część moich wyjaśnień. Nie jest to bynajmniej przeznaczone dla sądu, lecz dla nas, ażebyśmy widzieli jasno w wypadkach... Dla sądu mam co innego i równie ciekawego!...
— Tak nam mów, panie Józefie...
„Fryga” namyślał się przez krótką chwilę, poprawił się w krześle i znowu zaczął:
— Pan mecenas zauważył słusznie, że w mojem opowiadaniu istnieje pewna luka. Objaśniłem, w jaki sposób powstał spisek przeciwko Stefkowi Polnerowi, nie przedstawiłem jednak bezwzględnych, przekonywających sąd dowodów jego niewinności. Pan mecenas pamięta, że za taki dowód uważałem zawsze wynalezienie prawdziwego winowajcy. Tymczasem dotąd nie wspomniałem o nim ani słowem. Zrobiłem to naumyślnie, ażeby nie wprowadzać zamieszania do mojej opowieści...
To wyjaśnienie wywołało uśmiech zadowolenia na usta adwokata.
— Teraz przystępuję i do tego punktu... Krótko mówiąc, zabójca księdza Suskiego jest jego kuzyn, obywatel ziemski i urzędnik banku, pan Aleksander Jastrzębski...
— Czy podobna? — wołał Stawinicz.
— Ja zawsze tak myślałem! — mruknął „Julek.“
Solski i doktór Zerman byli niemniej zdziwieni niż Stawinicz.
— Umyślnie prosiłem pana mecenasa, ażeby był łaskaw prosić na obecną konferencję panów, będących w stosunkach znajomości z panem Jastrzębskim... Będziemy musieli rozstrzygnąć o jego losie.
Głos „Frygi“ dźwięczał surowo i poważnie.
— Ależ dowody, gdzie dowody?... — pytał Stawinicz.
— Są... i to aż nadto dostateczne — odrzekł „Fryga.“ — Pozwólcie jednak panowie, że opowiem, jak to było... Znacie o tyle o ile pana Jastrzębskiego, bywacie z nim razem w towarzystwach, wiecie, że to człowiek dobrze wychowany, pochodzący z dobrej rodziny i nie potrzebujący rachować się z groszem... Wiecie, że posiada folwarczek pod Warszawą i jest jednocześnie urzędnikiem banku. Znacie w ten sposób zewnętrzną, dostępną dla wszystkich stronę jego życia. Pan Jastrzębski jest nie gorszym, i nie lepszy, niż większość młodych ludzi, którzy kończą następnie przez przyzwoity ożenek... Jest nawet od nich lepszym. Nie widzieliście panowie, ażeby kiedykolwiek brał do rąk karty. Nie słyszeliście, aby robił szaleństwa dla kobiet...
— W samej rzeczy...
— Są to tylko pozory. Pan Jastrzębski ma dwie straszne namiętności: jest graczem i rozpustnikiem najgorszego gatunku...
Tym razem doktór Zerman pokręcił z niedowierzaniem głową.
„Fryga“ ciągnął dalej:
— Jeśli trzeba dowodów, mogę panom wskazać tajemną szulernię na Podwalu, w której pan Jastrzębski, nie biorący w towarzystwie kart do ręki, przepędzał całe noce nad grą... Sam go widziałem wchodzącego tam trzy czy cztery razy. Jeśli panowie chcecie zajść na ulicę Piękną pod Nr XX., znajdziecie tam elegancko umeblowany lokal pewnej pośredniczki, który odwiedza równie często. Mówię „pośredniczki,“ nie chcąc użyć innego słowa. To pewna, że to, co się odbywa w owym lokalu, mogłoby dać powód do interwencji prokuratora i sądu... Śledztwo mogłoby to wszystko sprawdzić z niezmierną łatwością.
— Przypuśćmy... — zauważył Stawinicz — ale od tego do zabójstwa jeszcze daleko...
— Nie tak bardzo, jak pan sądzi. Prostem następstwem podobnego życia musiała być dla pana Jastrzębskiego ruina materjalna. Istotnie, dawno już stracił własny majątek i nawet zjadł dwa spadki... Zajrzyjcie panowie do hypoteki. Sobolówka jest obciążona długami trzy razy po nad wartość. Oprócz tego niema bodaj w Warszawie lichwiarza, któremu by pan Jastrzębski nie był coś winien. Jego meble w Sobolówce są zawsze zajęte przez komorników...
