Rzym (Zola)/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Już dwa tygodnie minęły od dnia przybycia Piotra do Rzymu, a sprawa, dla której tu przyjechał, obrona książki zagrożonej Indeksem, nie ruszyła się z miejsca. Gorąco pragnął uzyskać możność stawienia się przed papieżem, lecz dotychczas nie wiedział, jakich ku temu użyć środków, wszystko odkładano na później bezustanne następowały zwłoki a pozostając pod wrażeniem słów monsignora Nani, lękał się uczynić coś nierozważnego, mogącego pogorszyć położenie. Widząc się zmuszonym do dłuższego pobytu w Rzymie, stawił się w biurach wikaryatu dla zaświadczenia, iż codziennie odprawiał mszę poranną w kościele św. Brygidy, przy placu Farnese. Ksiądz Pisoni, dawny spowiednik Benedetty, z wielką uprzejmością dopomógł mu do uregulowania papierów odnoszących się do tej kwestyi.
W dzisiejszy wieczór poniedziałkowy, Piotr postanowił zejść wcześnie na przyjęcie w salonach donny Serafiny, mając nadzieję, że się czegoś dowie w sprawie swej książki, lub że spotka się z osobami mogącemi mu udzielić wskazówek co do dalszego postępowania i działania szybszego, skuteczniejszego niż dotąd. Może zastanie tam monsignora Nani... a może jakiego innego prałata lub kardynała, chcącego mu dopomódz?... Piotr zaczynał tracić nadzieję, by don Vigilio zechciał mu być użytecznym, nie mógł bowiem od niego uzyskać żadnej rady praktycznej. W pierwszych dniach swego pobytu w pałacu Boccanera, Piotrowi się zdawało, iż don Vigilio wielką mu będzie pomocą i wybornym przewodnikiem wśród zawiłych stosunków hierarchicznych duchowieństwa rzymskiego, lecz don Vigilio uląkł się najwidoczniej i z całą usilnością unikał spotkania się z Piotrem. Miał minę człowieka niechcącego się mięszać w sprawę niebezpieczną i podejrzanej natury. Wreszcie, od kilku dni był w łóżku, cierpiąc na dokuczliwe ataki febry.
Jedyną osobą rozmawiającą z Piotrem szczerze i serdecznie, była Wiktorya, owa dawna służąca matki Benedetty, a teraz ochmistrzyni pałacu Boccanera. Pomimo swego trzydziestoletniego pobytu w Rzymie, nie znała ani miasta, ani ludzi tutejszych i z całą świeżością uczuć pozostała francuzką chłopką, przedewszystkiem miłującą kraj własny i swoją parafię. Mówiła o swej wiosce rodzinnej, jakby ją dopiero wczoraj porzuciła. Lecz dziś, Wiktorya była wyjątkowo smutna, zasępiona, nie śmiała się i nie uwijała ochoczo po całym domu jak zwykle, a gdy się dowiedziała że Piotr ma zamiar zejść wieczorem do salonu donny Serafiny, pokiwała głową i rzekła:
— Nie będzie tam panu bardzo wesoło... bo moje panie są skłopotane, zmartwione... zwłaszcza moja biedna Benedetta... Podobno, że sprawa jej rozwodu źle idzie... bardzo nawet źle...
Znów od paru dni tylko o tem mówiono w Rzymie a salony świata czarnego i świata białego rozsiewały mnóstwo dodatkowych wymysłów. Ponieważ wszystkie szczegóły i fazy, dotyczące rozwodowego procesu, ogólnie były znane, więc Wiktorya nie uznawała potrzeby ukrywania ich przed Piotrem. Opowiedziała zatem, iż na memorandum adwokata konsystoryalnego Morano, udawadniającego, iż akt małżeński nie był spełniony z powodu niemocy męża, odpowiedział monsignor Palma, teolog i obrońca, wybrany przez kongregacyę konsylium. Monsignor Palma w złożonym przez siebie raporcie, poddawał w wątpliwość stan panieństwa powódki, w technicznych terminach zbijał złożone w tym względzie świadectwo, podpisane przez dwie akuszerki i żądał, by powódka raz jeszcze została zbadaną, lecz przez dwóch lekarzy. Przez skromność, Benedetta dotychczas ociągała się zadość uczynić tej formalności. Monsignor Palma, równocześnie wymieniał kilka stwierdzonych wydarzeń: iż kobieta może mieć stosunki płciowe z mężczyzną, nie przestając być dziewicą pod względem fizyologicznym. Ze złośliwą dla Benedetty zręcznością, monsignor Palma nagromadził mnóstwo wniosków, opierając się na memorandum, złożonem przez hrabiego Prada, który szczerze wyznawał, iż nie ma pewności, o ile akt małżeński został dokonany, albowiem hrabina zawzięcie się broniła. W pierwszej chwili miał pewność, że akt został dokonany w normalnych warunkach, lecz później począł o tem wątpić i chętniej przypuszczał, że uległ złudzeniu, spowodowanemu gwałtownością swej żądzy. W każdym razie, w całej tej sprawie przeważała wątpliwość. Monsignor Palma kładł nacisk na owe wątpliwości hrabiego. Zaostrzał je z subtelnością dowodzeń człowieka wprawnego i obeznanego z terminologią, używaną w sprawach tak drażliwej natury i konkludował na niekorzyść powódki, twierdząc, że jeżeli akt nie został dokonany, to jedynie z jej winy, albowiem stawiała opór, zapominając, iż zobowiązała się do posłuszeństwa wobec męża. Czwarte memorandum, rozpatrujące trzy poprzednie, zostało przedstawione kongregacyi, która poddała sprawę głosowaniu. Małżeństwo zostało unieważnione, lecz większością tylko jednego głosu. Ta okoliczność dozwoliła zażądania powtórnego rozpatrzenia sprawy, a monsignor Palma, żądając jeszcze nowych, dodatkowych objaśnień, sprawił, że cała procedura sądowa musiała powtórnie się rozpocząć, odkładając ukończenie procesu na termin niedający się oznaczyć. Wreszcie jakimże będzie wynik powtórnego głosowania członków kongregacyi?...
— Ach, moja biedna contesina umrze z rozpaczy! — zawołała Wiktorya, załamując ręce. — Ona tylko pozór ma taki spokojny... lecz naturę ma ognistą... i biedactwo srodze cierpi nad swoim losem. Na nieszczęście, podobno, że hrabia może ciągnąć ten proces niewiadomo jak długo... wszystko od niego zależy... a zdaje się, że on chce, aby proces trwał dalej... A przecież to niemało kosztuje... jemu to wszystko jedno... lecz dla moich pań, ciężko jest ponosić takie koszta... Ach ten ksiądz Pisoni! Ładnie się przysłużył, chcąc, by Benedetta wyszła za mąż, za hrabiego... Nie chcę krzywdzić pamięci mojej zmarłej pani, hrabiny Ernestyny, bo to święta była kobieta... lecz jakąż nieszczęśliwą miała myśl, dając swoją córkę temu hrabiemu!...
Zamilkła, a po chwili, uniesiona poczuciem sprawiedliwości, rzekła:
— Prawdę powiedziawszy, to hrabia też jest godnym pożałowania... Bo to wszystko wygląda, jakby umyślnie z niego zakpiono... ale ja przedewszystkiem kocham Benedettę i znajduję, że mogłaby na coś więcej sobie pozwolić... Gdyby to odemnie zależało, sama bym wpuściła do jej pokoju naszego młodego księcia... Kochają się oboje... więc pocóż mają czekać pozwolenia na małżeństwo... młodzi są, piękni i rozkochani... któżby mógł im brać za złe, gdyby zadowolili swoją miłość?... Szczęście, to rzecz taka niesłychanie rzadka, a oni dobrowolnie wyrzekają się szczęścia...
Widząc, że Piotr, zdziwiony jej słowami, patrzy na nią, szeroko otworzywszy oczy, Wiktorya roześmiała się wesoło, jakby chcąc go zapewnić, że nigdy nie stosowała tych poglądów do siebie, bo jest zdrową, dobrze uekwilibrowaną naturą, wierzącą, że prawdziwe szczęście można znaleźć tylko w uczciwości.
Po chwilowem milczeniu, przyciszonym głosem zaczęła opowiadać o innych kłopotach, spadłych najniespodziewaniej na donnę Serafinę. Pogniewała się z panem Morano. Pozorną przyczyną nieporozumienia, była sprawa rozwodowa Benedetty. Adwokat, niezadowolony z niepowodzenia swojego memorandum, obwiniał ojca Lorenza, spowiednika donny Serafiny i Benedetty, iż to on namówił je do procesu, którego owocem są skandale, dające wątek do plotek szerzonych po mieście. Ztąd wynikła burzliwa rozmowa, po której Morano nie ukazał się więcej w pałacu Boccanera, zrywając tym sposobem trzydziestoletni swój stosunek z donną Serafiną. Już ogólnie o tem wiedziano i ogólnie gorszono się adwokatem, a donna Serafina tem silniej była na niego rozgoryczona, iż posądzała go o umyślne szukanie powodu do sprzeczki, dla zerwania z nią długoletnich stosunków, na korzyść jakiejś młodej mieszczki, ku której Morano zapłonął miłością. Było to zdrożnem samo przez się, lecz zwłaszcza ze strony człowieka pobożnego i posiadającego takie stanowisko i stosunki jak Morano.
Gdy wieczorem Piotr wszedł do salonu, wybitego żółtą brokatelą w wielkie kwiaty w stylu Ludwika XIV, znalazł, iż wszystko tchnęło tu melancholią. Nawet lampy przysłonięte koronkowemi abażurami, paliły się głuchem, zamarłem światłem. Osób było niewiele. Na kanapie siedziały Benedetta i Celia, a przed niemi Dario. W głębi fotela, stojącego na uboczu, siedział kardynał Sarno i, milcząc, słuchał niewyczerpanego nigdy opowiadania starej krewnej, przyprowadzającej Celię każdego poniedziałku. Donna Serafina zajmowała zwykłe miejsce po prawej stronie kominka i z tajonym żalem spoglądała na pusty fotel, zajmowany od lat trzydziestu przez Morano, dotychczas zawsze jej wiernego. Piotr zauważył zaniepokojone a następnie rozpaczliwe spojrzenie, jakiem obrzuciła go, gdy stanął na progu pokoju, widocznie zawiodła się, poznawszy go, bo sądziła, że może wreszcie nadchodzi ten, którego powrotu wyczekiwała napróżno. Panując nad wyrazem twarzy, donna Serafina dumniejszą i sztywniejszą była, niż zazwyczaj, siedziała prosto, silnie ściśnięta gorsetem, cienka, nad wiek wysmukła, a czarne jej brwi dodawały surowości ostrym rysom, nieco złagodzonym śnieżno srebrnemi włosami.
Powitawszy obecnych, Piotr, zajęty myślą o swej książce zagrożonej Indeksem, nie mógł się powstrzymać, by zaraz na wstępie nie zadać pytania gospodyni domu, czy spodziewa się dziś widzieć monsignora Nani. Donna Serafina nie zapanowawszy nad sobą, odpowiedziała:
— Monsignor Nani, jest równie niestały jak inni... Może i on się nie ukaże... Zwykle tak bywa, gdy się kogo pragnie widzieć...
Miała ona żal do monsignora, iż nie dość gorliwie zajmował się sprawą rozwodu Benedetty, jakkolwiek wiele obiecywał. Zapewne była to tylko pozorna uprzejmość i życzliwość, a składając obietnice, monsignor inne miał plany, których nie objawiał nikomu. Donna Serafina, spostrzegłszy się że zbyt otwarcie wypowiedziała swoją niechęć i zły humor, dodała:
— Może jeszcze przyjdzie... On taki nieskończenie dobry i taki dla nas przyjazny!
Pomimo żywości charakteru, siliła się na prowadzenie swych spraw podług zasad spokojnej, przezornej polityki. Brat jej, kardynał Boccanera, powiedział jej dziś rano, że opór jaki napotykała sprawa rozwodu Benedetty, najniezawodniej pochodził ze zmowy niektórych kardynałów, stale przyczyniających mu mnóstwo nieprzyjemności. On zaś pragnął unieważnienia małżeństwa swej siostrzenicy, chociażby dlatego, że Dario z nikim się nie ożeni, jak tylko ze swoją kuzynką, a wszak Dario był jedynym potomkiem męzkim, mogącym przedłużyć istnienie ich rodu. Tak więc, smutek zaległ dziś w sercach wszystkich członków rodziny Boccanera. Kardynał czuł się obrażony postępowaniem kolegów, siostra jego cierpiała, srodze dotknięta niewiernością swego przyjaciela, a para zakochanych rozpaczała, widząc, iż nadzieje ich ślubu znów poszły w odwłokę.
Gdy Piotr zbliżył się ku kanapie, przekonał się, że rozmawiano tam właśnie o tej katastrofie. Celia pocieszała Benedettę i Daria:
— Dlaczegóż rozpaczacie?... Wszak małżeństwo zostało unieważnione... a chociaż proces rozpoczął się na nowo, rezultat będzie tenże sam, więc zaszło tylko opóźnienie...
Lecz Benedetta smutnie potrząsnęła głową, i rzekła z cicha:
— Jeżeli monsignor Palma zechce dalej nam szkodzić i upierać się jak dotąd, to Ojciec święty nie przystanie na unieważnienie małżeństwa... i odmówi swego przyzwolenia. Boję się, boję, że już wszystko skończone... że już nie ma żadnej nadziei...
— Ach, gdybyśmy byli bogaci... bardzo bogaci! szepnął Dario ze znaczącym uśmiechem, a nikt mu nie zaprzeczył, podzielając jego wewnętrzne przekonanie.
Zwróciwszy się do kuzynki, dodał:
— Droga moja, muszę się z tobą naradzić... przecież musimy coś obmyśleć, nie możemy tak żyć dłużej...
