Przejdź do zawartości

Radziwiłł w gościnie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Radziwiłł w gościnie
Pochodzenie Utwory dramatyczne Oddział VII.
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1890
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
RADZIWIŁŁ W GOŚCINIE,
ANEGDOTA DRAMATYCZNA
WE TRZECH AKTACH.








Do pana Wincentego Rapackiego.

Non bis in idem — stara to prawda, którą powinienem był miéć za przestrogę, zamyślając o drugiéj anegdocie dramatycznéj z życia księcia Karola, panie kochanku. Nigdy dalszy ciąg lub część wtóra czegokolwiekbądź nie będzie uznaną równą pierwszej. Zgóry téż jestem przygotowany na to, że powtórne ukazanie się na scenie — Panie kochanku, choćbyś znowu je swym potężnym ożywił talentem, nie uczyni wrażenia, jakie winna część pierwsza Tobie, szanowny panie Wincenty, coś typ Księcia Wojewody tak wybornie odtworzyć umiał. Ani mam nawet zamiaru zapraszać Cię do przedstawienia téj drugiéj anegdoty, którą przesyłam tylko jako dowód mojéj wdzięczności za pierwszą.
Życie Księcia Karola tak obfitém jest w bogate szczegóły, iż trudno się oprzéć pokusie zużytkowania ich w książce i na scenie, zwłaszcza gdy się od młodości nasłuchałem opowiadań, w których żywe jeszcze drgały wspomnienia przeszłości. Wiele anegdot podobnych powtarzać lubił mój ojciec, słyszanych od pana de Larzac, niegdy komendanta w Nieświeżu, wiele ich błądziło po rozwalonym Bielskim zamku, gdym go studentem z dziecinną ciekawością przebiegał. Inne wybornie, z humorem sobie właściwym, opowiadane słyszałem przez Henryka Rzewuskiego, wiele już nie wiem gdzie pochwytałem. Mają one urok przywiązany do fantastycznéj a niepowrotnéj onéj Polski szlacheckiéj a magnackiéj, która jest niewyczerpaną skarbnicą dla powieściopisarzy i dramatyków. Jaki będzie los téj w formę dramatyczną ubranéj powiastki, sądzić nie mogę, ale pragnąłbym, żeby wam przypomniała wielce życzliwego

sługę waszego:
J. I. Kraszewskiego.

Drezno, 15 grudnia 1870.





OSOBY.

Książę Karol Radziwiłł, Wojewoda wileński.
Kniaź Henryk Korjatowicz Kurcewicz, Chorąży lidzki.
Basia Kurcewiczówna, jego córka.
Heliodor Dyplowicz, sąsiad Kurcewicza.
Szmul Słonimiec, arendarz w Obibokach, karczmie księcia Radziwiłła.
Józef Szczuka, dworzanin i koniuszy księcia.
Wołodkowicz, Kirkor, Kiszka, Puchała, Larzac, Komendant zamku. Jenerał.
Żura, dworzanin.

Dwór księcia Radziwiłła.


Rzecz dzieje się po powrocie Księcia z Węgier.





AKT I.
Teatr przedstawia wielką izbę w gospodzie żydowskiej na gościńcu wiodącym do Nieświeża, na granicy dóbr książęcych, w Obibokach. — Zwykły sprzęt karczemny, ale izba umieciona, wysypana tatarakiem i jedlinką, przystrojona w zielone gałęzie na przyjęcie gościa. — Ławy dokoła. — Od sufitu mosiężny pająk odczyszczony, w głębi szynkwas obwiedziony galeryjką, w nim pełno butelek, szklanek i t. p. W lewo wielki długi stół na nogach krzyżowych, w części białym obrusem zaścielony... Drzwi w głębi jedne od podwórza, drugie na lewo do alkierza, trzecie do sieni i stajni.


SCENA I.
SZMUL SŁONIMIEC (sam przybrany świątecznie. Żupan atlasowy czarny, czapka z sobolem. W ręku trzyma rożek do kadzenia, z którym obchodzi izbę, zaglądając często do okien).

Nu! chwalić Pana Boga! Doczekaliśmy się z powrotem naszego pana, Księcia Jegomości... i skończy się panowanie oficyalistów. Nu! niéma nic gorszego jak gdy sługa panuje. Książę, taki zawsze on Książę! Choćby był zły wieczorem, to jutro wstanie dobrym... Szmul jemu pierwszy przywita na Radziwiłłowskim gruncie... Jego to powinno chwycić za serców... Gdyby on jedną ratę darował?... Czemu nie ma darować?... Won Szmula zna od dziecków i Szmul jemu zna od maleńkości... a potém, kiedy był jeszcze Miecznikiem, a waj! to były historye! No — ale już nie będzie. Szmul jemu kocha i on kocha Szmulowi... Czemu jemu nie ma kochać? Won to wié, że wiele było Radziwiłłów Wojewodów Wileńskich, tyle było Szmulów arendarzów w Obibokach. Nasze familie były zawsze w wielkich przyjaźniach... (Staje, kładzie rożek i myśli). Jemuby się należało, coś powiedziéć elegancko... extra fein! bo wié, że ja mam rozum, a może sobie pomyśléć, że ja jemu jego żałuję...

(Podnosi czapkę i kłania się do drzwi, jak gdyby księcia przyjmował).

O tak! Co by jemu takiego przyprawnego fein powiedziéć?... Jaśnie oświecony Księci Jegomości!... (myśli i mówi do siebie) Na półmisku nakrytego pięknym chustkiem, postawim flaszkę kowieńskiego lipca, flaszkę wódki gdańskiéj i fein piernik toruński... i jemu jego podam... (chrząka). Nu, co ja jemu powiem?... (myśli) Co ja jemu powiem, żeby było fein!

(uderza się w czoło).

