Strona:PL Zola - Rzym.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do swego mieszkania bocznemi schodami, przez drzwi wychodzące na zaułek spuszczający się ku Tybrowi. Miał nawet oddany sobie klucz od tego ubocznego wejścia. Dziś wszakże, wyjątkowo wszedł do pałacu przez główną bramę i przez paradne schody, chcąc pokazać Benedecie list świeżo otrzymany z Paryża od wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wszedłszy do przedpokoju, zdziwił się, nie zastawszy tam nikogo, bo zwykle drzemał pod ścianą lokaj, a w razie jego nieobecności zasiadała przed stołem Wiktorya, szyjąc bez ceremonii, z całą pogardą dla przepisów etykiety. Musiała dopiero co wyjść, bo robota jej leżała na stole. Piotr się zawahał, lecz wreszcie wszedł do pierwszego salonu. Było tu już prawie ciemno, zaledwie że przedzierały się przez okna resztki szarzejącego światła dziennego. Piotr się zatrzymał, nie śmiąc iść dalej, tembardziej że z sąsiedniego salonu żółtego dolatywały go dziwne szelesty, tłumione głosy, szamotanie się, potrącanie mebli, rzec było można, iż tam mocowano się z sobą, że walczono kto kogo zwycięży. Uszów Piotra dolatywał jakiś głos błagalny, miłosny, a równocześnie inny głos namiętny, rozwścieczony, straszny. Nie mogąc dłużej czekać, w przekonaniu iż komuś krzywda się dzieje, że ktoś potrzebuje pomocy, Piotr wpadł tam wepchnięty bezwiedną jakąś siłą.
Wpadł, lecz natychmiast zatrzymał się na progu, osłupiały niespodziewanym widokiem. Ten głos