A ona równie cicho odpowiedziała:
— Przyjdź tutaj jutro, około godziny piątej. Pozostanę w domu i będę na ciebie czekała, porozmawiamy sam na sam...
Wieczór płynął powoli, wieczność trwać się zdawał. Piotr patrzał ze współczuciem na piękną twarz Benedetty, która była dziś przygnębioną, zbolałą. Oczy jej wciąż były pełne łez, silą woli powstrzymywanych i mącących zwykłą głębokość jej spojrzenia. Piotr szczerze polubił tę piękną, młodą kobietę, zawsze uprzejmą i miłą, pomimo wewnętrznych walk, które z sobą toczyła. Wszak i w tej chwili uśmiechała się słodko do Celii, opowiadającej dzieje swej miłości, Celia promieniała szczęściem, mając nadzieję zwalczenia oporu ojca.
Przez chwilkę rozmowa stała się ogólną, gdy ciotka Celii, podniósłszy głos, wypowiedziała swoje oburzenie na włoską prasę niegodnie zachowywującą się wobec Ojca świętego. Jeszcze nigdy stosunki pomiędzy Kwirynałem a Watykanem nie doszły do takiego drażliwego naprężenia jak obecnie. Nawet kardynał Sarno, wbrew zwyczajowi, głośno przemówił, dając się unieść oburzeniu starej dewotki i oświadczył, że z okazyi 20 września, świętokradzko obchodzonej rocznicy zdobycia Rzymu, przez bezbożny rząd włoski, papież wystosuje odezwę protestującą przeciwko gwałtowi, jakiemu od tej pory ulega. Odezwa ta będzie zarazem obwinieniem wszystkich państw chrześciańskich, które, obojętnie patrząc na krzywdę, wyrządzoną stolicy apostolskiej, solidaryzują się z najeźdźcą.
— Nigdy nikt nie złączy papieża z królem! — zawołała z goryczą donna Serafina, czyniąc tem powiedzeniem aluzyę do nieszczęśliwego małżeństwa swojej siostrzenicy.
Trwożny niepokój donny Serafiny doprowadził ją teraz do najwyższego rozdrażnienia, już bardzo było późno i przestała oczekiwać monsignora Nani, oraz tego, którego oczekiwała przedewszystkiem. Wtem, ozwały się kroki w przyległym salonie i natychmiast oczy jej błysnęły, lecz znów doznała tylko rozczarowania, gdy we drzwiach ukazał się Narcyz Habert, przepraszając zaraz na wstępie, za tak późne przybycie.
Narcyz Habert został przedstawiony w pałacu Boccanera, przez swego wuja, kardynała Sarno, który ręczył za prawowitość jego przekonań i żarliwość wierzeń religijnych. Dziś, przybył tylko dla zobaczenia się z Piotrem i po zamianie kilku zdań z panią domu, przysiadł się do niego, mówiąc ledwie dosłyszalnym szeptem:
— Byłem pewien, że cię tutaj zastanę, więc przybiegłem pomimo późnej godziny, bo mam dobrą nowinę dla ciebie. Dopiero co widziałem się z moim kuzynem w Watykanie, z monsignorem Gamba del Zoppo... otóż jutro rano, o godzinie jedenastej mamy być u niego...
Jeszcze bardziej głos zniżywszy, dodał:
— Zdaje mi się, że on naprawdę chce zaprowadzić cię wprost do papieża... W każdym razie, na pewno wyrobi ci audyencyę.
Piotr rozpromieniał radością. Ta dobra nowina spadała nań tak niespodziewanie, w chwili tak męczącego rozstroju i znużenia, które jeszcze się spotęgowało, — wśród atmosfery przeciążonej smutkiem, w salonie donny Serafiny. Martwił się i był blizkim beznadziejnej rozpaczy, a tu z nienacka, pod koniec tego długiego wieczoru, ukazuje się przed nim rozwiązanie wszystkich niepewności i kłopotów. Narcyz Habert, przyłączywszy się do młodego kółka, rozmawiał z Benedettą, Celią i Dariem, podczas gdy Piotr, zatopiony w myślach, słyszał zaledwie dźwięki głosów. Kardynał Sarno, chcąc się wyswobodzić od nieznośnie monotonnego opowiadania starej damy, zawsze przy nim siedzącej, zaczął mówić o swojem zdrowiu, o pogodzie, przytoczył kilka błahych anegdotek, kiedyś zasłyszanych, ani słowem nie potrąciwszy o sprawy, któremi się zajmował, o tysiączne szczegóły i krzyżujące się intrygi dokoła Propagandy, tego straszliwego królestwa, będącego w całkowitem jego posiadaniu. Ten zestarzały w służbie urzędnik, był despotycznym władcą i panem w zakresie spraw swoich, wyszedłszy zaś po za próg swego gabinetu, stawał się nijaki, pospolity, bierny, jakby chciał tym sposobem odpocząć po nawale myśli, poruszanych podczas godzin pracy, obejmującej zarząd nad ziemią całą.
Gdy wszyscy powstali i zaczęli się żegnać z domowemi paniami, Narcyz zbliżył się do Piotra, mówiąc:
— Więc do jutra... spotkasz mnie w kaplicy Sykstyńskiej rano, o godzinie dziesiątej. Przed pójściem do mojego kuzyna, pokażę ci obrazy niezrównanego Botticellego.
Nazajutrz, o godzinie wpół do dziesiątej, Piotr już był na placu przed bazyliką. Kierując się na prawo, ku wielkim drzwiom z bronzu, otwierającym się na rogu kolumnad, zatrzymał się, i podniósłszy oczy, patrzał na pałac watykański. Niepięknem i nie imponującem wydało mu się to nagromadzenie dachów i murów wyrosłych w cieniu bazyliki św. Piotra. Gmachy te nie posiadają żadnego stylu i ustawione są bez żadnej symetryi. Dachy unoszą się jedne po nad drugiemi, fasady ciągną się bez końca, jakby rzucone od niechcenia, wypadkowo, rozwijają się w skrzydła przybudowane i dodane bezładnie. Tylko dziedziniec Świętego Damazego stanowi wyjątek. Okalające go z trzech stron loże, dawniej otwarte a dziś zabezpieczone oszkleniem, wyższe są ponad kolumnadę placu i mają pozór trzech olbrzymich cieplarni. Piotr patrzał i dziwił się, że ten oto pałac przed nim stojący, uchodzi za najpiękniejszy na świecie. Był on może tylko najobszerniejszym, bo zawierał jedenaście tysięcy sal, był on najbogatszym, bo w nim się mieściły najwspanialsze arcydzieła sztuki i ludzkiego geniuszu.
Rozczarowany co do zewnętrznej piękności pałacu watykańskiego, Piotr wśród wysokiej jego fasady, wychodzącej na plac, szukał oczyma drugiego piętra, gdzie znajdowały się okna prywatnego mieszkania papieża. Wpatrywał się w nie długo. Powiedziano mu, że piąte okno na prawo, jest oknem sypialni papieża, i że w nocy, można widzieć światło lampy, która zawsze tam goreje.
Cóż było po za temi bronzowemi drzwiami, które widział teraz przed sobą?... Drzwi te oddzielały dwa światy, królestwo ziemi od królestwa bożego. Po za niemi, zamknął się i na dobrowolne skazał więzienie, przedstawiciel Boga wśród ludzi. Piotr patrzał na wysokie mury papiezkiego więzienia, na święty próg i drzwi z bronzu ulane i pytał samego siebie, cóż bronią one?... Co kryją?... Dlaczego tak surowy mają wygląd, przypominający mury i bramy staroświeckiego obronnego zamczyska. Jakiż świat ujrzy, przekroczywszy tę furtę?... Czy niewyczerpane skarby dobroci, miłosierdzia i chrześciańskiej miłości?... Czy w cieniu tych murów ukrywa się chociażby nadzieja?... ta nadzieja, tu składana przez ludzkość spragnioną braterstwa i sprawiedliwości!... Zamyślił się i z lubością marzył o tym jedynym pasterzu, najwyższym kapłanie, świętym starcu, z głębi swego ustronia czuwającym nad ludźmi i snującym plany ogłoszenia nowego panowania Jezusa na ziemi. Tak, on wie o walącej się i przegniłej cywilizacyi, zatruwającej spokój społeczny, on trzyma w swej dłoni ulgę na wszystkie bóle, on przywróci zdrowie i szczęście ludzkości całej i zapanuje na ziemi królowanie boże, spełni się obietnica przez Zbawiciela zapowiedziana. Jeszcze czas jakiś, a jutro, może dzisiaj, pierwotne dzieje chrześciańskiego ustroju przywrócone światu zostaną. Po za bronzowemi drzwiami Watykanu, przygotowywa się przyszłość i ku tej jasnej przyszłości wyciągają się ręce całej ludzkości, spragnionej jej objawienia!
Nagle Piotr zbudził się z zamyślenia, ujrzawszy przed sobą monsignora Nani. Wychodził właśnie z Watykanu i kierował się w stronę świętego oficyum, gdzie zamieszkiwał jako asesor. Monsignor zatrzymał się przed Piotrem, który zawołał uradowany:
— Ojcze wielebny, pozwól, bym się z tobą podzielił moją wielką radością. Narcyz Habert, mój przyjaciel, przedstawi mnie dzisiaj swojemu kuzynowi, monsignorowi Gamba del Zoppo. Zdaje mi się, że przez niego na pewno uzyskam audyencyę, a zatem będę mógł całą moją sprawę osobiście opowiedzieć Ojcu świętemu.
Monsignor Nani, zawsze uprzejmy i zagadkowo uśmiechnięty, rzekł, patrząc na Piotra temi swojemi oczami, w których tyle się kryło po za zwykłą słodyczą:
— Tak... wiem... słyszałem.
A po chwili dodał jeszcze życzliwiej:
— Wiem i raduję się wraz z tobą, mój synu. Lecz bądź ostrożny.
Nie chcąc, by Piotr mógł się domyślać, że właśnie dopiero co widział się z mensignorem Gamba del Zoppo, najtrwożliwszym z prałatów, otaczających papieża, zaczął opowiadać, że od rana biega i stara się o wyrobienie audyencyi dla dwóch dam francuzkich, które gorąco pragną zobaczyć papieża, lecz jest to rzeczą tak niesłychanie trudną, iż prawdopodobnie wszystkie starania spełzną na niczem.
— Wyznaję, że nie myślałem, by audyencya była tak utrudnioną — rzekł Piotr. — Zacząłem tracić nadzieję... Lecz oto jestem pełen otuchy... potrzebną mi już była, bo od czasu jak przybyłem do Rzymu, niemało przebolałem i schorzałą mam duszę...
Piotr dał do zrozumienia, iż wiara jego osłabła w Rzymie... Wszystko co tu widział i nad czem myślał, zabijająco oddziaływało na żywotność nadziei, z któremi przybył. Marzenia jego o tryumfie odrodzonego chrześcianizmu, były teraz zmącone. Zaczynał wątpić, ulegać znużeniu, tracił entuzyazm i słyszał w sobie wrzenie powstających buntów.
Monsignor Nani, słuchał z ojcowską pobłażliwością i ze zwykłym swym uśmiechem, czasami kiwał głową na znak, że rozumie ten stan ducha. Tak, są to zwykłe fazy przejściowe. Przewidział je i zdawał się najzupełniej zadowolony. A gdy Piotr zamilkł na chwilę, monsignor rzekł z dobrocią:
— Ale, widzisz mój synu, że nigdy wątpić nie należy... teraz już tylko rad jesteś, bo wszystko bierze jaknajlepszy obrót... Cieszę się, niewymownie się cieszę, iż masz pewność zobaczenia Ojca świętego...
— Tak, jedyną moją nadzieją jest ufność, jaką pokładam w wielkiej sprawiedliwości i mądrości Ojca świętego. Od jeden powinien wyrokować o mojej książce, ponieważ w niej rozpozna własne swoje poglądy, które pragnąłem jaknajwierniej w niej ująć. Ach, jeżeliby on zechciał, to w imię Jezusa, w imię ludu i wiedzy, zbawiłby świat, otwierając nową, odrodzoną epokę jego rozwoju!
Opanowany entuzyazmem, Piotr mówił coraz goręcej, a monsignor Nani, uśmiechając się swojemi cienkiemi wargami, spoglądał nań przenikliwie, potakując głową.
— Masz zupełną słuszność, drogi synu... Porozmawiasz z Ojcem świętym i wszystko się jak najlepiej ułoży...
Stali tak czas jakiś obadwaj, spoglądając na pałac watykański. Monsignor objaśnił, że okno w którem pali się światło przez noc całą, nie jest oknem sypialni papieża, lecz klatki schodowej, gdzie lampy gazowe gaszone bywają dopiero po wschodzie słońca. Sypialnia papieża znajduje się o dwa okna dalej.
Zapadło chwilowe milczenie, wreszcie monsignor rzekł:
— Muszę cię już pożegnać, mój synu... a pamiętaj opowiedzieć mi szczegółowo swoją wizytę u monsignora Gamba del Zoppo...
Pozostawszy sam, Piotr podążył ku bramie z bronzu a przekraczając jej próg, czuł jak silnie biło mu serce, jakby rzeczywiście wchodził do świętego przybytku, w którym tworzą się plany oczekiwanej szczęśliwości ludzi na ziemi. Żołnierz stał na warcie, przechadzając się wolnemi krokami tam i napowrót. Był to żołnierz ze szwajcarskiej straży, przybrany w płaszcz szaro-niebieski, z pod którego wyglądały pończochy i pstre, krótkie, do kolan spodnie, pręgowane czarno, żółto i czerwono. Zdawało się, patrząc na niego, że narzucił ten płaszcz, by ukryć śmieszne, pajacowate swe umundurowanie, bardzo niemiłe do prezentowania, z powodu swej dziwaczności. Na prawo, wielkie, szerokie schody wiodły na dziedziniec św. Damazego. By dojść do kaplicy Sykstyńskiej, należało przebyć długą galeryę, biegnącą pomiędzy podwójnym rzędem kolumn, a następnie wejść na schody królewskie. Wszystko tu było olbrzymie, nadzwyczajne, przygniatającej majestatyczności.