Jaśnie oświecony Książę Jegomości... Prosimy przyjąć tego maleńkiego daru z wielkich serców od Szmula Słonimca... życzliwości szczęśliwości... powrotu na panowanie. A niech Bóg Abrabama i Jakóba błogosławi księciu Jegomości i wszystkim jego familiom...

(myśli).

To nie jest kiepsko — ale on przywykł, żeby jemu było pieprzno, on tego sto razy słyszał to nie jest pieprzno... nie — musi być inaczéj.

(staje i myśli).

Jaśnie oświecony Książę Jegomości! Jak bez słońca schnie drzewo i umiera trawa i zboże zdycha i ogrodowina... tak wierne sługi Waszej Ks. Mości, w księstwie nieświeskiém schlim i umieralim bez jego pańskich obliczów. Wschodzi jasnych słońców naszych, jaśnieje gwiazda nasza i radują się wszelkie wnętrzności: Vi-vat!

(Rzuca czapkę do góry, chwyta i zamyśla się).

To dosyć dobrze — ale nie najlepiéj... Hm! No, coby ja był za żyd, żeby ja jemu co z Thory nie powiedział. Recht! no tak! (myśli). Jaśnie Oświecony Książę Jegomości! Miał Izrael króle swoje Salomona i Dawida... a jak stracił ziemie swoje, a poszedł na rozsypanie, przyjęła jemu ziemia polska i litewska... I co? (wzdycha) Och żeby ja był wczoraj wiedział... jabym był sobie fein pomyślał... (wzdycha). Jak to temu trudno gadać, co przywykł robić... tak samo być musi trudno robić temu, co tylko przywykł gadać (ociera pot z czoła). Jakbym drwa rąbał, tak się zmęczyłem, a jeszcze nie wiem co gadać, żeby było fein.

(Słychać hałas przed karczmą — Szmul przerażony bieży ku drzwiom od alkierza).
A waj! a gwałt! Sure! Księci jedzie, a tu nie gotowo... Rifke...

Jankiel... Abraham... gewałt... Tace z chustkiem i z miodem.

(Przez drzwi do alkierza wysuwają się dwie ręce i podają tackę; Abraham wziąwszy ją krokiem poważnym podchodzi ku drzwiom od sieni, w chwili gdy się one właśnie otwierają, kłania się i nie widzi z początku, kogo wita).


SCENA II.
SZMUL. — CHORĄŻY KURCEWICZ. — BASIA.

(Za niemi w kilka chwil wsuwa się po cichu ukradkiem Dyplowicz i siada w najgłębszy kątek pod szynkwasem).
KURCEWICZ (chudy, wysoki ale kościsty, głowa podgolona z czubem najeżonym, was siwy nastrzępiony do góry, buty czarne kozłowe do kolan, kaftan łosiowy, na nim kontusz, torba borsucza przez plecy, szabla u boku).
BASIA (skromny strój podróżny, na głowie kwefik czarny, ubiór ubogi, ale czysty).
DYPLOWICZ (mały, skrzywiony w łopatkach, głowa wielka, twarz okrągła uśmiechnięty, pokorny, kłaniający się, ubranie liche, szabelka podpięta wysoko i maluśka, jakby dla proporcyi).
SZMUL (ze schyloną głową z początku nie widzi Kurcewicza, który stoi, patrzy na półmisek i kręci wąsa. Dopiero podniósłszy oczy arendarz spostrzega Chorążego, cofa się zdziwiony i kwaśny, Kurcewicz chwyta go za ramię).
CHORĄŻY.

Co to ma znaczyć?

SZMUL.

Jakto, co ma znaczyć?

CHORĄŻY.
Kogóż to chciałeś tak paradnie przyjmować? hę? dla kogo to było?
SZMUL (ręką machając).

A! a! nu! nu! Juści nie dla Jegomości! Tu, tu lada moment nadjedzie sam Książę Wojewoda...

CHORĄŻY (pogardliwie).

Książę Wojewoda, wielka mi sprawa! straszna figura! patrzajcie go! a ty wiész, kto ja jestem?

SZMUL.

Co ja nie mam wiedzieć? Jegomość jest z pozwoleniem... Chorąży Kurcewicz z Siennéj Wulki.

CHORĄŻY.

A ty myślisz, że Kurcewicz gorszy od Radziwiłła do kroćsto tysięcy basałyków?

(W czasie rozmowy Basia zrzuca kwefik, — przygląda się gospodzie, spostrzega Dyplowicza, który się jej bardzo nizko kłania, rusza ramionami i odwraca od niego. Potém w czasie rozmowy ojca hamuje jego porywy).
CHORĄŻY.

Myślisz, że Kurcewicz od Radziwiłła pośledniejszy?

SZMUL.

Czemu ma być gorszy albo pośledniejszy? Radziwiłł swój gatunek, a panów Kurcewiczów swój gatunek i każdy ma swego gatunku.

CHORĄŻY.

Cóż to ty myślisz, ty, że Radziwiłł do innych niż ja ludzi należy sto fur dyabłów!

SZMUL (chcąc odejść).

A waj! na co tego gadać! Won jest Radziwiłł, Jegomość jest Kurcewicz to i dosyć.

CHORĄŻY.

Tak, a ty jesteś Szmul Słonimiec i do tego głupi!

SZMUL (obrażony).

Szmul — ale niegłupi.

CHORĄŻY.
Jakto, nie? Żyjesz w tym kraju kopę lat, a nie wiesz, że Kurcewicze Koryatowicze ród swój kniaziowski prowadzą od Koryata, a Koryat od Palemona, a Palemon od Cezarów rzymskich... A wiesz że ty, skąd poszły Radziwiłły? do stu basałyków — Radziwiłły idą od Lizdejki, a Lizdejko był pop i do tego jeszcze pogański... Radziwiłłowie popowicze-chapoknysze...
SZMUL (patrzy z podziwieniem kiwając głową).