— No... no... — powtarzał doktór Zerman.
— To też oddawna kredyt pana Jastrzębskiego był zachwianym... Stało się dlań niepodobieństwem znaleźć jeszcze jednego naiwnego wierzyciela. Wtenczas ten człowiek upadł jeszcze niżej... Sfałszował weksle z poręczeniem jednego ze swych zwierzchników, kasjera Żulskiego, i dyskontował je żydowi. Na co liczył? Zapewne przypuszczał, że się odegra, że odzyska to, co stracił, i weksle zapłaci... Fortuna jeszcze raz była dlań nie łaskawa. Przegrał. Tymczasem zbliżał się termin zapłaty. Była to ostateczna katastrofa: hańba i rozbicie wszystkiego. Wówczas przyszła mu fatalna myśl uratowania się od skutków występku przez zbrodnię.
— Straszne, lecz prawdopodobne... — zrobił uwagę adwokat.
— Ksiądz Suski pomagał mu już kilkakrotnie; ostatecznie jednak, powziąwszy wiadomość o jego sposobie życia, zabronił raz na zawsze wstępu do siebie. Udawać się tedy do księdza o zapomogę byłoby rzeczą bezskuteczną. Tymczasem spadek po księdzu Suskim wchodził ciągle w finansowe jego rachuby. Na nadzieję tego spadku zaciągał lichwiarskie pożyczki. Nie było wcale niepraktycznem znaleźć u księdza pieniądze na zapłacenie fałszywego wekslu i razem przyśpieszyć sobie chwilę odebrania spadku. Przedstawiała się jedna trudność: ksiądz rzadko miał u siebie w domu znaczniejsze pieniądze. Ale fatalny traf usunął i tę trudność. Na tydzień przed płatnością wekslu Jastrzębski, znajdując się w hypotece, za swojemi interesami, dowiedział się, że ksiądz poprzedniego dnia odebrał sumę hypoteczną, kilkanaście tysięcy rubli... To go zdecydowało. Zbrodnia została spełniona, a pieniądze skradzione...
— Ależ dowody, dowody?!... — wołał niecierpliwie Stawinicz.
— Jeśli się zresztą nie mylę — zauważył doktór Zerman, — Jastrzębski był właśnie ciężko chory i leżał w łóżku w chwili spełnienia zbrodni... Opowiadał mi o tem sam, mówił nawet, że musiał złożyć w biurze świadectwo lekarskie.
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Przechodzę właśnie do tego świadectwa... Jest to pierwszy dowód jego winy.
— A...
— Opiewa ono, że pan Jastrzębski zachorował 8-go kwietnia, a miał chorować kilka tygodni. Tymczasem widziano go 12-go w Wrocławiu, zmieniającego listy zastawne, a 14-go w Łodzi... Zapłacił tam w kantorze Halbsingera i Sp. dwa weksle po 750 rs. każdy, wystawione przez niego samego, żyrowane przez kasjera Żulskiego... Jest na to dowód w księgach kantoru, są wreszcie dwaj świadkowie, którzy go tam widzieli... Przypominam, że zbrodnia spełniona została 10-go i że zabójca skradł za kilkanaście tysięcy listów zastawnych. Czy to nie dowodzi, że choroba była zmyślona i że zabójcą jest pan Jastrzębski?
Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie adwokat odezwał się:
— Niema co mówić... dowód.
— A jeśli tego mało, mam jeszcze coś lepszego...
— Ten człowiek jest niewyczerpany — mruknął Stawinicz.
„Fryga“ wziął do ręki z kupy papierów wielką kopertę.
— Tutaj oto, rzekł — znajduje się — ani mniej, ani więcej, tylko jeden z listów zastawnych, skradzionych przez zabójcę księdzu Suskiemu...
Wiadomość tę przyjęto okrzykiem niedowierzania.