Wszedłszy do kaplicy Sykstyńskiej, Piotr zadziwił się, znalazłszy ją o wiele mniejszą, niż się spodziewał. Wydała mu się ona prostokątną salą, bardzo wysoką. Piękną była balustrada wyrzeźbiona w marmurze, dzieląca kaplicę na dwie połowy. W jednej zasiadali goście zaproszeni na uroczystość, jaką ujrzeć pragnęli a drugą połowę zajmowało wtedy duchowieństwo. Kardynałowie mieli dla siebie dębowe ławy, a prałaci stawali po za nimi z tyłu. Na prawo, w pobliżu ołtarza stał tron papieża, bogaty, lecz bez przepychu; ustawiony był na nizkiej estradzie. Na lewo, w murze, mieściła się loża o marmurowym balkonie, przeznaczona dla śpiewaków. Dopiero podniósłszy głowę do góry, poczynając od „Sądu ostatecznego“ zajmującego całą ścianę w głębi kaplicy i wiodąc oczyma po malowidłach sufitu, malowidłach opuszczających się pomiędzy dwunastoma oknami, o przejrzystych szybach doznawało się wrażenia ogromu. Wszystko się rozszerzało, unosiło i mknęło w nieskończoność.
Kaplica była prawie pusta. Zaledwie kilku turystów przypatrywało się malowidłom. Piotr natychmiast spostrzegł Narcyza Haberta, siedzącego na jednej z ław przeznaczonych dla kardynałów. Piotr już był blizko niego, bo przy stopniu na którym zasiadali kodytaryusze, z tyłu za kardynałami, a Narcyz jeszcze go nie widział, zapatrzony, w ekstazie przed ulubionym obrazem. Podziw jego nie odnosił się do „Sądu ostatecznego“, arcydzieła Michała Anioła. Oczy Narcyza poiły się pięknem starożytnego fresku, poniżej gzemsu. Przeczuwszy obecność Piotra, szepnął, nie odrywając oczu od czarującego malowidła:
— Księże Piotrze, patrz, ach patrz na boskie utwory Botticellego!
I znów zapadł w dalszy ciąg swej ekstazy.
Lecz pomimo tych słów przyjaciela, Piotr całą istotą swą został porwany i przykuty do arcydzieł stworzonych nadludzkim gieniuszem Michała Anioła. Wszystko inne znikło a tylko tam w górze promieniało jak nieskończoność nieba, piękno zrodzone twórczością wielkiego mistrza nad mistrzami. Zrazu Piotr uląkł się z nadmiaru podziwu nad śmiałością tego malarza, który zgodził się być jedynym pracownikiem nad tak kolosalnem zadaniem. Nie chciał on niczyjej pomocy, nie chciał współpracownictwa rzeźbiarzy, bronzowników, kamieniarzy, złotników. Sam podjął się wszystkiego i pędzel jego starczył, by stworzyć pilastry, kolumny, gzemsy z marmuru, statuy i ozdoby z bronzu, kwiaty i rozety złote, całą dekoracyę stanowiącą niezrównanego bogactwa ramy dla fresków pokrywających sklepienie kaplicy. Jakież plany snuł umysł tego człowieka, gdy przed rozpoczęciem roboty stanął wśród oddanej sobie kaplicy świeżo otynkowanej, o gołych gipsowanych murach, mających setki metrów kwadratowych powierzchni, oczekującej rozkwitu jego fantazyi?... Jakąż olbrzymią miał kartę do wypowiedzenia się w całości! Z zazdrosną żądzą posiadania jej dla samego siebie, Michał Anioł zamknął się sam w tej szczególniejszej pracowni, nie dopuszczał tu ciekawych, strzegł, by niczyje oko nie dotknęło spojrzeniem piękna, które płodził, i sam, w samotności zupełnej, przeżył tu lat cztery i pół, pracując bez przerwy z zawziętością tytana, z porywem i lotem geniusza. Olbrzymiego tego dzieła, mogącego zapełnić długie pasmo lat życia ludzkiego, dokonał w lat kilka, rozpoczął je bowiem ze spokojem ufności w swą siłę woli i w twórczość swego mózgu, mogącego coraz to inne wysnuwać pomysły, w nadmiarze daru swej płodności.
Po chwili, nieco oprzytomniawszy z podziwu nad ogromem wykonanego zadania, Piotr począł przypatrywać się postaciom wywołanym pędzlem Michała Anioła. Pojąć je i stworzyć mógł tylko umysł obdarzony nadzwyczajnością widzeń, grupowały się one w olbrzymie syntezy, w tytaniczne symbole, jaśniały wszystkiemi potęgami piękna, wdzięku, królewskiej szlachetności, spokoju i wszechpotężnej siły wyrazu. Pomimo nierówności planu i wygięć murów, na których artysta malował, postacie były wykonane z całem mistrzowstwem umiejętności technicznej. Najśmielsze skurcze i trudności ruchów ludzkiego ciała, nie zatrzymywały Michała Anioła; pewny zwycięztwa, malował, a z pod pędzla jego wyrastało dzieło z naturalnością rozkwitającego kwiecia. Jakaż przytem była prostota jego maniery! Jaka naiwna szczerość sposobów! Posiłkował się ograniczoną ilością kolorów, rzucał je szeroko, nie ubiegając się za szukaniem efektów opartych na zręczności. I to mu wystarczało! Krew krążyła w tych ciałach, muskuły drgały, występowały prawidłowo, postacie żyły i wyrywały się w przestrzeń, pełne energii, ruchu, jakiś płomień ożywiał wszystko tam w górze, nadając całości nieśmiertelność życiową, nadludzkie bytowanie, życie; artysta życie zdołał zakląć w swe postacie, jaśniało ono, tryumfowało, pełne siły i niewyczerpanej płodności, ręka Michała Anioła dokonała cudu, posiadając najwyższy, najdoskonalszy dar prostoty w tworzeniu.
Przy pierwszem spotkaniu się z tem dziełem, Piotr, uniesiony boskością jego piękna, nie zatrzymywał się nad rozpatrywaniem filozoficznej jego doniosłości, chociaż pamiętał, iż chciano w niem widzieć całość ludzkich przeznaczeń, bo było tam zawarte stworzenie świata, Adama i Ewy, grzech, kara, odkupienie i wreszcie sprawiedliwość Boga w dniu ostatniego istnienia ludzi na ziemi. Natomiast Piotr zachwycał się egzaltacyą piękna ludzkiego ciała. Ach, ten Jehowa! Ten królewskiej wspaniałości starzec, jakże był okrutny a zarazem ojcowski, pędząc w huraganie swego stworzycielstwa, płodząc światy i szeroko ku nim rozwierając swe ramiona! A ten Adam... jakże był piękny, jak szlachetną była linia jego ciała i ruch wysuniętej naprzód ręki, ku której spływa tchnienie życia ze skinienia palca Jehowy. Giest tej ręki i jego palca, jest godnym podziwu przez prostotę, z jaką od Stworzyciela spływa dar życia ku stworzeniu. Nie potrzeba nawet zetknięcia, wola Stwórcy wystarcza, a jednak w tej maleńkiej przestrzeni, zawartej pomiędzy tą ręką i tym palcem, mieści się nieskończoność niewidzialnego, nieznanego, całość tajemnicy. Jakże Ewa jest potężną a zarazem godną miłości! Ewa o rozłożystem łonie, mogącem nieść ciężarność zrodzić się mającej ludzkości, postać jej posiada wdzięk dumy a zarazem zalotną pieszczotliwość kobiety żądnej być kochaną aż do zaprzepaszczenia i zguby; streszcza ona w sobie kobiecość całą, nęci powabnością, a płodnością swą przyszłą przykuwa i panuje.
Nawet figury dekoracyjne, siedzące na pilastrach po czterech rogach fresków, głosiły tryumf ciała. Młodzieńcy szczęśliwymi być się zdawali nagością swych członków, wspaniałe ich torsy dyszały przyśpieszonem tętnem życia, a gwałtowne, do szału podniecone ruchy pozwalały podziwiać gibkość i zwinność silnej ich budowy. Pomiędzy oknami, Michał Anioł rozmieścił swych olbrzymów: proroków i sybille, to jest ludzi wyrosłych na bogów. Dał im kształty nadmiernej wielkości, potężną muskulaturę i wyraz intelektualnej wyższości. Jeremiasz wsparł łokieć na kolanie a twarz na dłoni i rozmyśla pogrążony w widzeniach rozmarzenia. Sybilia erytrejska o profilu zadziwiającej czystości, dziewiczo młoda, pomimo bogactwa swych kształtów, trzyma palec na kartach roztwartej księgi przeznaczenia. Izajasz o grubych, prawdomównych ustach, wpół odwrócony, z ręką w górę uniesioną, zdaje się rozkazywać. Sybilia kumejska, groźna posiadaną wiedzą, straszna zgrzybiałą starością, silną jest wszakże jak opoka, twarz ma pokrytą zmarszczkami, nos drapieżnego ptaka, a kwadratowa, wysunięta naprzód broda świadczy o stanowczości i upartej woli. Jonasz, dopiero co oswobodzony z wnętrzności wieloryba, jeszcze nie rozprostował swych członków; leży skręcony z głową w skurczu i w tył podaną, a szeroko otwartemi usty krzyczy i przyzywa. Wszystkie, bez wyjątku wszystkie te figury, stworzone geniuszem Michała Anioła, należą do tej samej rodziny. Kształty ich są wspaniałe, majestatyczne, ród to królujący zdrowiem ciała, siłą inteligencyi, ród to urzeczywistniający marzenie o ludziach wyższych, niezmorzonych, silnych i rozumnych. Pod łukami okien w załamkach sklepienia, Michał Anioł rozmieścił inną już rasę ludzkich postaci. Z nich Chrystus zrodzi się z czasem. Piękne, pełne wdzięku matki patrzą w zadumaniu na swe potomstwo, a mężowie spoglądają w dal przyszłości, ludzie ci cierpią za grzechy przodków i z upragnieniem wyczekują przyjścia obiecanego Zbawcy, Odkupiciela...
W czterech wielkich narożnikach, mistrz wywołał sceny biblijne, poskromienie zła przez lud wybrany, zwycięztwo izraelitów nad siłą nieczystą.
Wreszcie pośrodku ciągnie się olbrzymi fresk, przedstawiający Sąd ostateczny, zaludniony nieskończoną ilością postaci, które, by rozpoznać należycie, trzebaby dni i tygodni. Tłum rwie się i śpieszy pędzony gorejącem tchnieniem życia, umarli zbudzeni trąbami nawołujących aniołów z Apokalipsy, grzesznicy ciskani do piekieł przez szatanów, Jezus wymierzający sprawiedliwość, otoczony apostołami i świętymi, promienni radością wybrańcy, postępujący ku górze, podtrzymywani przez aniołów, a inni aniołowie, dzierżąc narzędzia męki pańskiej, unoszą się w chwale, w pełni tryumfu. „Sąd ostateczny“ należy do późniejszych utworów Michała Anioła. Malował go on w trzydzieści lat po ukończeniu sufitu, który lotnością myśli przewodniej przewyższa inne dzieła mistrza. Malując ogrom tych kompozycyj, Michał Anioł płonął młodzieńczością fantazyi, pierwszą płodnością nadludzkiego swego geniuszu.
Piotr patrzał i podziwiając, określał Michała Anioła mianem potwora, siłą bowiem swoją przygniatał i dominował nad wszystkiem co go otaczało. By się o tem przekonać, dość było porównać z jego dziełem piękne freski ciągnące się poniżej gzemsu dokoła kaplicy; malały one i nikły wobec ogromu jego geniuszu, chociaż stworzyli je Perrugino, Pinturicchio, Roselli, Signorelli, Botticelli.
Narcyz Habert, wpatrzony we freski Botticellego, nawet nie rzucił okiem na „Sąd ostateczny“, ani na niezrównane piękności sufitu. Pogrążony w ekstazie, wodząc oczyma po trzech freskach Botticellego, szepnął, nie spuszczając z nich oczu.
— Ach Botticelli, Botticelli, ten mistrz wytworności i wdzięku a zarazem namiętnego cierpienia, jakąż posiada on głębokość uczucia w oddawaniu smutku i cierpienia wśród rozkoszy! Zdołał on przeczuć, odgadnąć i uprzytomnić stan naszej teraźniejszej, nowożytnej duszy i uczynił to, iż tak ponętnie czaruje nas aż do trwożnego zdumienia. Nikt, żaden artysta nie wzniósł się do równego jasnowidzenia w chwilach tworzenia!
Piotr spojrzał na mówiącego z niemem przerażeniem. Wreszcie chcąc się upewnić co do słów jakie usłyszał, zapytał:
— Więc przychodzisz tutaj, by patrzeć na freski Botticellego?...
— Ależ naturalnie, iż tylko dla niego tutaj przychodzę! Co kilka dni przychodzę do niego i godzinami tylko w niego się wpatruję... Patrz, księże Piotrze, patrz na jego córki Jetrego! Patrz i powiedz mi, czy melancholia uczuć ludzkich była kiedykolwiek pochwyconą z taką nadzwyczajną głębią prawdy?...
Narcyz mówił a głos jego łagodnie drżał od wzruszenia, modlił się jak ksiądz przejęty wielkością spełnianego obrządku i gubiący się w rozkoszy religijnego uniesienia.