Tego ja nie wiem, co prawda... ale tego ja wiem, że won ma Nieśwież i tysiąc wsiów i dwieście miasteczków, a Kurcewicz jedną Sienną Wulkę, którąby Radziwiłł zjadł na śniadanie i jeszczeby mu się jeść chciało.

CHORĄŻY.

Żydzie, po żydowsku cenisz ludzi!

SZMUL.

A waj! bom żyd! — (po namyśle). Ale posłuchaj Jegomość... Ja tu na niego czekam... Niech mnie Jegomość zrobi tę łaskę i sobie stąd pojedzie. Nu — na co tu Jegomości na niego... siedzieć? Ja jutro przyślę ćwiartkę cielęciny, co fein!

CHORĄŻY.

Ażebyś sto basałyków zjadł, niewiaro, Judaszu ty jakiś, mordyaszu Boga! Patrz go! Co to ty sobie myślisz... że ja przed Radziwiłłem będę uciekał? Co to ja-gorszy od niego? Czy to nie karczma? Ja się dawno z nim chciałem spotkać i rad jestem, że tego szalbierza, gadułę, łgarza w kumysz zapędzę...

BASIA.

Mój ojcze!

CHORĄŻY.

Daj mi ty pokój.

BASIA (prosząc).

Ojcze drogi zlituj się! Wiész, że to człowiek szalony — po co się narażać na awanturę. Tatku kochany, jedźmy, błagam... proszę... Tu z nim nasypie się ludzi... my sami... Ojcze, ja się boję o ciebie (obejmując go). Ja błagam Cię, proszę, zrób to dla mnie — dla twéj Basi. Jedźmy, uciekajmy!

CHORĄŻY (kręcąc wąsa).

Niedoczekanie jego. — Cicho-byś była — idź do alkierza i schowaj się, kiedy ci strach... Jeszcze-by czego nie stało, żeby kniaź Koryatowicz Kurcewicz otrąbiony był, iż się zląkł Radziwiłła i umknął przed nim. Żydziby się ze mnie śmieli do stu basałyków. — (Cicho) Ty mnie nie znasz, Basiu — z tego nic nie będzie. (do Szmula) Słuchaj ty, stary mordyaszu Boga... daj mi tu zaraz na stół jeść!

(Podsuwa się do tacy, którą Szmul postawił na stole, choć Szmul usiłuje obronić, nalewa wódki, pije, łamie piernik i zakąsuje).
To nie złe przed obiadem... Słyszysz! tu mi dać jeść! na tym stole. Szczupak faszerowany powinien być...
(Basia zlękniona przysiada i szepce wu coś na ucho... Chorąży odwraca się i spostrzega Dyplowicza w kącie).

Co asindziej tu robisz? hę? Już jesteś? już mi na pięty nastajesz? jużeś dogonil? Gdzie ja, tam i wy — jak cień! a to skaranie boże...

DYPLOWICZ (wysuwa się, kłaniając i zacierając ręce).

Stopy pana Chorążego całuję, do nóżek upadam! Cóżem winien, że się spotykamy! Miły Boże! Jak pan szczerych przyjaciół ocenić nie umiesz, a ja pański animusz admiruję.

CHORĄŻY.

Animusz, jak animusz, ale ty moję Wulkę admirujesz i chciałbyś mi ją wyrwać, wypieniaczyć... a bojąc się, bym komu nie sprzedał, jak cień mnie ścigasz...

DYPLOWICZ.

Ja! ja! panie Chorąży! klnę się...

CHORĄŻY.

Nie klnij się, do stu basałyków, a w oczy mi nie leź.

DYPLOWICZ (kłania się i umyka do kąta).
SZMUL (który w czasie rozmowy stał zamyślony).

A co będzie?

CHORĄŻY.

Będę tu siedział i jadł.

SZMUL.

A waj! Rób Jegomość jak lepiéj — ale jak z tego będzie wantura, albo, chowaj Boże, krew pociecze... ja ręce umywam...

(Basia płacze ojciec ją uspakaja. Dyplowicz ręce zaciera... Szmul patrzy).
SZMUL.

A że będzie wantura... to jest pewne... Jegomość Księcia nie lubi, Książę Jegomości nie kocha, Jegomość nie ustąpi, on nie pójdzie... a co po tego?

CHORĄŻY.

Mnie się tak podoba... do stu basałyków...

SZMUL.

Won jest dobry ale impetyk... Czasem jak anioł, a czasem gorszy od samego dyabła...

CHORĄŻY.
A ja gorszy od stu dyabłów!...
SZMUL (wzdycha).

Ot... kiedy nieszczęście przeznaczono na mojego dom i w taki dzień! (do Basi cicho) Niech panienka tatkę zapłacze... bo będzie wielkie nieszczęście.

BASIA.

Ale cóż ja nieszczęsna pocznę! Bylibyśmy pojechali zaraz, gdybyś mu sam nie powiedział bezpotrzebnie (łamiąc ręce). A teraz! Co tu począć? (oczy zakrywa chustką).

SZMUL.

Panie Kniaź Kurcewicz Kondratowicz... pan jesteś godny figura...

CHORĄŻY.

Nie przekręcaj nazwiska! żydzie! — że jestem godny, to wiem i bez ciebie.

SZMUL.

Bądź Jegomość wspaniałomyślny, a ulituj się nad córeczkiem i nad Szmulem... Jak on tu was zastanie, jak będzie tylko dwa słowa, a od słowa do szabli... i krew, i na mój dom wielki smutek...

CHORĄŻY.

Albo to nie karczma?

SZMUL (urażony).

Karczma? Co to karczma... to jest uczciwa austerye... Na co w niego ma być awantura? Książę ma z sobą stu ludzi, a oni wszystkie takie, że im tylko bij a siekaj jemu na sałatę... Won jest dobry pan, ale oni was na szablach rozniosą...

BASIA (klękając).