— Sprawdzić łatwo... Numera listów były zanotowane przez osobę, wypłacającą należność księdzu Suskiemu... Koperta zaś jest zapieczętowana herbem pana Jastrzębskiego i nosi napis następujący: „Wewnątrz znajduje się list zastawny na rs. 1,000, który zastawiam p. Onufremu Leszczowi na warunkach umówionych (podpisano) A. Jastrzębski.“ Widocznie przez zapomnienie lub z innego powodu, zabójca nie zmienił tego listu w Wrocławiu i próbował go zużytkować następnie.
„Fryga“ obrzucił obecnych wzrokiem, w którym przebijał się mimowoli tryumf.
— Czy tego dość? — pytał.
— Aż za dużo...
— To też dla porządku tylko wspomnę o listach, przysłanych panu mecenasowi i pannie Władysławie przez zabójcę, widocznie dręczonego wyrzutami sumienia. Pomimo usiłowań zmienienia charakteru, napis na kopercie widocznie przypomina ich adresy... Wreszcie dodam, że świadectwo lekarskie, złożone w biurze, zostało wydane przez lekarza, przyjaciela Jastrzębskiego, w przekonaniu, że idzie tu o ukrycie intrygi miłosnej... Lekarz jest to człowiek uczciwy; zapytany przez sąd, zrozumiawszy położenie, odrazu rzecz przyzna. Skończyłem.
Teraz przez długą chwilę panowało milczenie. Każdy z obecnych pogrążony był w myślach. Adwokat „Julek” przechadzał się szybko po pokoju, zacierając ręce. Był to dowód wielkiego zaaferowania z jego strony.
Zatrzymał się wreszcie przed byłym ajentem policyjnym.
— Słuchaj, panie Józefie — rzekł, wyciągając doń ręce. — Przebacz mi...
— Pan mecenas żartuje... Co?
— Wszystko. Trzeba ci wiedzieć, że w duszy oskarżałem cię ciągle o opieszałość... Obawiałem się nadto niepowodzenia. Zdawało mi się, że nie posiadasz już tyle sił co dawniej...
„Fryga“ uśmiechał się tylko łagodnie.
Adwokat, nie krępując się żadnemi względami, przycisnął „Frygę“ do serca.
— Tymczasem jesteś pan prawdziwym czarodziejem, a przedewszystkiem dobroczyńcą mego klijenta Obdarzasz go pan wolnością i życiem...
Lutek Solski ze swej strony składał byłemu ajentowi policyjnemu podziękowanie w imieniu Jadwigi. Doktór Zerman i Stawinicz łączyli powinszowania.
— Jeszcze jedno... — zapytał adwokat — czy nie możnaby wiedzieć, w jaki sposób stałeś się pan posiadaczem tych cennych dokumentów, jak to wszystko odkryłeś?...
— O, byłoby to zbyt długo opowiadać... Pomogła ni trochę wprawa, więcej traf.
— Opowiedz pan jednak — nalegał doktór Zerman.
— To dość proste — protestował „Fryga.“ — Jak nakazują elementarne zasady sztuki policyjnej, począłem badać przeszłość i życie indywiduów, podejrzanych o udział w zbrodni i intrydze, a nad Leszczem, który zdawał mi się ogniskować wszystkie nici, rozciągnąłem ścisły nadzór.
— W jaki sposób?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— O, chcielibyście panowie, abym wam zdradził profesyjny sekret... Wreszcie niech będzie... Przed dwoma tygodniami do kamienicy Leszcza wprowadził się mały szewczyna... Tym szewcem byłem ja. Moja izdebka znajdowała się nad gabinetem komornika. Zająwszy ją, nie miałem nic pilniejszego, jak zrobić w podłodze otwór, w który wpuściłem rodzaj telefonu... Dziwi to panów?
Rzeczywiście adwokat skierował na „Frygę“ pytające spojrzenie.
— Trzeba panom wiedzieć, że jeden z naszych inżynierów w fabryce pracuje nad ulepszeniem telefonu i mikrofonu. Ja mu często pomagałem w tych pracach przez ciekawość... Obecnie to mi się przydało. Dość, że, dzięki swemu przyrządowi, słyszałem wszystko, co się działo w gabinecie Leszcza. Ten człowiek, tak silny, ma jedną wadę: lubi rozmawiać sam ze sobą.
— Dowcipne... — mruknął Stawinicz.