— Ach, Botticelli, Botticelli! Ach kobieta stworzona przez Botticellego! Ach ten ściągły owal jej twarzy, wyraz zmysłowy a zarazem niewinnie dziewiczy, łono rozwinięte i lekkością draperyi uwydatnione, postać wybujała, gibka i powiewna, ach ta całość tej niewieściej postaci o ciele przyzywającem najwyższą pieszczotę! A młodzieńcy, a aniołowie Botticellego — tak prawdziwi a zarazem piękni jak kobiety! Ta nieokreśloność ich płci, ta mięszanina siły muskularnej mężczyzny z delikatnością konturów i nieskończonością wdzięku! Ach jakiż ogień namiętności w nich płonie! Jakże porywają i ciągną oni ku sobie. Albo usta stworzone przez Botticellego! Te usta zmysłowe, jędrne jak owoc, ironiczne lub zbolałe, zagadkowe w swych zagięciach, nieodgadnione zarówno gdy milczą ze zbytku czystości, jak ohydy! A oczy Botticellego, oczy powłóczyste, pożądliwe, omdlewające z mistycznego a może z lubieżnego uniesienia, pełne smutku a zarazem wesołości... czyż może być coś głębszego jak te oczy, tak patrzące na nicość świata! A ręce Botticellego, jakże on poznał i odczuł całą indywidualność życia rąk swoich postaci! Ręce te są niezrównane swym wyrazem, swobodne gdy są same, łączące się i oplatające, gdy jedna z drugą się spotyka, całują się wtedy, pieszczą i mówią do siebie, a tak pozostają dbałe o wdzięk sobie właściwy, że aż czasami manierowanemi być się zdają, lecz każda zachowuje swój charakter, każda inaczej wyraża doznawaną rozkosz i cierpienie zetknięcia się swojego. Ach Botticelli! Nic w nim nie ma podrobionego, zniewieściałego, posiada on coś męzkiego w swej dumie, pożądliwość ruchu uwydatnia w swych postaciach, ożywia je najwłaściwszem dla nich tchnieniem, obmyśla je, studyuje, jest prawdą i sumieniem. Botticelli! Botticelli jest realistą umiejącym uwydatnić rozmaitość uczuć, dziwaczność i gienialność sentymentalizmu, darzy on nawet szpetotę wyłącznością dopatrzonego wdzięku, przemienia ją w coś niedającego się zapomnieć!
Piotr słuchał tych poglądów Narcyza i dziwił się coraz to mocniej. Po raz pierwszy spojrzał nań uważniej i dostrzegł do przesady wyrobioną wytworność, włosy misternie fryzowane, strzyżone podług starożytnej mody florenckiej, oczy niebieskie mieniące się w ciemne lub blado fiołkowe odcienia, a teraz z uniesienia powłóczyste i coraz to jaśniejsze.
— Tak, zapewne, Botticelli jest wielkim artystą... Lecz nie można go równać z gienialnością Michała Anioła.
Lecz Narcyz, nie pozwalając Piotrowi mówić dłużej, zerwał się prawie gwałtownie i zawołał gniewny, rozżalony:
— Nie, nie, ja niechcę, byś tak mówił, niechcę, byś tak mówił! Niechcę, byś Botticellego równał z tamtym, który wszystko tu popsuł, zmarnował, zgubił! To nie był artysta! To był rzemieślnik! Zaprzęgał się jak wół do jarzma i orał jak wół tyle a tyle skib na godzinę a tyle na dzień! Ten człowiek nie miał w sobie żadnej tajemniczej głębi, gardził nieznanem, widział wszystko w zwiększeniu i mógł tym sposobem obrzydzić piękno, wstręt obudzić do sztuki! Malował mężczyzn jakby malował dęby, a kobiety jego podobne są do opasłych rzeźniczek, do ćwierci tłustego mięsa, kobiety jego nie posiadają duszy, są głupie, bez wyrazu, nie ulatują ku niebu, nie wre w nich piekło, nie pożądają pozaświatowych porywów. On nigdy nie był artystą a tylko prostym murarzem! Tak, mogę ci nawet zrobić ustępstwa... był wielkim murarzem... ale nic więcej... nic ponadto!
Mówił z uniesieniem, z wybuchem nienawiści dla wszystkiego co jest siłą, twórczością, zdrowiem. Mózg tego współczesnego nam młodzieńca, był zmęczony i znurzony bezwiedną swą złożonością, zepsuty poszukiwaniem oryginalności i wszystkiego co sztucznie wytwornem się wydaje. Taki Michał Anioł był mu zakałą, wrogiem, brzydził się męzkością jego płodności, siłą twórczą objawiającą się bez znoju. Gardził ogromem pozostałego po nim dzieła, artyzmem sięgającym wyżyn nadludzkiej genialności. Zbrodnią takiego Michała Anioła była więc twórczość, siła życia, którą drgały dokonywane przez niego prace. Jakiem prawem mógł istnieć taki olbrzym, tworzący dzieła zmniejszające wartość dzieł tworzonych przez innych?... Wszak w porównaniu z tym genialnym pracownikiem, karleli inni nawet talentem obdarzeni ludzie. Dlaczego płodnością swej twórczości zalewał, zaćmiewał?.. Dla czego był twórcą dzieł posiadających żywotność, dzieł nielękających się jasności dziennego światła?...
— Nie podzielam twoich poglądów — zawołał Piotr — bo teraz właśnie, patrząc na arcydzieła stworzone przez Michała Anioła, zrozumiałem, iż prawdziwem zadaniem sztuki, jest pochwycenie życia. I właśnie dlatego, że nadludzką swą gienialnością zdołał on uwydatnić i wspaniale oddać piękno życia, Michał Anioł jest i pozostanie mistrzem nad mistrzami, zwycięzcą miażdżącym innych swą wielkością. Na nieszczęście widzę, że ogrom jego siły rani delikatność twojej sztucznej wybredności. Ale pomimo tego na dobie będącego zwrotu umysłów uganiających się za intelektualnem rafinowaniem wszystkiego co nieokreślone, niezbadane — wybrednisiów poszukujących tegoż w sztuce, lubujących się w nieprzejrzystości rzeczy, w pół ciemnościach symbolów, Michał Anioł pozostanie wszechmocnym, pozostanie tworzycielem, panem jasności, prostoty, zdrowia, i dzieła takich jak on ludzi, są wieczne jak życie!
Narcyz słuchał, uśmiechając się z drwiącą pobłażliwością względem tych wszystkich, którzy nie stoją na wyżynach przystępnych dla jemu podobnych wyszukanych natur, zdolnych rozumieć, iż do kaplicy Sykstyńskiej przychodzi się na dumania i marzenia przed Botticellim, nie zaś dla widzenia Michała Anioła, niegodnego spojrzenia prawdziwych wybrańców. Nie chcąc dłużej rozmawiać w tej kwestyi, rzekł:
— Już jest godzina jedenasta... Mój kuzyn miał tutaj kogoś przysłać, by nas zawiadomić gdy będzie mógł swobodnie nas przyjąć... Dziwię się, że dotychczas tego nie zrobił... Jeżeli chcesz, to pójdziemy czekać na jego posłańca w salach Rafaela...
Poszli więc tam i Narcyz odzyskał całą trzeźwość sądu w ocenianiu oglądanych dzieł sztuki, tracił go bowiem tylko odnośnie do Sandra Botticellego, w zestawieniu z Michałem Aniołem.
Piotr, pozostając pod wrażeniem kolosalnej i gienialnie wykonanej dekoracyi w kaplicy Sykstyńskiej, nie odrazu odczuł delikatność i czystość piękna pojmowanego przez Rafaela. Odurzony twórczością siły Michała Anioła, nie mógł natychmiast uledz wdziękowi artyzmu Rafaela, który oddziaływa spokojniej, mniej narzucająco się, lecz równie nieodparcie. Jest to jakby Racine obok Corneille’a, Lamartine obok Wiktora Hugo, wieczna para, para złożona z samicy i samca w dziedzinie tryumfatorów sztuki. Dzieła stworzone przez Rafaela tchną szlachetnością, wdziękiem, linie jego są czyste i poprawne, boską wywołują harmonię, zadziwiają subtelnością psychologicznej analizy, wnikającej do głębi a rzadko doścignąć się dającej w obrazach. Postacie przez niego wywoływane są idealniejsze i piękniejsze od modelu, artysta bowiem uwydatniał w nich przedewszystkiem stronę wewnętrzną ich natury. W obrazach Rafaela jest coś sentymentalnego, kobiecego, a pomimo to posiadają one niezrównaną pewność rysunku.
Zwolna Piotr począł ulegać czarowi utworów młodzieńczego mistrza, czuł się podbitym męzką jego wytwornością, rozrzewniony był tą wizyą najwyższego piękna w połączeniu z najwyższą doskonałością. Arcydziełami Rafaela wydały mu się obrazy stworzone przed ukończeniem kaplicy Sykstyńskiej, zobaczywszy bowiem genialne dzieła Michała Anioła, Rafael utracił cząstkę swego pierwotnego wdzięku, uległszy mimowolnemu wpływowi swego rywala w dziedzinie sztuki. Wpływ ten jest widoczny w „Pożarze Borgo“, „Heliodorze wygnanym ze świątyni“, w „Atylli zatrzymującym się przed bramami Rzymu“.
Narcyz zaprowadził Piotra do oszklonych galeryj, zwanych „lożami“ Rafaela. Lecz obrazy tutaj się znajdujące, zostały wykonane po śmierci Rafaela, przez jego uczniów, pracujących podług kartonów mistrza. Przepaść oddziela te prace od oryginalnych dzieł Rafaela! Nigdy jeszcze Piotr nie miał sposobności tak doraźnie się przekonać, czem jest gieniusz wobec szkoły, która w jego cieniu wyrasta. Równocześnie ze śmiercią takiego człowieka, przepada wartość uczniów, bo uczniowie tworzą tylko pod bezpośredniem natchnieniem mistrza.
Zniechęcony, Piotr wolał patrzeć na prześliczny widok po za oszkleniem galeryi; naraz spostrzegł, iż naprzeciwko, po drugiej stronie dziedzińca św. Damazego, znajduje się pałacowe piętro, zamieszkane przez papieża. Dziedziniec był jasny, słoneczny, wyłożony białym kostkowym kamieniem, zdobił go wodotrysk, oraz portyk wiodący do wnętrza pałacu. Piotr dziwił się wesołemu wyglądowi dziedzińca i pałacu, albowiem wyobrażał sobie, że podobnemi je znajdzie do cienistych i ponurych zabudowań, otaczających gotyckie katedry krajów północnych. Po prawej i po lewej stronie peronu stało kilka powozów. Stangreci, sztywno wyprostowani, siedzieli na kozłach a konie, nieruchomo stojąc, jaskrawo odbijały na tle białego bruku.
Piotr podniósł wzrok i zapuścił go daleko, zachwycając się pięknością panoramy Rzymu. Nie przypuszczał, by ztąd mógł być tak rozległy widok na miasto. A więc papież, z okien Watykanu patrzał na całość Rzymu, leżącego jakby u stóp papiezkiego tronu, tuż pod ręką dawnego swego władcy. Piotr patrzał, pragnąc nazawsze zapamiętać widzianą ztąd panoramę miasta, chciał oczy i serce napełnić tym widokiem, czując, że niejednokrotnie wywoływać go zechce podczas samotnych swoich marzeń. Cały był tylko wzrokiem, zapomniawszy chwilowo o swym towarzyszu. Wtem posłyszał szmer słów, odwrócił więc głowę i zobaczył służącego w czarnej liberyi, który, coś powiedziawszy Narcyzowi, wychodził, składając głęboki ukłon.
Narcyz zbliżył się do Piotra, widocznie z czegoś niezadowolony.
— Mój kuzyn, monsignor Gamba del Zoppo, kazał mi powiedzieć, że nie będzie mógł nas przyjąć dzisiejszego poranku. Podobno, zaskoczyła go jakaś niespodziewana i pilna czynność.
Narcyz musiał powątpiewać w prawdziwość owej czynności; najwidoczniej zdawał się posądzać kuzyna o tchórzostwo. Cofał się bojaźliwy monsignor, bo musiał go ktoś przestrzedz, nastraszyć, więc w obawie niepotrzebnego skompromitowania swojej osoby, uciekł się do wybiegu, byle odroczyć dzisiejszą wizytę Piotra. Narcyz Habert był odważny z natury a zarazem niezwykle uprzejmy, chcąc więc okazać Piotrowi szczerość swoich zabiegów, rzekł:
— Może znajdziemy inny sposób roztworzenia chociażby podstępnie tych drzwi tak pilnie strzeżonych... Jeżeli masz czas wolny dzisiaj popołudniu, to pójdziemy razem na śniadanie, a potem wrócimy dla zwiedzenia muzeum starożytności. Może tam przydybię mojego kuzyna... a może... może będziemy mieli szczęście i spotkamy papieża... spotkamy go nawet najniezawodniej, jeżeli zejdzie do ogrodu...
Słysząc, że audyencya znów została odłożoną, Piotr drgnął niemile tem dotknięty, lecz propozycyę Narcyza przyjął, serdecznie mu dziękując, bo nowa otucha wstąpiła mu do serca.