Ojcze!

CHORĄŻY.

Cicho! dziecko... Dyabeł nie tak straszny, jak go malują. Idź mi zaraz na górę i siedź spokojnie. Mnie się nic nie stanie. Burd nie lubię i nie robię, ale tchórzem nie byłem i nie będę... To darmo — zostanę tu... Znam go dawno ze słuchu, zna on mnie z humoru mego — trzeba się raz przecie spotkać w życiu i w oczy sobie spojrzeć.

BASIA.

Ach! ojcze drogi! Żyć z nim nie potrzebujemy, ani z nim wojny prowadzić, na co go jątrzyć?

CHORĄŻY (całując ją w czoło).

Nie znasz widać szlacheckiej natury, Basiu. Ustępować ona z musu nie lubi. Z dobréj woli koszulę odda a pod naciskiem prędzej życie, niż dumę... Ja jestem trochę więcej niż prosty szlachciura, bo kniaź Koryatowicz... a Radziwiłła ojcowie moich w nogi całowali. — Popowiczowi nie ustąpię.

BASIA (łamiąc ręce).

O Boże! ratuj!

SZMUL (z rezygnacyą).

No — co osądzone, to osądzone! Darmo gadać. Żeby Chorąży wprzód choć testament zrobił.

DYPLOWICZ (na stronie cicho).

A mnie Wulkę zapisał.

CHORĄŻY (krzykliwie).

Milczéć mi! żydzie — jeść! tu! jeść! Jesteś, żebyś mi służył, nie żebyś mi radził. Jeść, do stu tysięcy basałyków... bo karczmę spalę!

SZMUL (ucieka, Kniaź goni za nim do alkierza).


SCENA III.
BASIA — DYPLOWICZ (w kącie).
(Przez drzwi od podwórza w ubiorze podróżnym Szczuka).

SZCZUKA (spostrzegłszy Basię, staje jak wryty).

O Boże! co ja widzę! panna Barbara tu! jakimże wypadkiem?

BASIA.

Pan Józef? To może Pan Bóg zesłał was na ratunek

(przypatruje mu się i poznaje barwę Radziwiłłowską na mundurze).

Ale cóż to te kolory znaczą?

SZCZUKA.
Należę do dworu Księcia Wojewody.
BASIA.

Nowe nieszczęście... Jak ojciec mój zobaczy was w téj barwie — on, co i tak był wam przeciwny... wszystko zgubione...

SZCZUKA.

Najdroższa panno Barbaro...

BASIA.

Ojciec...

SZCZUKA.

Gdzie jest?

BASIA.

Tu, w tej chwili nadejść może. Co poczniemy?... wszystko stracone, gdy was zobaczy... Jak można było przywdziać tę barwę?

SZCZUKA.

Mógłżem przewidzieć, iż ona będzie niemiłą Chorążemu? Jam się łudził przeciwnie, iż się powagą Księcia podtrzymam i los mój poprawię.

BASIA.

Ojciec go nienawidzi...

SZCZUKA (łamiąc ręce).

Nieszczęśliwe przeznaczenie moje...

BASIA.

Uchodź pan, nim przyjdzie.

SZCZUKA.

Nie mogę, jestem przodem wysłany tu, by czekać na Księcia. Wojewoda będzie za chwilę. Zaklinam panią, niech się uspokoi... Ja potrafię wszystko zwyciężyć — ja umrę, lub ty moją być musisz...

(Słychać wrzawę w alkierzu. Basia się cofa ku drzwiom, udając, że nie spostrzegła Szczuki).
SZCZUKA.

Gospodarz! Szmul? Gdzie Szmul?




SCENA IV.
CIŻ I SZMUL (wpada, a za nim tuż) CHORĄŻY.

SZMUL.

Sługa pana koniuszego! co pan każe?

SZCZUKA (niby nie widząc Chorążego).

Książę Wojewoda nadjeżdża za kilka minut... chce tu odpocząć, konie zmachane! siana i owsa dla dworu, żeby było co zjeść...

CHORĄŻY (który wszedł niosąc misę z sobą, popatrzył na Szczukę, siada za stół i zaczyna jeść).
SZMUL.

Wszystko jest to jest wszystko było...

(ręką pokazuje po cichu Chorążego).
SZCZUKA.

A izba wolna dla Księcia?

SZMUL (pokazuje ciągle Chorążego).

Izba... była... fein... czysto... spokojnie... pachnąco... ale... won... zajechał... i...

CHORĄŻY.

Co ty tam gadasz?

SZMUL.

Niczego, niczego.

(rusza ramionami i oczyma pokazuje Chorążego).
SZCZUKA (zachodzi z przodu i kłania się).

Czołem panu Chorążemu!...

CHORĄŻY.

Czołem? he? A! to waszeć, panie Szczuka. Ledwiem poznał... Cóż to to? przebrałeś mi się jakoś.. w liberyą... bardzo do twarzy?...

SZCZUKA.
To mundur przyjacielski...
CHORĄŻY.

Piękny, niema co mówić! (Do Basi) Idź waćpanna na górę! idź! proszę! niéma tu co robić dla acanny!

(Basia błagająco spogląda na Szczukę i wysuwa się).
SZCZUKA.

Poprzedzam Księcia Wojewodę, jako pełniący obowiązki koniuszego.

CHORĄŻY.

To nie przy psiarni jegomość! proszę!

SZCZUKA.

Panie Chorąży...

CHORĄŻY.

Winszuję! jest przecie koronny, musi być i Radziwiłłowski koniuszy. Winszuję.

SZCZUKA.

Poprzedzam Księcia... tylko co go nie widać.

CHORĄŻY.

Chciałbym, żeby go było widać ciekawym...

SZCZUKA.

Książę lubi być sam na popasach.

CHORĄŻY.

I ja lubię być sam na popasach... a jednak śmierdzącego Dyplowicza znoszę.