— Wkrótce potem — ciągnął „Fryga,“ nieco rumieniąc się — znalazłem sposób przeglądania jego korespondencji... W ten sposób dowiedziałem się, że ten ptaszek, wypuściwszy z rąk pannę Jadwigę, postanowił poprawić swą grę w inny sposób. Mianowicie posłał swego adherenta, Robaka, do Paryża z misją skradzenia papierów „Sępa.“ Liczył, i słusznie, że znajdzie w nich wskazówki co do fortuny bliźniąt, którą przeczuwał. Misja została uwieńczona powodzeniem. Wczoraj, a właściwie onegdaj, w Toruniu Robak doręczył Leszczowi, w zamian za paczkę banknotów, dziennik „Sępa,“ z którego czytałem panom wyjątki...
— Czy i pan byłeś w Toruniu?
— Rzecz prosta... Nie mogłem przecież opuścić mego ananasa. Poprzedniego jeszcze dnia traf, który niewątpliwie jest najlepszym w świecie policjantem i sędzią, dał w ręce Leszcza dwa ciekawe odkrycia, o które się ubiegał oddawna. Mówiłem już panom, że były komornik ma córkę, dla której marzy o milionach. Ten dzieciak zakochał się w Jastrzębskim, a Leszcz, zbierając informacje o tym, którego chciał zrobić swym zięciem, trafił na dowody jego winy. Trzeba wiedzieć, że dla Leszcza nazwisko zbrodniarza równie stanowiło dotąd tajemnicę. Ze zwykłą swą energią i ryzykownością były komornik przystąpił odrazu do wyjaśnień. Dwaj łotrzy szybko porozumieli się. Zdecydowali odrazu, że Jastrzębski zostanie zięciem Leszcza. Przy okoliczności Leszcz dowiedział się, że panna Jadwiga pozostaje chora w domu Jastrzębskiego i że w woreczku, który przy niej znaleziono, znajduje się cenna książka do nabożeństwa... W chwili wyjazdu byłego komornika do Torunia Jastrzębski, stosownie do zrobionej poprzedniego dnia obietnicy, doręczył mu tę książkę razem z woreczkiem. Oto dla czego nie znaleźliście jej państwo przy pannie Jadwidze...
— Rozumiem — rzekł adwokat.
— W ten sposób, jak przewidywałem, wszystkie nici zbiegły się w ręku Leszcza. On posiadał również wszystkie dokumenta. Odtąd zadanie stawało się niezmiernie prostem. Należało mu zabrać owe papiery. Mogłem wprawdzie pójść wprost do naczelnika z ratusza, który zawsze ma dla mnie pewne względy, i zawiadomić, że w worku podróżnym pana Onufrego Leszcza znajduje się list zastawny, pochodzący z kradzieży u zabitego księdza Suskiego... Wołałem jednak nie mieszać policji do naszych spraw. Dla czego?... zaraz wyjaśnię...
— A więc jak pan sobie postąpiłeś? — pytał ciekawie adwokat.
— W sposób dość prosty. Pojechałem za panem Onufrym do Turonia. Mówiąc nawiasem, razem ze mną pojechał ajent policyjny, który w tej chwili przytrzymał już zapewne przy pomocy władz pruskich zabójcę z Nowej Pragi, Robaka... Pojechałem tedy do Torunia i w powrotnej drodze zabrałem worek i papiery Leszczowi...
— Zabrałeś pan! — wykrzyknął z pewnem wahaniem w głosie Stawinicz.
— Zabrałem. Było to tak: Siedzieliśmy dziś raniutko w sali drugiej klasy w Aleksandrowie. Poczęstowałem Leszcza cygarem; Leszcz zasnął, a ja najspokojniej wziąłem jego worek, tak jak gdyby takowy stanowił moją własność. Wsiadłem do wagonu i przyjechałem do Warszawy kurjerem o trzeciej... Leszcz śpi zapewne do tej chwili, ponieważ, przyznam się panom, cygaro było napojone narkotykiem. Miałem je od czasu, gdy prowadziłem śledztwo w sprawie Złotej Rączki, która przy pomocy tego środka usypiała zwykle swe ofiary na kolei...




ROZDZIAŁ VI.
Co robić?

W pokoju zapanowało milczenie.