Zjedli śniadanie w restauracyi na przedmieściu Borgo, w pobliżu bazyliki św. Piotra. Śniadanie było skromne i źle przyrządzone, a klientela niewykwintna, wyłącznie prawie złożona z pobożnych pątników. Około godziny drugiej przeszli przez plac Zakrystyi i przez plac św. Marty po za bazyliką, dążąc ku drzwiom muzeum. Cała ta dzielnica miasta była jasna, przestrona, a słońce pałać się zdawało płomienniej, rozpalając białość bruku jak na dziedzińcu św. Damazego. Okrążając tył bazyliki, Piotr znów był zdumiony jej ogromem. Wielkie place i domy malały w oczach przez porównanie z tym olbrzymim wykwitem architektury. Wśród pustej przestrzeni placów zarosłych delikatną trawą wysuwającą się z pomiędzy bruku, nie było przechodniów; zaledwie kilkoro dzieci bawiło się w cieniu pod murem. Naprzeciwko głównej bramy pałacu watykańskiego, wznosił się gmach mennicy należącej do papieża, a dziś strzeżonej przez wartę królewską. Po drugiej stronie ulicy stali na warcie szwajcarzy papiescy, pilnując bramy, przez którą przejeżdżały dwukonne powozy, jakiemi stosownie do przepisów etykiety, przybywali goście chcący odwiedzić kardynała-sekretarza lub też samego Ojca świętego.
Przebywszy długą ulicę pomiędzy skrzydłem pałacu a murami ogrodów watykańskich, doszli wreszcie do Muzeum starożytności. Składa się ono z trzech części: muzeum Rio-Clementino, muzeum Chiaramonti i Braccio-Nuovo, a w nieskończonej ilości sal mieści się cały świat starożytny z ziemi odkopany i znów w świetle dziennem jaśniejący. Blizko przez dwie godziny Piotr przechodził z jednej sali do drugiej i zachwyt jego wzrastał. Czuł się olśniony siłą geniuszu starożytnych artystów. Podziwiał oryginały najsłynniejszych arcydzieł: Laokoona, Apolina Belwederskiego, Meleagra, tors Herkulesa. Lecz największe zdumienie wywołała w nim ilość posągów Wenery, Bachusa, cesarzy i żon ich w postaci bożków i bogiń, a wszystkie te rzeźby głosiły kult ciała, piękność ciała, nieśmiertelną władzę ciała. Przed trzema dniami Piotr zwiedził Kapitol i znajdujące się tam rzeźby; podziwiał Wenerę, Umierającego gladyatora, Centaura wykutego w czarnym marmurze i kolekcyę biustów. Tutaj, w tem muzeum watykańskiem podziw jego graniczył z osłupieniem, nie wyobrażał sobie nigdy, by mogły być nagromadzone skarby w tej ilości i w takim doborze. Piotr, miłując życie wyżej nad sztukę, zatrzymywał się przedewszystkiem przed biustami, bo uprzytamniały mu one dzieje starożytnego Rzymu. Patrząc na te odtworzenie głów historycznych postaci, Piotr doszedł do wniosku, że jeżeli Grecya uwydatniała w swej sztuce pogoń za idealnem pięknem, to Rzym pragnął zakląć życie w swych statuach. Z gorączkową namiętnością Piotr wpatrywał się w twarze cesarzy, filozofów, uczonych, poetów — tak żywo i wiernie odmodelowanych przez rzeźbiarzy rzymskich. Nie lękali się oni odtworzenia nieprawidłowości rysów, nie pomijali najdrobniejszych szczegółów twarzy, śledzili zblizka naturę i dlatego pozostawione przez nich dzieła posiadają tyle charakteru, tyle życia, współczesności swojej, i tem właśnie nęcą nas i przykuwają. Są to wiarogodni świadkowie nazawsze minionej przeszłości i sami opowiadają nam jej dzieje, lepiej aniżeli wszystko czego nakazują się nam uczyć w podręcznikach szkolnych, mogących nazawsze zrazić do studyowania starożytności. Patrząc na te rzeźby, powstaje jakaś łączność pomiędzy nami a temi oddawna zmarłymi ludźmi. Każdy chociażby odtrącony fragment statui mówi nam zrozumiale o ówczesnej cywilizacyi, o wielkości i sile starożytnego społeczeństwa.
Narcyz zaprowadził teraz Piotra do „galeryi kandelabrów“. Na stumetrowej jej długości nagromadzone były równie podziwienia godne arcydzieła, lecz Narcyz rzekł:
— Jest teraz godzina czwarta... usiądziemy tutaj, by spocząć... mówiono mi, że Ojciec św. najczęściej tędy przechodzi, idąc na przechadzkę do ogrodu... Pragnąłbym, abyś mógł go zobaczyć... a może się zatrzyma?... A może będziesz miał sposobność pomówienia z nim?... Czasami najważniejsze sprawy zależą od przypadkowych okoliczności. W każdym razie wypoczniesz, a przypuszczam, że twoje nogi oddawna się tego domagają.
Dozorcy muzeum dobrze znali Narcyza i wiedzieli o jego blizkiem pokrewieństwie z monsignorem Gamba del Zoppo. Wszystkie drzwi otwierały się przed nim z łatwością i wszyscy mu się kłaniali z oznakami uszanowania. Narcyz, korzystając ze swego wyjątkowego położenia, całemi dniami przesiadywał w salach muzeum watykańskiego. Znalazłszy dwa krzesła, siedli a Narcyz zaczął natychmiast mówić w dalszym ciągu o sztuce.
Zwiastunami epoki Odrodzenia byli artyści tworzący z siłą najżywszej szczerości uczucia, a mistrze tacy jak Fra Angelico, Perugino, Botticelli, przygotowali możność pojawienia się Michała Anioła i Rafaela. Pierwszy z nich był nadludzkim a drugi boskim. Po ich zgonie trzeba było długo czekać na pojawienie się Caravaggia, który, jeżeli nie zasłynął gieniuszem, to udoskonalił technikę malarską, tak pod względem modelowania, jako też umiejętnego rozkładu barw. Znów następuje upadek i trwa aż do Berniniego, który wszechstronnością i płodnością swego talentu, przekształcił postać Rzymu i nadał mu cechę Rzymu — papieży, Rzymu-stolicy świata katolickiego. Już w dwudziestym roku życia Bernini tworzył posągi kolosalnej wielkości, a gorączkowo czynny, ukończył fasadę bazyliki św. Piotra, wzniósł kolumnadę placu, udekorował wnętrze bazyliki, zbudował kościoły, oraz niezliczoną ilość pałaców i monumentalnych wodotrysków.
— Ach, Bernini, ach, ten niezrównany Bernini! — mówił coraz wolniej Narcyz, głosem jakby zamierającym od nadmiernego zachwytu. — Jest on potężny a zarazem uroczy, pełen werwy i pomysłów, nigdy niewyczerpana jego płodność ponętną jest a zarazem wspaniałą... Oni przekładają nań Bramante!... wynoszą do zenitu swojego Bramante! Postawmy go więc obok Michała Anioła i Rafaela, bo jako architekt, może przy nich stanąć i nie wspominajmy o nim więcej!... Nie ma jak Bernini; ten Bernini, często oskarżany o smak zepsuty, posiada większą uczuciowość, subtelniejszą delikatność gustu, niż tamci trzej razem; oni dążyli i pragnęli doskonałości, on zaś jest przedewszystkiem poetą. Dusza jego posiadała niezrównaną głębokość, pomimo niezrównanej złożoności i różnorodności talentu. My, obecnie żyjący, odnajdujemy się w dziełach przez niego stworzonych. Ten poszukiwacz sztuczności trwoży nadmiarem swej intuicyi a zachwyca polotem ducha, gardzącego wszystkiem co poziome, co z rzeczywistością zbyt ciasno sprzężone... Jeżeli chcesz się zapoznać z nim bliżej, radzę ci, idź do willi Borghese i zobacz grupę Apolina i Dafne! Bernini ją wykonał, mając lat ośmnaście... a potem idź do kościoła Santa Maria della Vittoria i stań przed jego świętą Teresą! Ach, to pochwycenie ekstazy świętej Teresy! Zdaje się, że widzieć ona musi otwarte przed sobą niebo i przejęta jest dreszczem boskich rozkoszy! Całe jej ciało chwycone jest upojeniem najwyższem, tchu jej zabrakło z nadmiaru oddania się, zamiera z lubości w objęciach swej miłości, kona na łonie swego Boga w bezbożnym szale swego radosnego z nim złączenia... Ileż ja godzin spędziłem przed tą boską oblubienicą i coraz namiętniej rozkoszuję się jej widokiem... budzi ona we mnie nieskończoność wrażeń i zawsze nęci swym symbolem...
Głos Narcyza rozpłynął się, zamierając, lecz Piotr już się nie zdziwił, bo spędziwszy z nim cały ranek wiedział, że gardzi on i bezwiednie potępia wszystko co zdrowe, proste, silne. Nie zważając więc na jego obecność, oddał się pogoni za własnemi myślami, które coraz to wyraźniej mówiły mu, że starożytny pogański Rzym przejawiał się w chrześciańskim Rzymie i, wskrzeszony, pod inną postacią żył na nowo w Rzymie katolickim. Ten przekształtowany ideą chrześciańską dawny poganizm, ujawniał się w gienialnych dziełach Michała Anioła i Rafaela. Czyż malując nagie, kolosalne postacie zaludniające niebo Jehowy, Michał Anioł nie ulegał wpływowi Olimpu?... Czyż idealne postacie Rafaela, jakkolwiek wstydliwie okryte zasłonami, nie wabiły odgadywaną pięknością ciała?.. Czyż jego niewiasty nieprzypominały bogiń miłości?... Żywotność wpływu pogańskiej Romy odzywała się bezustannie w późniejszych dziejach Rzymu. Piotr doszedł do tego wniosku, dumając wśród zwalisk na Monte Palatine, a później utwierdził się w tym względzie, oglądając grobowce przy via Appia, grobowce w bazylice św. Piotra, zwiedzając kościoły i muzea. Czuł się jakby strwożony tem swojem odkryciem. Ten Rzym zawsze czczący piękno ciała ludzkiego, gloryfikujący nagość, żądzą życia dyszący, był wprost inny, niż Rzym przez niego wymarzony. Wszak w książce swej mówił o Rzymie przejętym chrześciańską miłością, o Rzymie darzącym świat szczęśliwością spokoju i braterstwa, o Rzymie nawołującym ku prostocie i czystości, o Rzymie odrodzonym ideą powrotu ku obyczajom pierwotnej ery apostolstwa uczniów Chrystusa.
Niespodziewanie marzenia Piotra przerwał głos Narcyza. Bez żadnego przejścia przygotowawczego opowiadać zaczął o codziennym sposobie życia Leona XIII.
— Jaką niepospolitą żywotnością obdarzony jest ten człowiek! W ośmdziesiątym czwartym roku życia jest czynny jak rzadko który w sile będący!... Wstaje o szóstej godzinie rano, odprawia mszę w przybocznej swojej kaplicy i wypija trochę mleka na pierwsze śniadanie. Od godziny ósmej do południa przyjmuje kardynałów, prałatów, załatwia sprawy przeróżnych kongregacyj, a trzeba ci wiedzieć, że sprawy te są liczne i bardzo zawiłe. O godzinie dwunastej w południe odbywa audyencye publiczne i zbiorowe. O godzinie drugiej je obiad. Po obiedzie następuje siesta, na którą zasłużył, tak długo pracując bez chwili wytchnienia. Od czwartej godziny aż do szóstej papież używa przechadzki a wróciwszy do swoich pokojów, znów przez godzinę lub dwie udziela audyencyj prywatnych. O godzinie dziewiątej siada do kolacyi. Niezwykle mało jada... może skutkiem swego osamotnienia przy stole... Etykieta bowiem zmusza go do samotnego jedzenia. Cóż mówisz o tej wesołej etykiecie?... I pomyśleć, że ten człowiek od łat ośmnastu nie miał towarzysza przy stole, i do końca życia pozostać musi odosobniony z powodu swej wielkości!... O godzinie dziesiątej, zmówiwszy różaniec wraz z przybocznem swem otoczeniem, papież zamyka się w swej sypialni. Lecz nie zaraz kładzie się na spoczynek, a jeżeli się położy, śpi mało, często wstaje i woła którego z sekretarzy, dyktuje listy lub notuje różne rozporządzenia. Jeżeli wydarzy się jaka sprawa żywiej go interesująca, myśli o niej bez przerwy. Ta bezustanna czynność i działalność potrzebną mu jest do zdrowia. Wiecznie pobudzona u niego funkcya mózgowa zmusza go do pracy, posiada on siłę i wolę mające ciągłą potrzebę wyładowywania się, uzewnętrzniania... Przez całe prawie życie papież poświęcał wolne chwile pisaniu poezyj łacińskich. Podobno był okres w jego życiu, okres najburzliwszy, gdy z namiętnością zajmował się publicystyką i mnóstwo jest artykułów w dziennikach przez niego podtrzymywanych, które, jeżeli nie są jego pióra, to zrodziły się z jego natchnienia... dyktuje je lub zakreśla ich plan, gdy uzna za stosowne stanąć w obronie jakiej sprawy, jakiej idei droższej mu nad inne.
Narcyz zamilkł i wśród ciszy olbrzymiej galeryi pełnej białych marmurowych posągów, jaśniejących jak nadprzyrodzone widziadła, nie dolatywał żaden szelest. Od czasu do czasu Narcyz wychylał głowę, by spojrzeć czy z przyległych drzwi nie nadciąga zwykły orszak towarzyszący papieżowi, gdy udaje się na przechadzkę do ogrodów watykańskich.
Po dłuższem milczeniu Narcyz znów się odezwał:
— Czy wiesz, księże Piotrze, iż przez całą długość sal i galeryj oddzielających prywatne mieszkanie papieża od ogrodów, niosą go w nizkim i wązkim fotelu, mogącym z łatwością przejść przez wszystkie drzwi spotykane w czasie pochodu?... Bo pomyśl tylko, jaką on musi przebyć przestrzeń, żeby się wreszcie dostać na świeże powietrze! Muszą go nieść przez loże i stanze Rafaela, przez galeryę obrazów i galeryę rzeźby, przez liczne schody, co razem wzięte, najbliższą drogą wynosi przeszło dwa kilometry! Tak, dwa kilometry przebywa niesiony od drzwi swego mieszkania do alei, w której czeka na niego powóz zaprzężony w parę spokojnych koni. Dziś mamy śliczną pogodę... na pewno więc papież odbędzie przechadzkę w ogrodzie. Nie traćmy więc cierpliwości i czekajmy...