(pokazuje nań ręką).
DYPLOWICZ (z kąta).

Panie Chorąży... stopki całuję.

SZCZUKA.

Pan Chorąży tu już dawno popasa?

CHORĄŻY.

A wy tu długo popasać myślicie?

(je ciągle z misy).
SZCZUKA.

Jak pan nie łaskaw na mnie! czym zasłużył?

CHORĄŻY.

A wam na co moja łaska, wszak macie łaskę księcia. Na dwóch łaskach, jak na dwóch stołkach, siedzieć nie dobrze.

SZCZUKA.
Cóżem ja zawinił?
CHORĄŻY.

Dalipan nic — tylko ani znajomości ani konfidencyi ze mną i z panną Barbarą nie życzę sobie. Do kroćset basałyków... Jeszcze z tą liberyą!

SZCZUKA.

Cóżem zawinił?

CHORĄŻY.

Do kroć sto basałyków, nie, mówię nie. Daj mi święty pokój, a nie kręć się tam, gdzie my jesteśmy, bo ja szablą muchy spędzam...

SZCZUKA (łagodnie).

Panie Chorąży! Ja wszystko zniosę od pana... pan wie, dlaczego...

CHORĄŻY.

Wiedziéć nie chcę.

SZCZUKA.

Raczcie posłuchać.

CHORĄŻY.

Słuchać nie chcę.

SZCZUKA.

Książę Wojewoda nadjedzie, panowie z sobą źle od dawna, on gorączka...

CHORĄŻY.

A ja jestem febra i z gorączką... Gdyby Lucyfer z Belzebubem mieli zajechać, nie ustąpię. Słyszysz? Dajże mi jeść spokojnie i wara z nosem w to, co ja robię, się wścibiać.

(Basia wygląda z alkierza dając znaki Szczuce).
SZCZUKA.

Zaklinam pana Chorążego.

SZMUL.

Już ja jemu kląłem — i nie pomogło...

(trzęsie głową smutnie).
SZCZUKA (cicho).

Chyba sam Pan Bóg odwróci nieszczęście! Są zrządzenia boże... Któż wie? może to wyjdzie na lepsze... W każdym razie ojcu Basi, choćby życiem nałożyć przyszło, krzywdy uczynić nie dam.

CHORĄŻY (jedząc).

Co tam mruczysz, koniuszy Szczuko? he? Ja mruków nie lubię... Idź waszeć czekać swego protektora u progu... bo się z gniewu kością udławię, a właśnie szczukę[1] téż jem... i dosyć kiepska...



SCENA V.
(Słychać wrzawę i tętent koni za drzwiami, wołanie, krzyki, potém chód żywy... Drzwi roztwierają się na rozcież, RADZIWIŁŁ wchodzi, za nim dwór jego).

DYPLOWICZ (w kącie woła).

Jada! jadą! przyjechali!

SZMUL (lata przestraszony szukając tacy, porywa ją, niesie ku drzwiom drżący... Chorąży je, nie ruszając się i nie oglądając).
BASIA (z alkierza wygląda i woła).

Ojcze! Książę!

CHORĄŻY (odpowiadając jej).

Basia na górę i cicho siedzieć! Basia na górę i ani mi się rusz! Bądź spokojna tylko, Kurcewicze siekali, ale ich nie siekano... twardzi są...

(W czasie tej chwili zamieszania, Książę stoi we drzwiach i patrzy na Chorążego i Szmula).
SZMUL.

A waj! co to będzie!

KSIAŻĘ.

A to co? panie kochanku? Któż tu sobie pod tę porę tak poufalutko do mojej karczmy zajechał? Panie kochanku... jakby w domu...

SZMUL (zmieszany podając półmisek).

Jaśnie oświecony Księci Jegomości — uniżenie kłaniam... Jak słońców... jak bez słońców trawa... Jak królów Salomona i Dawida... a waj! wielki purym dla nas, kiedy Książę Jegomości nam swoim sługom... powraca... Vi-vat!

KSIĄŻĘ (klepiąc go po ramieniu).

Dziękuję, panie kochanku, za oracyę, ani-by jezuita lepiéj nie potrafił... a wolałbym, panie kochanku, karczmę bez oracyi, byle

niezajętą.
(Podchodzi zwolna do stołu i spogląda z góry na Chorążego, który je, wąsy ściera, potem zwolna głowę podnosi i spogląda mu oko w oko).

Hm! Panie kochanku — Dzień dobry waszeci.

CHORĄŻY.

Hm, sto basałyków! dzień dobry asanu.

KSIĄŻĘ.

Nie zna mnie, panie kochanku, to zabawna rzecz... panie kochanku... Jak się zowiesz? możebyś poszedł sobie gdzieindziéj jeść.

CHORĄŻY.

Do stu basałyków, dlaczego?

KSIĄŻĘ.

Bo jabym tu jadł, panie kochanku...

CHORĄŻY.

Czy jegomość wiesz, że do szlachcica mówisz?

KSIĄŻĘ.

A kto u nas nie szlachcic, panie kochanku? Ale widzisz, panie kochanku, racya fizyka — choć ty jesteś szlachcic, to ja przecie jestem Radziwiłł, panie kochanku, wojewoda wileński.

CHORĄŻY (głowę podnosząc tylko, ale siedząc ciągle).

A! to wy jesteście Radziwiłł panie kochanku! No proszę! Nigdybym się tego był nie spodziewał... gdzieś na peregrynacyi brzucha stracił, czy co? Ale kiedy mnie zaszczyciliście rekomendując się, słuszna, bym się ja także wam odrekomendował. Jestem kniaź Hrehory Koryatowicz Kurcewicz, chorąży lidzki, z rodu książąt litewskich..

KSIĄŻĘ (stoi chwilę zamyślony).

Co? co? ho? ho? jakiego rodu?... Terefere kuku, strzela baba z łuku! panie kochanku, witam Kniazia.