„Fryga“ rzucał z pod oka filuterne wejrzenia na Stawinicza i doktora Zermana, na twarzach których malowało się nieprzyjemne wrażenie. Widocznie środek użyty przez „Frygę“ nie znajdował ich aprobaty.
— Otóż widzicie panowie — rzekł wreszcie „Fryga,“ — jak to niebezpiecznie odsłaniać sekreta profesyjne... Można się narazić na sąd... nieco ostry...
— Bynajmniej — protestował Stawinicz, — ale...
Twarz „Frygi“ przybrała wyraz teraz zupełnie poważny, nawet smutny.
— Niech pan nie stara się mnie uniewinniać — rzekł, zwracając się wprost do Stawinicza. — Przyznaję, że środek użyty przeze mnie jest nie tylko ryzykowny, ale wysoce niedelikatny,.. Lecz nie było wyboru. Czy miałem pozwolić skazać niewinnego? Czy nie było moim obowiązkiem usunąć, do pewnego przynajmniej stopnia, obcą interwencją, ażeby zabezpieczyć od wszelkich ewentualności, fortunę bliźniąt? Niech panowie osadzą z ręka na sercu...
— W samej rzeczy... — zaczął doktór Zerman.
Ale „Fryga“ nie pozwolił mu dokończyć.
— Przepraszam, istnieje jeszcze jeden wzgląd, i najważniejszy... Postąpiłem tak wprost ze względu na panów — dłonią wskazał Zermana i Stawinicza.
— Jak to?
— Panowie znali mniej lub więcej pana Jastrzębskiego... Zanim oddamy sądom dowody jego winy, chciałem, ażebyście panowie byli najpierw jego sędziami. Gdyby worek znalazł się w ręku policji, rzecz byłaby skończona. Gdy my go posiadamy, wiele rzeczy można zrobić jeszcze tak, ażeby ten, którego panowie niegdyś nazywali swoim przyjacielem, nie potrzebował przechodzić hańby wyroku sądowego, hańby, która ściągą zawsze plamę na rodzinę, na jego otoczenie, na tych, którzy z nim żyli...
W oczach Stawinicza było widać wzruszenie. Doktór Zerman chciał zacząć coś mówić, ale „Fryga“ znowu nie pozwolił mu.
— Dla tego właśnie zrobiłem tak, jak zrobiłem. Chciałem, żebyście panowie sami najpierw zdecydowali, co i jak zrobić z bronią, którą mamy w ręku... tembardziej, że być może, iż ta broń nie będzie już w stanie przynieść żadnej korzyści temu, dla którego ją wynaleźliśmy...
Głos „Frygi“ brzmiał poważnie i smutno.
Jego słowa obudzały w umyśle adwokata „Julka“ jakieś niejasne, smutne przeczucie.
— Doprawdy, nie rozumiem, co pan chcesz powiedzieć... — rzekł.
Inni spoglądali także na ajenta policyjnego pytając.
— Chcę powiedzieć, że bardzo być może, iż lada chwila dowiemy się smutnej nowiny, która zmieni położenie całej sprawy... Nie chciałem jej pierwszy panom zwiastować, tembardziej, że nie jest to jeszcze nic pewnego. Ale teraz widzę, że należy się wytłumaczyć...
Adwokat z niepokojem spoglądał na „Frygę.“
— Czy panów nie zdziwiła — zapytał nagle ten ostatni — nieobecność na naszej konferencji panny Władysławy?...
— W samej rzeczy...
— Zawsze tak gorąco interesowała się sprawą.
— Może czuwa nad panną Jadwigą? — zapytał Stawinicz.
— O, nie... — odrzekł Zerman...
— Otóż trzeba panom wiedzieć, że dziś, zaledwo wysiadłszy z wagonu, spotkałem nieszczęśliwe dziewczę... Była blada i zapłakana. Powiedziała mi, że dano jej znać ze szpitala więziennego, iż ze Stefkiem jest bardzo, bardzo źle... Biegła do niego. Prosiła mnie, ażeby ją wytłomaczyć przed panami, jeżeli się spóźni wieczorem na konferencją. Obiecała zresztą, że, choćby najpóźniej, zajdzie, jeśli tylko nie będzie nic groźnego...
Wszyscy zaczynali rozumieć smutną doniosłość tej wiadomości.