Wyczekując na ukazanie się papieża, Piotr sięgnął myślą do historyi i pamięcią wywoływał postacie papieży z epoki Odrodzenia. Możnowładni i lubujący się w przepychu, rozmiłowali się w dziejach starożytnego Rzymu i zapragnęli otoczyć się chwałą cezarów, wskrzesić ich panowanie, ozdobić stolicę apostolską purpurą imperium. Papież Paweł II, rodem z Wenecyi, zbudował wspaniały pałac di Venezia, Sykstus IV był twórcą kaplicy Sykstyńskiej, Juliusz II i Leon X przebudowali Rzym, roztaczając w nim dekoracyjność teatralnej pompy, wyprawiali uczty okazałe, turnieje, gonitwy, balety, polowania, maskarady. Za ich to czasów odnajdywano starożytne pomniki sztuki, zagrzebane w pyle, przygniecione pokładami naniesionej ziemi. Cały Olimp wytrysnął z grobów ku słońcu. Papieże kazali wznieść pałace, by pomieścić w nich cudne nagości pogańskich bożyszcz, a upojeni pięknem życia, tchnącem od tych ciał ubóstwianych, zaczęli z gruzów podnosić dawne świątynie, dumni zachwytem jaki wzbudzały odnowione i wskrzeszone. Chrystus czczonym był w bazylice św. Piotra, lecz Jowisz i wszyscy bożkowie, wszystkie boginie o tryumfująco pięknych i obnażonych ciałach zapełniali sale i galerye watykańskiego pałacu.
Tu nastąpiła przerwa w dumaniach Piotra, lecz zamieniwszy kilka zdań z Narcyzem, znów zamilkł. Myśl jego, raptownie przeskoczywszy kilka wieków, zatrzymała się na postaci Piusa IX w pierwszej dobie jego panowania, przed zajęciem Rzymu przez wojsko króla włoskiego. Pius IX, przed dobrowoloem uznaniem się za więźnia, częste odbywał wycieczki po ulicach swej stolicy. Wyjeżdżał karetą czerwoną ze złotem, zaprzężoną w sześć rosłych koni, karetę otaczała straż szwajcarska a z tyłu jechał konno oddział straży szlacheckiej. Czasami, na Corso, papież wysiadał z karety i używał pieszej przechadzki, lecz wtedy oddział konnej straży biegł naprzód i zatrzymywał ruch jadących powozów, z których natychmiast wysiadano; mężczyźni klękali na ulicznym bruku a kobiety, stojąc, pobożnie pochylały głowy. Czekano tak nadejścia papieża, postępującego zwolna, na czele swego dworu. Szedł uśmiechnięty, błogosławiąc wiernych. Leon XIII nie zaznał podobnej wolności. Od lat osiemnastu nie wychylił się po za pałac watykański a to dobrowolne odosobnienie się od świata, otoczyło go rodzajem świętej a zarazem groźnej tajemnicy. Żył w cichem zamknięciu potężnych murów wspaniałego swego więzienia a dni jego płynęły spokojnie, w kole nieprzystępnem dla ludzi, w kole strzeżonem tysiącami ócz zazdrosnych. Był on jakby bóstwem, którego widok dozwolonym być może tylko rzadkim wybrańcom. Bóstwem straszliwem, którego oblicze bezkarnie mogą oglądać tylko służbę przy nim spełniający kapłani. Żyje w odosobnieniu, lecz wśród ciżby w marmurze wykutych bożków i bogiń, w towarzystwie pięknych niewiast rojących się na malowidłach stworzonych przez Michała Anioła, przez Rafaela. Wszystkie te postacie głoszą dokoła niego o pięknie ciała, o pięknie światła, o pięknie życia. Papieże pędzą dni wśród najwspanialszych arcydzieł pogańskiego świata. Cóż myśli, patrząc na nie, ten delikatny starzec, w białe przybrany szaty i niesiony do swych ogrodów przez długie galerye pełne rzeźbionych ciał ludzkich. Na lewo i na prawo spoglądają nań posągi dumne nagą swą pięknością. Jowisz, Apolin, wszechpotężna Wenera, wszechwładny Pan, bożek wesela i uciech zmysłowych. Nerejdy kąpią się w przezroczach wód, bachantki śmieją się, pląsając wśród traw i zarośli, uwydatniających ponętę ich kobiecości, galopują centaury, unosząc piękne kochanki, omdlewające z nadmiaru miłosnych rozkoszy... Tu znów, Aryadnę podpatruje Bachus pełen lubieżności, Ganimed pieści się z orłem swym kochankiem, Adonis podżega żary miłosne par splecionych wzajemnością uścisku. Tryumf ciała, tryumf życia, przepełnia apoteozą całą długość tych galeryj, a niesiony ku ogrodom starzec chwieje się rytmicznie na nizkim fotelu. Gdzie spojrzy, widzi tylko nagości ciała, boskość jego kształtów, wszechpotęgę nieśmiertelnej natury, życia, materyi! Napróżno przyczepiono liście statuom, napróżno domalowano suknie potężnym figurom Michała Anioła, płeć ich pozostaje widoczna, życie z nich tryska a życiodajne nasiona wypełniają przestrzenie. W pobliżu, w watykańskiej bibliotece, w tym niezrównanego bogactwa księgozbiorze, drzemie cała wiedza przez ludzi zdobyta; jakże strasznym byłby kataklizm, gdyby te księgi mowę mogły pozyskać, gdyby głosiły słowa zawarte na swych kartach! Wybuch tych głosów byłby jeszcze niebezpieczniejszy od prawdy i piękna widniejącego z cielesnych wdzięków Wenery, z wązkości kształtów Apolina. Lecz w białe suknie przybrany starzec zdaje się nie słyszeć, nie widzieć, nie domyślać się wrzenia otaczającego go życia, i obojętnie mija posągi kolosalnych Jowiszów, potężnych Herkulesów, kobieco-kształtnych Antynousów.
Znurzony próżnem wyczekiwaniem, Narcyz zbliżył się do dozorcy, pytając, czy papież nie odbędzie dziś zwykłej przechadzki w ogrodzie. Okazało się, że Ojciec święty kazał się dziś przenieść inną galeryą, nieco krótszą i wychodzącą naprzeciwko mennicy.
— W takim razie zejdźmy i my — rzekł Narcyz. — Jeżeli chcesz, pokażę ci watykańskie ogrody.
Na dole, w sieni szeroko rozwartej na szeroką aleję ogrodową, Narcyz zapytał się innego dozorcy, dobrze znanego sobie starego żołnierza, czy monsignor Gamba del Zoppo towarzyszy Ojca świętemu w dzisiejszym spacerze. Dozorca nie wiedział. Wszedłszy do ogrodu, Narcyz znów się odezwał:
— Nie traćmy jeszcze nadziei... może nastąpi szczęśliwe spotkanie... W każdym razie masz sposobność zobaczenia ogrodów watykańskich a to rzecz nie dla każdego dostępna...
Obszar tych ogrodów jest znaczny. Okrążając je i przecinając lasek, winnicę, ogród warzywny, papież używa czterokilometrowej przejażdżki powozem. Ogrody ciągną się na płaskowzgórzu pagórka watykańskiego i otoczone są murem wzniesionym za czasów Leona IV. Niegdyś mur ten ciągnął się aż do zamku Świętego Anioła, oddzielając od reszty miasta tak zwaną Citta Leone. Dzięki wyniosłości gruntu, żadne ciekawe oko nie może zaglądać do ogrodów papieża, sięga tu jedynie cień od olbrzymiej kopuły św. Piotra. Wielka panuje tu rozmaitość, albowiem każdy z papieży starał się o przyozdobienie swych ogrodów. Rozległą część przestrzeni stanowi parter o geometrycznie zarysowanych trawnikach, dokoła obstawionych cytrynowemi i pomarańczowymi drzewami, w wielkich skrzyniach, a z pośrodka trawników wyrastają dwie piękne palmy. W dzikszej części parku znajduje się Aquilone, wodotrysk i Casino Piusa IV. Pozatem będący lasek składa się ze wspaniałych wiecznie zielonych dębów, z platanów, akacyj i sosen, a szerokie, cieniste aleje czynią to ustronie rozkosznem miejscem spacerowem w czasie upałów. Na lewo, po za laskiem, znajduje się winnica, oraz ogród warzywny, wzorowo utrzymany.
Pokazując Piotrowi najpiękniejsze części ogrodu, Narcyz opowiadał, że papież co drugi dzień odbywa tutaj parogodzinne przechadzki. Przed zajęciem Rzymu przez wojsko króla włoskiego, w czasach, gdy papież dzierżył Rzym w swoich rękach, z wiosną, najczęściej w maju, przenosił się na letnie mieszkanie do Kwirynału, zaś lipiec i sierpień spędzał w Castel Gandolfo nad brzegiem jeziora Albańskiego. Obecnie, w czasie upałów, papież chroni się do starożytnej wieży, wzniesionej równocześnie z murem ogrodu przez Leona IV. Obok tej wieży, znajduje się pawilon dla osób najbliżej otaczających papieża.
Gdy tam doszli, Narcyz jako dobrze znany całej służbie pałacu watykańskiego, poprosił, by pokazano Piotrowi pokój zajmowany latem przez papieża. Była to nizka, okrągła i obszerna komnata, zajmująca cały dół wieży. Na półkulistym suficie namalowane było niebo i symboliczne figury wyobrażające konstelacye, jedna z nich, Lew, zamiast oczów ma gwiazdy, które za pomocą stosownego oświetlenia świecą się podczas nocy. Mury komnaty tak są grube, że gdy skasowano jedno z okien, we framudze pozostało wgłębienie dość obszerne, by urządzić rodzaj sypialni. Mebli w komnacie jest niewiele. Jeden stół służy jako biurko, drugi, znacznie mniejszy, stanowi stół jadalny, najwspanialszym sprzętem jest złocony fotel, będący jednym z licznych podarków złożonych Leonowi XIII w czasie jubileuszu. Piotr rozglądał się z ciekawością po tej ponurej komnacie, w której papież spędza samotnie najgorętsze dni podczas lata. Chłodno tu jest jak w grobowcu w tej średniowiecznej, fortecznej baszcie, nieprzystępnej dla słońca pałającego nad miastem omdlewającem z nadmiaru gorąca.
Niedaleko ztąd, z pomiędzy zielonych drzew, wychyla się biała niewielka kopuła nad drugą basztą, zamienioną w obserwatoryum astronomiczne. W tejże części parku jest domek szwajcarski, w którym Leon XIII lubi odpoczywać po odbytej przechadzce. Chętnie bowiem zwiedza pieszo ogród warzywny, a zwłaszcza winnicę, oglądając czy już dojrzewają grona, lub dopytując się, czy zbiór zapowiada się pomyślnie. Najmocniej wszakże zadziwiła Piotra wiadomość, że Leon XIII namiętnie lubi polowanie i że dopiero od niedawna przestał używać tej rozrywki, zbyt już dla niego uciążliwej. Roccolo, rodzaj uprawianego polowania przez papieża, polega na chwytaniu ptaków w siatki rozpięte po obu stronach ulicy, na której stawiają się śpiewające ptaki w klatkach. Przywabione ich śpiewem drobne dzikie ptactwo, zwłaszcza figojadki, nadfruwają w ulicę. Wtedy Leon XIII, siedzący na boku, klaszcze w ręce i płoszy je, a ptaki, uciekając, chwytają się skrzydłami w wielkie oka rozpiętych siatek. Gdy unieruchomione próżno się trzepoczą, ręka myśliwca zbiera je i dusi w palcach. Figojadki pieczone są prawdziwym przysmakiem.
Na skraju lasku, Piotr doznał niespodziewanego wzruszenia, ujrzawszy odtworzoną w zmniejszeniu słynną cudami grotę w Lourdes. Na ten widok, rzekł prawie mimowoli:
— A więc to prawda... a więc ta grota naprawdę się tutaj znajduje! Mówiono mi o tem, lecz nie wierzyłem... wyobrażając sobie, że papież jest obdarzony umysłem wyższym nad tego rodzaju rzeczy...
— Zdaje mi się — rzekł Narcyz — że grota ta została tutaj zbudowana za Piusa IX, który miał szczególniejsze nabożeństwo do Najświętszej Panny z Lourdes. W każdym razie, jest to podarek złożony Stolicy apostolskiej, a Leon XIII tylko kazał, by dbano o staranne utrzymanie tej sztucznej groty.
Piotr stał czas jakiś w milczeniu przed tą zabawką ulepioną z kamieni i z cementu, przypatrując się biletom wizytowym wetkniętym w szpary przez pobożnych, przypuszczonych do zwiedzenia papiezkiego ogrodu. Czuł, że ciężki smutek zalega mu serce, spuścił głowę na piersi i zadumał się boleśnie nad nędzą naiwności ludzkiej. Wyszedłszy z cienistych alei lasu, znaleźli się znów przed rozległemi trawnikami, na których rosły dwie wspaniałe palmy. Jakże pięknym był zachód dzisiejszego słońca! Jakże piękną była ziemia i jakim niezrównanym czarem tchnęła w tej części ogrodu! Ciszę mącił tylko lekki plusk wody opadającej z wodotrysku. A na przestronym, równym obszarze geometrycznie poprzedzielanych trawników, panować się zdawała jakaś wyniosła i szlachetna duma. Purpurowe blaski zachodzącego słońca złociły białość marmurowych starożytnych posągów i wspaniałych, rzeźbionych wazonów, ustawionych szeregiem na tle rudawych krzewów, rosnących w klombach po za parterem. W powietrzu unosiły się złączone zapachy eukaliptusów, sosen, bukszpanów i pomarańcz dojrzewających bogactwem złotych owoców. Niektóre klomby nizkich drzew i krzewów strzyżone były w stylu baroko, powtarzając dość często kształt herbu Piusa IX.