CHORĄŻY (kłania się głową).

Ja też witam i kłaniam Księciu Wojewodzie.

KSIĄŻĘ (stoi, milczy, pogląda na swoich — Cisza).

Hm! co panie kochanku?

CHORĄŻY.
Nic do stu basałyków (zajada).
KSIAŻĘ (do Wołodkowicza).

Co ty myślisz, Wołodkowicz, czy by go kazać za drzwi wyrzucić, panie kochanku?

WOŁODKOWICZ.

Ja sądzę, że on i sam wyjdzie.

KSIĄŻĘ (półgłosem).

Gdzie tam, ja jego ze słuchu znam, panie kochanku! To ten waryat z Siennej Wulki... On ma ząb do mnie, a ja do niego... bośmy sobie psy gończe łapali i wieszali. Patrzajże, Wołodkowicz, ledwiem nogą na nieświeską ziemię stąpił, zwierzyna, panie kochanku, jest! A ja panie kochanku, od tego ostatniego wypadku, gdy księcia Murzynów w Tunis rozpłatałem jak szczupaka na dwoje, nie mam najmniejszej ochoty do takiego polowania. Tak mnie czarną krwią obryzgał, żem się odmyć nie mógł... (myśli) Gdyby go kazać upiec dla was na pieczyste?.. Za chudy, panie kochanku, wy do tuczonych przy wykli...

WOŁODKOWICZ.

Same kości, mości Książę — my go nie będziemy jedli.

KSIĄŻĘ.

To dla psów, panie kochanku.

WOŁODKOWICZ.

Niegłodne. No i mogłyby nosacizny dostać, bo on ma muchy w nosie.

(W ciągu téj rozmowy półgłosem, Chorąży zajada z talerza nie oglądając się).
KSIĄŻĘ.

Ależ, panie kochanku, ja sam ustąpić nie mogę — to się tak nie skończy. Sprobuję — panie kochanku — łagodnie.

(zbliża się zwolna i opiera na stole).

Co tam, panie kochanku, słychać w dobrach Kniazia?

CHORĄŻY.

A co? lepiej niż w Nieświeżu — Księcia Radziwiłła kradną, a mnie nie, bo u mnie niéma co kraść i obrazy bożéj niéma.

KSIĄŻĘ (do Wołodkowicza cicho).

Ściął mnie, panie kochanku. (Do Chorążego) Asindziej, panie kochanku dawno już w tych stronach?...

CHORĄŻY.
Nie tak bardzo.
KSIĄŻĘ.

Widać to, panie kochanku, sąsiadów waszych nie znacie, a toćbyście słyszeli, wiedzieli, panie kochanku, że żaden Radziwiłł w kaszę sobie pluć nie da.

CHORĄŻY (spokojnie).

Już to prawda, żem snadź nie dawno, kiedy mnie téż Radziwiłł nie zna i bierze za spokojnego pieska, co na dwóch łapkach służy, a ja jestem dzikie wilczysko!...

KSIĄŻĘ (do Wołodkowicza).

Znów mnie ściął, panie kochanku. (Do Chorążego) Widzisz asindziej, Radziwiłłowie kury czubate... mówią o nich Rad-żywił, a nie powie nikt Rad-zjadł... bo cierpliwości braknie... i straszne gorączki... panie kochanku... jak im kto dopiecze...

CHORĄŻY.

To co?

KSIĄŻĘ.

Gotowi na wszystko — panie kochanku.

CHORĄŻY.

A Kurcewicze są takiego gniazda, że nie czekają, żeby im kto dopiekł, sami pieką.

KSIĄŻĘ (do Wołodkowicza).

Niech go kaczki zdepcą, panie kochanku. Szlachcic jak kamień, ani ugryść. (Do Chorążego) Pieką! pieką! ale mój panie, co Kurcewicz z Siennéj Wulki może zrobić Radziwiłłowi na Nieświeżu?

CHORĄŻY.

A co Radziwiłł na Nieświeżu może zrobić Kurcewiczowi na Siennej Wulce?

KSIĄŻĘ.

Co? oto ja, panie kochanku, powiem ci. Jak mu rezon przyjdzie, może spędzić tłokę, Wulkę roznieść, zorać, solą posiać i... ani śladu, gdzie Kurcewicze się gnieździli.

CHORĄŻY.
Proszę! proszę do stu basałyków... Wszak ci to wszystko może być prawda!... ale ja wam powiem, co potém. Radziwiłła pozwą o gwałt i rozbój przed trybunał, a że u nas są i poczciwi sędziowie, osądzą go na gardło. Toć to u nas ścinali i senatorów, a powinowaty wasz Zborowski skończył na pieńku...
KSIĄŻĘ.

Asindziej, panie kochanku, probujesz mojéj cierpliwości, ale już jéj mało co jest.

CHORĄŻY.

Zdaje mi się, iż Książę żartujesz sobie z siebie albo ze mnie. No z siebie Księciu wolno, ale ja uprzedzam, że żartów nie lubię.

(odwraca się).
KSIĄŻĘ (do Wołodkowicza).

Co tu z nim robić, panie kochanku?

WOŁODKOWICZ.

Dać mu tam pokój.

KSIĄŻĘ.

Nie mogę, panie kochanku — daj ty kurze grzędę... nie mogę. (zbliża się z ręką na szabli) Słyszysz asindziéj — fora ze dwora! albo... panie kochanku...

CHORĄŻY (spokojnie zawsze).

Słyszysz, Radziwiłł, w karczmie każdy pan. (Uderza po szabli). Jeśli ci się zachciało bigosu...

KSIĄŻĘ.

Toć i ja mam siekacza, panie kochanku.

CHORĄŻY.

A no to się sprobujemy, byle gra równa była... bo jużcić we stu na jednego to rozbójnicza rzecz, nie Radziwiłłowska.