— Nieobecność jej dotąd... a jest już blizko czwarta rano... dowodzi, że stan chłopca musi być... bardzo groźny...
— I co mu było rano? Czy nie mówiła? — pytał doktór Zerman.
— Podobno atak sercowy...
— Ach!... atak sercowy...
Przez chwilę panowało ciężkie milczenie.
— To też, proszę panów, sadzę, że mamy obowiązek, rozważając, co dalej robić, być przygotowanymi między innemi i na wypadek śmierci chłopca... A w takim razie czy opłaci się, czy wypada na nowo rozmazywać hańbę zbrodni przed sądami i plamić bez potrzeby nazwisko dotąd szanowane?...
Poważny, milczący Stawinicz zbliżył się do „Frygi“ i uścisnął mu dłoń.
— Przebacz pan — rzekł. — Zrobiłeś dobrze...
Doktór naśladował Władka.
Adwokat „Julek,“ który od paru chwil siedział przy stole, oparłszy głowę na rękach, podniósł się. Twarz jego była powleczona smutkiem.
— Ostatecznie — rzekł — trzeba powziąć decyzyą... Mamy przed sobą dwie ewentualności: nieszczęśliwy chłopiec będzie żył, albo nie będzie żył. Dowiemy się o tem jutro, a właściwie dziś rano... Co robić w każdym z tych wypadków?
Na pytanie odpowiedział „Fryga.“
— To, co mamy zrobić w pierwszym, jest proste. Rano o dziesiątej albo dwunastej zamelduję naczelnikowi w ratuszu, że znalazłem na kolei ten oto worek. I wreszcie opowiem mu niektóre szczegóły. Gdyby o drugiej w południe nie został wydany rozkaz aresztowania Jastrzębskiego i Leszcza, byłbym bardzo zdziwiony.. Inna rzecz: czy Jastrzębskiego zaaresztują. Może być ostrożny... uciec za granicę, otruć się, zastrzelić. Nieprawda?
— Tak — odrzekł, pochylając głowę, Stawinicz.
— W każdym razie sprawa Stefka przyjmie inny obrót... Powinien być choćby tymczasowo wypuszczony z więzienia. Pewność uniewinnienia powróci mu zdrowie...
— Oby!... — szepnął Julek.
— Przypuśćmy jednak drugi wypadek — rzekł Lutek Solski: Śmierć nieszczęśliwego chłopca...
— Przypuśćmy — powtórzył „Fryga.“
— W takim razie — zauważył adwokat — podnoszenie oskarżenia przeciw Jastrzębskiemu nie będzie niezbędnemu.
Teraz wystąpił na przód Stawinicz.
— Sprawiedliwość jednak musi być wykonana — rzekł: — W takim razie zaczyna się nasza rola, jako niegdy przyjaciół Jastrzębskiego... Dokument powierzycie nam, a my udamy się do niego. Sąd nie będzie potrzebował wtrącać się do sprawy, obejdzie się bez skandalu, winny nie ujdzie jednak kary. Nie upadł jeszcze tak nizko, ażeby nie przeniósł śmierci nad hańbę...
„Julek“ zwrócił się do Zermana.
— Czy przyjmujesz tę misją i ty, doktorze?
— Przyjmuję...
— A więc, jak na dziś, rozstrzygnęliśmy wszystko, co było do rozstrzygnięcia... — zaczął „Julek.“ — Już blizko piąta... Trzeba wracać do siebie. Naszemu choremu potrzeba spoczynku.
W oknach ukazywały się niejasne blaski świtu. Blade połyski lamp walczyły z budzącą się jasnością dnia. Na zewnątrz panowało milczenie.
Nagle w powietrzu zabrzmiały oddalone dźwięki dzwonka przy bramie...
W pięć minut potem do pokoju wchodziła blada jak trup postać kobieca z roztarganemi włosami, z głową nakrytą chustką.
Była to Władka.
— Umarł! umarł!... — zdołała tylko wybełkotać.
Upadła w progu zemdlona...




Zakończenie.

Śmierć Stefana Polnera niespodziewanie zakończyła sprawę o zabójstwo księdza Suskiego. Teraz nie było już potrzeba wydawać wyroku. Sprawa została zreponowana.