— Bardzo mnie dziwi — rzekł Narcyz — żeśmy niespotkali Ojca świętego... Zapewne powóz minął nas, gdyśmy byli w wieży Leona IV.
Narcyz znów był teraz rozmowny i opowiadał, że kuzyn jego, monsignor Gamba del Zoppo, przyboczny kamerier papiezki, jest zarazem Copiere, podczaszym, lecz urząd ten ma znaczenie czysto honorowe, zwłaszcza od czasu, gdy wystawne obiady i przyjęcia dyplomatyczne odbywają się w sekretaryacie, u kardynała-sekretarza. Monsignor Gamba del Zoppo, ten człowiek legendarnej bojaźliwości i nicości, był wszakże ulubieńcem papieża, bawiącego się opowiadanemi przez niego anegdotkami. Monsignor odgrywał rolę żywej gazety, wszystko wiedzącej o sprawach bieżących, tak w watykańskim jak i kwirynalskim świecie. Zręczny pochlebca, zawsze wesoły, uśmiechnięty, monsignor, dzięki zabawnie opowiadanym plotkom miejskim, dążył spokojnie, bez wzruszeń, do otrzymania godności kardynała. Zawsze miał świeży zapas historyjek do opowiadania papieżowi podczas spaceru w ogrodzie, zapas ten odnawiał się z łatwością, nieprzekraczając murów watykańskiego pałacu, w którym, chociaż nie było kobiet, roiły się intrygi. Wszyscy ci księża, starzy kawalerowie, stanowiący przybraną rodzinę papieża, tak jak oni starego kawalera, nienawidzili się wzajemnie, współubiegając się o dostojeństwa, brnąc w zawile kombinacye, knując spiski, a nawet posądzano ich, że chętnie w razie potrzeby uciekali się do trucizny, dla pozbycia się niedogodnego przeciwnika.
Wtem nagle Narcyz drgnął a zatrzymując Piotra, szepnął:
— Patrz... oto go masz!... Wiedziałem, że musimy spotkać się z Ojcem świętym... Lecz niemamy szczęścia... bo wsiada już do powozu... nawet nie dojrzy nas...
Pod lasem ukazał się powóz papieża i przystanął przy alei, którą postępował Ojciec święty w towarzystwie kilku osób swego dworu.
Piotr uczuł w piersiach gwałtowniejsze bicie serca, a stanąwszy z Narcyzem za wielkim wazonem, w którym rosło drzewo cytrynowe, patrzał, będąc niewidzialnym dla innych. Biały starzec, w białą ubrany sutanę, szedł bardzo wolno, drobnemi krokami, zdawało się, że sunie po piasku. Dość znaczna przestrzeń dzieliła Piotra, tak że nie mógł dokładnie widzieć rysów twarzy papieża, twarzy chudej, koloru i przejrzystości starej kości słoniowej. Nos tej twarzy był wielki, usta o cienkich, zaciśniętych wargach, oczy czarne, połyskujące a teraz uśmiechnięte, bo do ucha pochylonego w stronę monsignora Gamba del Zoppo dolatywały słowa jakiegoś wesołego opowiadania. Monsignor był tłusty, krępy, zadowolniony i pełen godności. Po drugiej stronie papieża, szedł dworzanin należący do straży szlacheckiej, a dwóch jego kolegów postępowało z tyłu.
Obrazek ten przesunął się tylko, trwał krótko, bo Leon XIII zaraz wsiadł do powozu i odjechał.
Narcyz, oprowadzając Piotra po ciekawszych częściach ogrodu, opowiadał w dalszym ciągu o Leonie XIII, o jego dobroci i prostocie. Niekiedy papież lubił rozmawiać z ogrodnikami, zatrzymywał się w czasie przechadzki i pytał ich o różne szczegóły odnoszące się do pielęgnowania drzew, zbioru pomarańcz. Przed paru laty płakał nad zgonem dwóch gazelli, które przysłano mu w podarku z Afryki; tak były obłaskawione, że przychodziły do ręki i pozwalały się głaskać.
Piotr prawie już nie słuchał opowiadań swego towarzysza, a gdy wyszedłszy z ogrodu znaleźli się na placu przed bazyliką, przystanął i raz jeszcze rzucił okiem na pałac watykański, na te podwoje z bronzu ulane, którym się przypatrywał dzisiejszego rana, pytając sam siebie: co jest, co się kryje... po za metalem tych drzwi wiodących do papieża?... Był po za niemi, spędził w Watykanie długie godziny, lecz odpowiedzi nie znalazł i równie jak przedtem był trwożny, azali spragniona braterstwa ludzkość znajdzie tu urzeczywistnienie swych dążności, pomoc duchową i skuteczną zachętę. Piotr bronił się przeciwko natarczywości odniesionego pierwszego wrażenia, nie chciał się poddawać rozpaczy druzgoczącej umiłowane przez siebie marzenia. Ach jakże bowiem te drzwi z twardego metalu zimnemi i głuchemi wydawały się na odgłosy z zewnątrz ku niemu dolatujące! Drzwi te dzieliły Watykan od świata żyjących. Wszak wszystko co widział po za niemi, świadczyło o życiu zastygłem, zakrzepłem przed kilku wiekami. Nawet ubiory sług papieża nosiły piętno innej epoki, były też same co w szesnastem stuleciu, tak że był to świat z przed lat trzystu, świat rządzący się owoczesną etykietą i owoczesnemi ideami. Od lat dwudziestu pięciu papieże, ulegając wyniosłości tradycyjnej swej dumy, zamknęli się w Watykanie, jako dobrowolni więźniowie, w ten sposób protestując przeciwko przemocy króla włoskiego, lecz zasklepienie się ich w przeszłości sięgało odleglejszych czasów. Zakuli oni katolicyzm w okowy dogmatów, a jeżeli nie padł on dotychczas, to jedynie dzięki doskonałości hierarchicznej organizacyi swego duchowieństwa. A więc łatwość przystosowywania się, giętkość tej doktryny była tylko pozorną?...
W chwili rozstania się, Narcyz rzekł:
— Przepraszam cię, mój drogi księże Piotrze, iż napróżno cię dziś trudziłem... Wyznam ci, że zaczynam posądzać mojego kuzyna monsignora del Zoppo o brak szczerości w całej tej sprawie... Najwidoczniej lęka się skompromitować... Jeszcze z nim pomówię, lecz słabą miejmy nadzieję w skuteczność mojego nalegania...
Była już szósta blizko, gdy Piotr powrócił do pałacu Boccanera. Zazwyczaj wchodził do swego mieszkania bocznemi schodami, przez drzwi wychodzące na zaułek spuszczający się ku Tybrowi. Miał nawet oddany sobie klucz od tego ubocznego wejścia. Dziś wszakże, wyjątkowo wszedł do pałacu przez główną bramę i przez paradne schody, chcąc pokazać Benedecie list świeżo otrzymany z Paryża od wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wszedłszy do przedpokoju, zdziwił się, nie zastawszy tam nikogo, bo zwykle drzemał pod ścianą lokaj, a w razie jego nieobecności zasiadała przed stołem Wiktorya, szyjąc bez ceremonii, z całą pogardą dla przepisów etykiety. Musiała dopiero co wyjść, bo robota jej leżała na stole. Piotr się zawahał, lecz wreszcie wszedł do pierwszego salonu. Było tu już prawie ciemno, zaledwie że przedzierały się przez okna resztki szarzejącego światła dziennego. Piotr się zatrzymał, nie śmiąc iść dalej, tembardziej że z sąsiedniego salonu żółtego dolatywały go dziwne szelesty, tłumione głosy, szamotanie się, potrącanie mebli, rzec było można, iż tam mocowano się z sobą, że walczono kto kogo zwycięży. Uszów Piotra dolatywał jakiś głos błagalny, miłosny, a równocześnie inny głos namiętny, rozwścieczony, straszny. Nie mogąc dłużej czekać, w przekonaniu iż komuś krzywda się dzieje, że ktoś potrzebuje pomocy, Piotr wpadł tam wepchnięty bezwiedną jakąś siłą.
Wpadł, lecz natychmiast zatrzymał się na progu, osłupiały niespodziewanym widokiem. Ten głos chrypliwy, namiętny, dyszący, pochodził z piersi Daria, który, w nadmiarze pożądliwości chwyciwszy Benedettę w swe ramiona, padł z nią na kanapę, chcąc posiąść ukochaną przez siebie kobietę, paląc jej twarz żarem swego oddechu, swych pocałunków i zaklęć miłosnych.
— Na miłość Boga zaklinam cię, zlituj się nad nami... Najdroższa... Boga przyzywam, by cię natchnął miłosierdziem... Benedetto, daj się ubłagać, jeżeli nie chcesz mojej śmierci i swojej... Wszak sama powiadasz, że małżeństwo nasze nigdy nie przyjdzie do skutku... więc pocóż cierpieć?... Po co przedłużać nasze męczarnie... Kochaj mnie, tak jak ja ciebie kocham... bądź moją... bądź moją!...
Lecz Benedetta, równie jak Dario podniecona, opierała się jego pieszczotom, odpychała go z zadziwiającą siłą i energią, chociaż twarz miała zalaną łzami. Z wyrazem najwyższej miłości a zarazem cierpienia, powtarzała z dziką namiętnością:
— Nie chcę... nie chcę... Ty wiesz, że cię kocham... ale nie chcę... nie chcę!...
W tej właśnie chwili Dario przeczuł, że ktoś wszedł i stoi w pobliżu, więc zerwał się gwałtownie, spojrzał nieprzytomnie na Piotra i prawdopodobnie nie poznawszy go nawet, przesunął rękoma po twarzy swej spotniałej, po oczach krwią nabiegłych i uciekł jak zwierz z bólu konający. W głębokości i sile jego westchnień była poskromiona żądza, żal i łzy skruchy.
Benedetta, wyczerpana z sił po stoczonej walce, prawie omdlewająca, siadła na kanapie, a widząc że Piotr, zmięszany swem położeniem, chce też odejść, zatrzymała go, mówiąc przerywanym głosem:
— Księże Piotrze... nie odchodź... proszę nie odchodź.. chcę z tobą pomówić...
Uznając potrzebę usprawiedliwienia swej obecności, Piotr zaczął się tłomaczyć, mówiąc że nikogo nie zastawszy w przedpokoju, pozwolił sobie wejść do salonu, bo drzwi znalazł otwarte.
— Jakto.. więc Wiktoryi nie było w przedpokoju?... Jednak kazałam jej, aby tam była. Nawet wołałam na nią, by przyszła... Tak, wołałam na nią, gdy mój biedny Dario wpadł w szał zapomnienia... Dlaczegoż ona nie przyszła?...
Po chwili, nieco uspokojona, lecz z pałającemi jeszcze policzkami, Benedetta, pochyliwszy się stronę Piotra, zaczęła się zwierzać:
— Księże Piotrze... wszystko ci opowiem, bo nie chcę, abyś miał złą opinię o moim biednym Dariu... Nie sądź go zbyt surowo... W tem co zaszło jest i moja wina... Wczoraj wieczorem Dario mnie prosił o chwilę rozmowy sam na sam... mieliśmy z sobą do pomówienia... zatem wiedząc, że dziś o tej godzinie ciotki mojej nie będzie w domu, powiedziałam mu, by tu przyszedł. Przecież nic w tem nie było zdrożnego, zwłaszcza żeśmy oboje byli rozpaczliwie przygnębieni ową otrzymaną złą wiadomością... iż moje małżeństwo z hrabią Prada nie będzie unieważnione... Po utracie tej nadziei, cierpienia nasze się wzmogły... musieliśmy chociażby o tem pomówić z sobą... na coś się zdecydować... Zeszedłszy się tutaj, długo płakaliśmy razem, tuląc się do siebie... milcząc w uścisku i płacząc... Całowałam go i pieściłam, a głos odzyskawszy mówiłam, że go kocham, że zawsze kochać będę... że jestem zrozpaczona, unieszczęśliwiając go beznadziejnością naszej miłości i że ze zmartwienia umrę niezadługo... Może te moje wyznania ośmieliły go zbytecznie... może roznieciły w nim myśli o możliwości natychmiastowego posiadania mnie... tak... w tem jest przeważnie moja wina... nie zapanowałam nad sobą dostatecznie, byłam nieostrożna, trzymając go w uścisku tak długo, tuląc się do niego, całując i wypowiadając moją miłość... Cóż dziwnego, że mój biedny Dario wpadł w szał tak namiętny, iż zapomniał o przysiędze, którą złożyłam Madonnie... lecz ja tej przysięgi nie mogłam zapomnieć... Dario mnie posiądzie w dniu gdy odejdziemy od ołtarza jako mąż i żona...
Wyznania te Benedetta czyniła bez zakłopotania, szczerze, prosto, z całą siłą przekonania, że inaczej być nie może. Nawet lekki uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy rzekła:
— Ach, ja dobrze znam gwałtowność natury mojego Daria! On na to nie wygląda a jednakże jest niezmiernie namiętny i w miłosnych rozkoszach niepohamowany... Kocham go, pomimo że wiem o nim niemało... Ta gwałtowność uczuć jest właściwością naszego rodu... Krew nasza łatwo się burzy, łatwo unosimy się szalonym gniewem... ja coś wiem o tem z osobistych nad sobą spostrzeżeń... Gdy byłam dzieckiem, tupałam ze złości i wiłam się po podłodze krzycząc... dziś jeszcze niezawsze jestem spokojna... muszę bezustannie panować nad sobą... a gdy wybuch jakiś gwałtowniejszy poczyna mną unosić, katusze sobie zadaję i męczarnie znoszę, by się powstrzymać od jakiego szaleństwa... Mój biedny Dario nigdy się nie silił na opanowanie samego siebie... Jest więc jak rozpieszczone i rozkapryszone dziecko, chce natychmiast posiadać to, czego pożąda. Lecz jestem spokojna... on mnie bardzo kocha i będzie umiał czekać na mnie... bo wie dobrze, iż tylko ze mną będzie w zupełności szczęśliwy, jak ja wiem, że tylko z nim mogę zaznać prawdziwej miłości...