KSIĄŻĘ.

Panie kochanku, tego już nadto.

CHORĄŻY.

Ja też sądzę tak!

KSIĄŻĘ (do swoich).

Tnie mnie i tnie... a asanowie mnie nie sukursujecie, panie kochanku... Co z nim robić?

WOŁODKOWICZ.

Ale splunąć i porzucić... (Na stronie do Chorążego) Jedź waszmość, bo się zgubisz...

CHORĄŻY.
Jak się zgubię, waćpan mnie szukać nie będziesz...
KSIĄŻĘ (dobywając szabli).

Ta sama jeszcze, com nią księcia rozpłatał...

CHORĄŻY (dobywając swoję).

Koryatowiczówka! pokaż, co umiesz.

(składają się do pojedynku).


SCENA IV.
CIŻ — BASIA (wpada zdyszana).

KSIĄŻĘ (spostrzegłszy ją).

Tylko nam tu, panie kochanku, baby brakło...

BASIA (do księcia).

Mości Książę a czyż to się godzi, na własnej ziemi, w gospodzie?

KSIĄŻĘ.

A cóż asińdzka chcesz, panie kochanku — ja zostałem wyzwany, on mi despekt wyrządził.

BASIA.

Mój ojciec?

KSIĄŻĘ (na stronie).

Ojciec taki szpetny, a córeczka taka ładna!

BASIA.

Mój ojciec? Mości Książę, to być nie może, ojciec mój nigdy nikomu w życiu złego słowa nie powiedział, a mógłżeby Księciu, którego wszyscy znamy tylko z jego dobrych czynów, coś niemiłego rzec?

CHORĄŻY.
Tylkoż ty, sroczko... fora stąd!... oto mi adwokat nieproszony...
KSIĄŻĘ (na stronie).

I ładna i niczego w gębie...

BASIA.

Ja się domyślam, o co pójść mogło — ojciec mój zajechał tu wprzódy trudnoć mu było dać się arendarzowi wygnać — przecież w książęcej gospodzie dla wszystkich miejsca dosyć, Mości Książę?

KSIĄŻĘ.

Ale dalipan, panie kochanku, moja panienko, jam niewinien...

CHORĄŻY.

Nie zaczepiam nikogo, nie ustąpię nikomu.

BASIA (zasłaniając sobą ojca).

Mości Książę... tyś szlachetny i dobry...

KSIĄŻĘ (chowa szablę).

Ale bądź waćpanna spokojna, nikt się przy płci białej nie rąbie... Nie tu, to tam, panie kochanku, jakoś Pan Bóg da, że się zobaczymy...

BASIA.

A gdy Książę go poznasz lepiéj, to mu podasz dłoń.

KSIĄŻĘ.

Coś mi się nie widzi!

CHORĄŻY (chowając szablę).

Tak, Mości Książę... Góra z górą się nie zejdzie, ale ludzie...

KSIĄŻĘ (markotno do dworu).

Na koń! na koń! znajdziemy przecież gdzieś popaść... stara to szkolna maksyma... Kto komu ustąpi, panie kochanku...

(Idzie ku drzwiom, odwraca się i mówi).

Do widzenia, Kniaziu!

CHORĄŻY.

Do widzenia, Wojewodo!

KSIĄŻĘ.

Spotkamy się...

CHORĄŻY.

Do usług...

KSIĄŻĘ.

Czołem...

CHORĄŻY (ręka w bok, dłubiąc w zębach).

Czołem...

(Po wyjściu Księcia Chorąży w ślad idzie za nim i wychodzi za drzwi).
DYPLOWICZ (wysuwa się za nim).
BASIA (sama, padając na ławę przy stole).

O mój Boże! To cud twéj łaski! Ocaliłam ojca... ale moje nadzieje... on... w liberyi?... wszystko stracone!... Klasztor mi został tylko. Ojciec nie dopuści go na próg swojego domu... a jam cudu nie warta! Biedny Józef... Na wieki...

(zasłania oczy).



SCENA VII.
BASIA — SZCZUKA (wpada drzwiami od sieni i staje przed nią).

SZCZUKA.

Panno Barbaro! słowo jedno, spojrzenie... słówko otuchy i nadziei.

BASIA.

A! to wy! Nadziei? nie mam jéj sama... stracone wszystko... Uciekaj pan, bo gdy ojciec was tu zobaczy...

SZCZUKA.

Nie przyjdzie... będzie stał, póki księcia na gościńcu nie dojrzy... Pozwól mi pani rzec dwa słowa...

BASIA.

Tak, chyba ostatnie, bo się już więcéj nie zobaczymy w życiu...

SZCZUKA.

Ja mam nadzieję.

BASIA.

Ja żadnéj. Nie znasz pan ojca mojego, teraz gdy was widział na dworze księcia... dom nasz zamknięty dla was.

SZCZUKA.

Miłość go moja otworzy, byleś mi Pani sprzyjała...

BASIA.
Co ja mogę? chyba się we łzy rozpłynąć.
SZCZUKA.

Pani zostaw mi serce tylko, do mnie należy stworzyć przyszłość. Ja ich pojednam, ja zbliżę, ja pogodzę... poruszę wszystko, dam życie...

BASIA.

A i życie?...

SZCZUKA.

Tak! życie dla was... jeśli będzie trzeba — bo bez was i jabym żyć nie potrafił. Wierz mi pani, kto kocha, ten najstraszniejsze zwycięży przeszkody...

BASIA (podaje mu rękę, którą Szczuka całuje w tej chwili wchodzi Chorąży i zobaczywszy Szczukę, woła:)



SCENA VIII.
BASIA (ucieka do alkierza). — CHORĄŻY — SZCZUKA.

CHORĄŻY.

