Strona:PL Zola - Rzym.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

była kiedykolwiek pochwyconą z taką nadzwyczajną głębią prawdy?...
Narcyz mówił a głos jego łagodnie drżał od wzruszenia, modlił się jak ksiądz przejęty wielkością spełnianego obrządku i gubiący się w rozkoszy religijnego uniesienia.
— Ach, Botticelli, Botticelli! Ach kobieta stworzona przez Botticellego! Ach ten ściągły owal jej twarzy, wyraz zmysłowy a zarazem niewinnie dziewiczy, łono rozwinięte i lekkością draperyi uwydatnione, postać wybujała, gibka i powiewna, ach ta całość tej niewieściej postaci o ciele przyzywającem najwyższą pieszczotę! A młodzieńcy, a aniołowie Botticellego — tak prawdziwi a zarazem piękni jak kobiety! Ta nieokreśloność ich płci, ta mięszanina siły muskularnej mężczyzny z delikatnością konturów i nieskończonością wdzięku! Ach jakiż ogień namiętności w nich płonie! Jakże porywają i ciągną oni ku sobie. Albo usta stworzone przez Botticellego! Te usta zmysłowe, jędrne jak owoc, ironiczne lub zbolałe, zagadkowe w swych zagięciach, nieodgadnione zarówno gdy milczą ze zbytku czystości, jak ohydy! A oczy Botticellego, oczy powłóczyste, pożądliwe, omdlewające z mistycznego a może z lubieżnego uniesienia, pełne smutku a zarazem wesołości... czyż może być coś głębszego jak te oczy, tak patrzące na nicość świata! A ręce Botticellego, jakże on poznał i odczuł całą indywidualność życia rąk swoich postaci! Ręce te są niezrównane swym