Sprawiedliwości jednak, jak żądał Stawinicz, stało się zadość.
Nazajutrz on i doktór Zerman udali się do Sobolówki i mieli z Jastrzębskim długą rozmowę. Wyszli od niego bladzi i ze spuszczonemi głowami. Tejże nocy Jastrzębski roztrzaskał sobie głowę wystrzałem z pistoletu. Zostawił na stole kartkę następującej treści: „Powodem mego samobójstwa nieszczęśliwa miłość...“
Nie trzeba dodawać, że niezadługo nastąpiło małżeństwo Lutka Solskiego i Jadzi. Starszym drużbą, był adwokat „Julek,“ a pannę młodą odprowadzał od ołtarza, na wyraźne jej żądanie, „Fryga.“
W parę lat dopiero, po załatwieniu wielu uciążliwych formalności prawnych, odebrany został stanowiący jej własność depozyt z banku berlińskiego.
Władka długo pozostawała pomiędzy życiem a śmiercią; wyzdrowiawszy, pomimo perswazji „Julka,“ została siostrą miłosierdzia. Adwokat starzeje się powoli i tetryczeje; wszelkie usiłowania, ażeby go ożenić, nie prowadzą do celu. „Fryga,“ który odmówił przyjęcia za swe trudy wszelkiego wynagrodzenia, otrzymał w tych dniach niespodziewanie znacznie lepsze niż poprzednio miejsce, co należy zawdzięczać staraniom adwokata i jego przyjaciół...
Onufry, po przebudzeniu się z dziwnego snu w Aleksandrowie, przepadł bez wieści. Widocznie spostrzegł brak papierów i zrozumiał, że jego sprawa została stracona raz na zawsze. Hela, po niespodziewanej śmierci Jastrzębskiego i zniknięciu ojca, dostała lekkiego obłędu... Dochód z kamienicy zapewnia jej dostateczne utrzymanie i opiekę lekarską.
Robak, przyaresztowany na żądanie władz warszawskich — w Toruniu, został skazany za zabójstwo szewca na ciężkie roboty i osiedlenie w Syberji.
Co się stało z „Sępem“ i znajdującą się na jego łasce nieszczęśliwą obłąkaną?...
Oto kwestja nie zupełnie zbadana...
Zaledwie przyszedłszy do zdrowia, Lulek chciał pojechać do Paryża, ażeby wydrzeć nieszczęśliwą z rąk potwora. Ale w chwili, gdy już wybierał się w podróż, przybiegł doń „Julek“ ze świeżym numerem Figara, które stale czytywał.
Dziennik paryski w dobie drobnych wiadomości podawał wieść o fatalnym wypadku. Był to pożar, który wybuchnął przy ul. Galando, w miejscowości zwanej Maison Noire. Płomienie ukazały się w mieszkaniu właściciela domu, w którym z rzadka tylko przebywał, i w pewien czas zniszczył wszystko, co się w nim znajdowało. W popielisku znaleziono kości ludzkie... Ztąd wniosek, że ów właściciel mieszkania padł ofiarą płomieni; wniosek tem bardziej prawdopodobny, że ów właściciel, oryginał Szwed, d-r Eriksen, zniknął zupełnie z miasta. Dziennik francuzki zapytywał się, czy to wypadek lub też samobójstwo?
Rzecz prosta, teraz nie było po co jeździć do Paryża, zdaniem „Julka“ mniemany doktór Eriksen, przekonawszy się o rabunku papierów i nieudaniu się jego planów, zakończył swą zemstę spaleniem się razem ze swą ofiarą... Czy to przypuszczenie racjonalne? Nie wiadomo... Podczas podróży poślubnej państwo Solscy zatrzymali się w Paryżu i zbierali informacje przez prefekturę policji... Nie otrzymali jednak żadnego rezultatu.
W kilka lat potem jakiś uczony francuzki, powróciwszy z podróży naokoło świata, zapewniał, że widział d-ra Eriksena w Południowej Ameryce... Miał mieszkać w małej wioszczynie w głębi Andów, pośród na pół dzikiego plemienia indyjskiego, nie komunikując się wcale z ludźmi... Opowieści tej jednak nie dawano zbytniej wiary.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.