W miarę jak Benedetta mówiła, Piotr odtwarzał i uzupełniał w swej myśli postać i charakter młodego księcia Dario Boccanera. Namiętnie rozmiłowany w Benedecie, hulał i używał życia po za miłością. Był on wielkim egoistą lecz zarazem dobrym i miłym chłopakiem. Niewytrzymały na ból, wstręt miał głęboki dla każdego cierpienia, brzydził się szpetotą fizyczną, nędzą i wszystkiem co nie było pięknem i wyszukanem. Duszą i ciałem pożądał uciechy życia, zbytku, albo chociażby jego pozorów. Wycieńczony, wyczerpany duchowo i fizycznie, miał tylko siłę i wolę dla tego rodzaju próżniaczych i błahych rozkoszy, nigdy żadna myśl inna nie zaprzątała mu głowy, nigdy naprzykład nie zastanawiał się nad swemi obowiązkami obywatela kraju, bo nawet ulotnie nie odbiło się to w jego mózgu. Dario posiadał wrodzoną nieograniczoną dumę rzymianina. Był leniwy a zarazem przebiegły, ze zmysłem praktyczności silnie rozwiniętym i zawsze czujnym. Jako potomek starodawnego a kończącego się na nim rodu, posiadał wypieszczenie rasowe i łagodny wdzięk rzeczy zanikającej przeszłości, dawna zaś rycerska krewkość odezwała się w namiętności porywów zmysłowych, dochodzących u niego do szału i zwierzęcych pożądań.
Słodko się uśmiechnąwszy, Benedetta dodała cichutko:
— Wiem, że nie można żądać rzeczy niemożliwych... więc pozwalam mu na stosunki z innemi kobietami... Nie chcę, by się miał rozchorować... a może umrzeć...
Piotr spojrzał na nią mocno zdziwiony, albowiem wypowiedziane przez nią słowa psuły mu ustalone pojęcie o zazdrości włochów i włoszek. Spostrzegła to i cała zapłoniona zawołała z żywością:
— Nie, nie, ja nie jestem o to zazdrosna! On znajduje w tem przyjemność, nie chcę mu przeto zabraniać tego... Wiem przecież, że z chwilą gdy zostanie moim mężem, będę go miała niepodzielnie tylko dla siebie... tak byłoby i teraz, gdybym chciała... a raczej gdybym mogła!...
Zapanowało milczenie. Zmrok coraz ciemniejszy wzrastał w salonie, złocenia gasły i jakaś bezgraniczna melancholia opadała z wysokiego sufitu, z żółtych staroświeckich jedwabi na ścianach, podobnych teraz do wyblakłych liści jesiennych. Wypadkowo reszta światła dziennego padła od okien na portret Kassyi Boceanera, owej pięknej szesnastoletniej dziewczyny w turbanie, która utopiła się z trupem kochanka, pociągając wraz z sobą brata swego i mordercę. Znów Piotra uderzyło nadzwyczajne podobieństwo Kassyi z Benedettą. Po chwili rzekł:
— Pokusa jest zawsze najsilniejszą... stawiamy jej opór często tylko chwilowy... czasami broni nas jakiś przypadkowy zbieg okoliczności... i gdybym nie był tu wszedł...
Benedetta przerwała mu gwałtownie:
— Nie znasz mnie, księże Piotrze... inaczejbyś tego nie mówił i nie myślał... Raczej byłabym umarła...
Zamilkła na chwilę, by znów się odezwać głosem pełnym miłości a zarazem pobożnej ekstazy:
— Przysięgłam Madonnie, że dziewiczość moją dochowam i oddam ukochanemu, lecz dopiero gdy ślubem będę z nim złączona... Dotychczas dotrzymałam przysięgi... i dotrzymam nadal, chociażby kosztem mojego życia... Tak, może umrę skutkiem tego, może i Dario śmiercią to przypłaci, lecz przysięga moja dochowaną zostanie... Madonna ma moje słowo... aniołowie zatem w niebie nie zapłaczą nad mojem wiarołomstwem.
Mówiąc to, Benedetta była szczerą. Tak więc, bardzo prosto tłomaczyła się pozorna złożoność jej usposobienia. Będąc pobożną i wierzącą, przejmowała się chrześciańską zasadą, iż zasługą jest żyć w zupełnej czystości, bezwiednie protestowała ona przeciwko materyi, siłom naturalnym i wiecznemu zapładnianiu się życia. Urobiło się w niej pojęcie, iż najwyższym, najcenniejszym darem, jaki kochanka złożyć może ukochanemu, jest oddanie mu dziewiczości ciała, którego wraz z tą chwilą staje się on panem i całkowitym posiadaczem. Dar ten wszakże nie wpierw może być złożony, jak dopiero z chwilą, gdy Bóg ześle błogosławieństwo swoje, gdy ksiądz przed ołtarzem złączy ślubem zakochaną parę, inaczej bowiem, bez kościelnego zezwolenia, nie może być radości a tylko grzech straszny, grzech śmiertelny, na wieczne zatracenie skazujący winowajców. Skutkiem głębokości i szczerości tych wierzeń, Benedetta znalazła dostateczną siłę woli, by stawić opór miłosnym napaściom swego męża, hrabiego Prada, którego poślubiła, nie kochając i z równą zaciętością broniła się od uścisku Daria, chociaż podzielała jego porywy. Ach, jakąż męczarnią dla niej było bronić się ukochanemu! wciąż wrzała w niej walka pomiędzy obowiązkiem dochowania przysięgi złożonej Madonnie, a żarem miłości, siłą popędów, huczących w niej chwilami z gwałtownością burzy. Związana słowem, mogła była do końca życia kochać i tylko pożądać, lecz nie zadawalniało to płomiennej jej natury. Żądną była materyalnej miłości, marzenia bowiem nie miały nigdy do niej dostępu.
Pomimo ciemniejącej, szarej godziny, Piotr dobrze widział twarz Benedetty i, wpatrując się w jej rysy, zdawało mu się, że dopiero teraz ją poznaje. Jej zmysłowość a zarazem spokojny rozsądek wytwarzały dualizm wyraźnie zaznaczony na pięknej jej twarzy. Usta Benedetty miały wargi mięsiste i zmysłowe, wielkie czarne oczy gorzeć się zdawały, lub też nęciły nieskończonością tajemniczej głębi. A jednak całość tej twarzy była spokojna, dziecięco łagodna, rozsądna. Chwilami wyrażała upór lub dumę. Tak, ta pobożna, pełna przesądów kobieta musiała umieć kochać, musiała umieć radować się swą miłością, a myśl o oddalonych kresach ostatecznego oddania się wywoływała w niej szały żarliwych pożądań. Ją można było kochać i ubóstwiać! Miłość tej pięknej istoty, pełnej szczerości w wyznaniach, a jednak dziewiczej w zachowaniu się z ukochanym, wyczekującej wraz z nim chwili boskiego uścisku, mogła wypełnić życie człowieka! Piotr znów spojrzał na portret Kosyi Baccanera, której Benedetta była żywą dziedziczką i przedstawicielką. Tragiczna legenda o pięknej Kassyi, przesunęła się z nową siłą w umyśle Piotra. Wszak Kassya żyć nie chciała dłużej, bo dziewiczość jej bezużyteczną się stawała z chwilą, gdy Flavio padł zabity w jej objęcia. Rzuciła się więc do Tybru, wraz z ciałem ukochanego, a mszcząc się zarazem na bracie swym Ercole, wydarła mu życie, topiąc go równocześnie.
Benedetta zbliżyła się do Piotra i, ująwszy przyjaźnie obie jego dłonie, rzekła serdecznie:
— Drogi księże Piotrze, zaledwie od dwóch tygodni żyjemy pod jednym dachem, a jednak uważam cię za starego znajomego i czuję, że ty równą masz dla nas życzliwość... Zapewne w pierwszej chwili wszystko musiało ci się wydawać dziwnem, w naszym sposobie życia, lecz nie sądź nas zbyt surowo. Oto ja naprzykład, jakkolwiek mało umiem i mało wiem, czynię co mogę, by postępować dobrze, jaknajlepiej...
Piotr był niezmiernie ujęty uprzejmością Benedetty. Dziękując, zatrzymał na chwilę piękne jej rączki w swoich dłoniach i chwyciła go myśl, by pozyskać i oświecić umysł tej młodej kobiety, której serce nie powinno odtrącać własnych jego dążeń ku braterskiej miłości ludzi na ziemi. Wszak sama mu wyznała, że była wzruszoną po przeczytaniu napisanej przez niego książki, że niejednokrotnie myślała o spotkanych w niej nieznanych dla siebie rzeczach i poglądach, pragnąc by Piotr objaśnił jej ich znaczenie. Tak, musi z nią o tem pomówić, musi wywołać jej łzy współczujące nędzarzom i maluczkim tego świata, musi pobudzić jej chęć zajmowania się ich losem.
W salonie było teraz zupełnie ciemno, więc Benedetta wstała, by kazać przynieść lampę. Piotr chciał odejść, lecz zatrzymała go, mówiąc:
— Księże Piotrze, proszę, powiedz, czy nie jesteś nami zgorszony?... Ale uwzględnij, że ja i Dario kochamy się od bardzo dawna, a przecież nie jest grzechem kochać się, jeżeli zachowuje się przytem całą czystość obyczajów... Ach, księże Piotrze, żebyś ty wiedział jak ja niezmiernie kocham mojego Daria! Miałam lat trzynaście a on osiemnaście, gdyśmy sobie wyznali naszą wzajemną miłość... i kochaliśmy się do szaleństwa, bawiąc się i biegając wśród wspaniałego ogrodu willi Montefiori... teraz już nie ma tego ogrodu... drzewa nasze wycięto... wszystko zniszczono... Całemi dniami przesiadywaliśmy wśród cienistego ogrodu, kryjąc się jak w lesie i pieszcząc się i całując jak aniołowie się pieszczą i całują w niebie... Gdy dojrzewały pomarańcze, upajaliśmy się zapachem owoców... lubiliśmy także silną woń bukszpanów i często kryliśmy się w gęste i wysokie ich krzaki... Ach te zapachy razem wchłaniane w naszym ogrodzie, tak silnie odurzały nas oboje, iż na samo ich wspomnienie serce mi bije żywiej, a czasami prawie mdleję, wywołując ich upajającą rozkosz i czar...
Wracając do swego mieszkania na górę, Piotr spotkał na schodach Wiktoryę, która, jak się przyznała, od dość dawna czatowała na jego przyjście, chcąc się wywiedzieć co zaszło w salonie.
— Dlaczegóżeś nie nadbiegła, moja Wiktoryo, kiedy pani wołała na ciebie kilka razy?... Przecież musiałaś słyszeć, bo szyłaś w przedpokoju?...
W pierwszej chwili zaczęła udawać ździwienie, mówiąc, że nic nie słyszała. Lecz prawa natura Wiktoryi niezdolną była kłamać, uśmiechnęła się więc i rzekła:
— Wolę mówić otwarcie, jak na spowiedzi. A więc proszę księdza dobrodzieja, pocóż ja miałam się wtrącać w nieswoje sprawy i przeszkadzać tej zakochanej parze!... Wreszcie, wiem ja dobrze jak ogromnie książe Dario kocha moją Benedettę, więc byłam spokojna, że nie zrobi jej krzywdy...
Okazało się z dalszego opowiadania, że usłyszawszy wołanie Benedetty a dobrze sobie zdając sprawę z położenia, Wiktorya złożyła robotę na stole i na palcach, cichaczem, wyszła z przedpokoju, by nie przeszkadzać tym kochanym dzieciom, jak z poufałością starej, przywiązanej sługi, nazywała Daria i jego kuzynkę.
— Toż to biedactwo męczy się najniepotrzebniej od tak już dawna! — kończyła Wiktorya. — Powiedz, księże szanowny, czyż się godzi zadawać sobie takie męczarnie?... Po co?... Kochają się, więc niechajby zażyli trochę szczęścia na świecie... Któżby im to miał za złe?... Przecież życie tyle ma smutków w sobie, że nie należy odpychać radości, gdy przypadkowo się pokaże... Oj, będą oni żałowali, że nie korzystają póki czas... bo gdy młodość przejdzie, to już nie pora...
Pozostawszy sam w swoim pokoju, Piotr przebiegł myślą wrażenia doznane w przeciągu dnia dzisiejszego. Wtem zachwiał się na nogach, przypomniawszy sobie wywoływane przez Benedettę wspomnienia zapachu pomarańcz i bukszpanów i zaleciały go też same odurzające wonie, które dziś wdychał w watykańskim ogrodzie. Siadłszy w fotelu, zamyślił się o pięknie tych ogrodów, o ich wdziękach palonych żarem słonecznych promieni. Tak, przez dzień cały patrzał na bezustanny protest natury i życia. Posągi Wenery i Herkulesa spoczywały pod ziemią ukryte, zakopane, skazane na zagładę. Dziś królują one na nowo i rządzą światem, nawet z po za murów papiezkiej rezydencji. Tchną życiem i siłą, głosząc wieczystość swych praw do płodnych uścisków swej miłości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.