Hola, panie kawalerze, hola! Co mi tam waść tak się kręcisz koło mojej córki?... Ruszaj do Radziwiłłowskich respektowych panien — tam dla ciebie stosowniejsze towarzystwo... Słyszysz, panie Koniuszy, proszę mi nie wchodzić w drogę. Ja tego nie lubię. Koło Basi mi się nie kręć, bo to nie dla Waszeci, nie, nie i po sto razy nie!

SZCZUKA.

Panie Chorąży dobrodzieju, chciéj być dla mnie łaskawszym, nie zawiniłem przecie, żem się do Księcia Wojewody zbliżył, bom mu koligatem i krewnym.

CHORĄŻY.
No, na zdrowie! ja Szczukę tylko na półmisku znam, a w domu mi cuchnie. (Woła) Basiu! jedziemy. (Do Szczuki) Proszę to sobie z głowy wybić... proszę... obliguję i radzę....
(Basia wychodzi ubrana, Chorąży nie dając się jej nawet pożegnać, wskazuje drogę do drzwi i sam idzie za nią. Odwraca się w progu i mówi do Szczuki).

Do nóg upadam pana Koniuszego.

SZCZUKA (kłania się nizko w milczeniu i odchodzi).



SCENA IX.

DYPLOWICZ (sam).

Trzeba zdążać za niemi... Człowiek musi pracować... Żeby mi się tylko ta Wulka nie wymknęła... bo Kurcewicz ją sprzedać musi... Postawię świecę funtową przed Panem Jezusem, gdy się spełni moje najgorętsze życzenie... Wulka musi być moja. Nie dam jéj nikomu. Chorąży już bokami robi... bankrut... w śpiżarni wszyscy z głodu zdychają... Wulka musi być moją. Panie Boże, ty widzisz serce moje, jam w tobie położył nadzieję! Ty dopomóż! Dam srebrne wotum... Klnę się, że dam... do słuckiej fary!...

KONIEC AKTU PIERWSZEGO.





AKT II.
Ganek w zamku nieświeskim; dokoła widać zabudowania obszerne. Wschody od ganku wychodzą na scene. Na podwyższeniu siedzi Książę Karol w białym kitlu. Przed nim Dyplowicz w pół zgięty z czapką w ręku. Dwór księcia przechadza się w cichej rozmowie na przodzie sceny, tak, że jedni znikają za kulisami, drudzy wchodzą.


SCENA I.
KSIĄŻĘ. — DYPLOWICZ. — DWÓR KSIĘCIA.
DYPLOWICZ (z niezmierną czołobitnością; mówi kłaniając się do kolan i podnosząc często z admiracyą ręce do góry).

Mości Książę! Byłem świadkiem całego tego procederu Chorążego, to człowiek pychy szatańskiéj... to niegodziwiec i zuchwalec... Żeby śmiéć Księciu, dobroczyńcy naszemu, co jesteś słońcem i luminarzem naszym... stawić się tak hardo...

KSIĄŻĘ.

Nic to, nic, przyjdzie, panie kochanku, koza do woza...

DYPLOWICZ.

Przyznaję się, że jabym na miejscu Księcia, nauczył pyszałka...

KSIĄŻĘ.

Czy wy, panie kochanku, w sąsiedztwie tam drzecie się z sobą?

DYPLOWICZ.

A! on mnie drze, ja jego nie mogę (wzdycha). Po co jemu ta Wulka, on dawno ją sprzedać powinien, ja mam drugą połowę... Proszę się go, i nie, i nie. A potém żyd to weźmie, albo lada kto...

KSIĄŻĘ.

A to, panie kochanku, wam się chce wziąć?

DYPLOWICZ (wzdycha).

Cóż, kiedy nie mogę... Ja myślałem, że W. Ks. Mość mi dopomożesz... Co to Księciu znaczy, zajechać, szlachcica wypędzić, a potém mnie oddać.

KSIĄŻĘ.
Toćbym, panie kochanku, zajechawszy musiał basarunek zapłacić!
(śmieje się).
DYPLOWICZ.

A co księciu, takiemu magnatowi, szkodzi zapłacić?... I ot, jabym miał Wulkę, Chorąży pieniądze, a książę pan satysfakcyę...

KSIĄŻĘ.

Asindziej, panie kochanku, doskonały jesteś do rady... cha! cha!...

DYPLOWICZ (ręce zacierając).

A żeby jeszcze staremu dać na kobiercu pięćdziesiąt...

KSIĄŻĘ.

Słuchaj, panie kochanku... niebezpieczna gra! mówisz o bizunach... tu niéma komu dać, a jak mnie rozłakomisz... to ci każę wsypać panie kochanku.

DYPLOWICZ (cicho).

Po czemu jeden? Mości Książę.

KSIĄŻĘ (śmiejąc się).

Ten mnie bawi, panie kochanku! ten mnie bawi! Co za szkoda, że pieniędzy nie mam!

DYPLOWICZ (kłaniając się).

Ja pokredytuję...

KSIĄŻĘ.

Jeszczem, panie kochanku, takiego kpa w życiu nie widział! cha! cha!

(po chwili).

Słuchajno Dyplowicz, czy ty kiedy o moich podróżach i peregrynacyach słyszałeś? Tak mi się podobasz, że ci gotów jestem cokolwiek opowiedzieć.

DYPLOWICZ.
Nazbyt byłbym szczęśliwym i uhonorowanym, Mości Książę.
KSIĄŻĘ (głośno).

No to posłuchaj, tylko uważnie, bo awantura osobliwa i uszu godna.

(Dworzanie otaczają księcia i od pierwszych słów zaczynają słuchać z uwagą — Dyplowicz ciągle daje znaki podziwu).

Było to trochę dawniéj, kiedy się Radziwiłłowi ledwie wąs wysypywał, panie kochanku... (wzdycha) lepsze czasy!... Jeszcze i apostołowie w skarbcu stali i dwanaście cegieł złotych było całych... Jużem był naówczas wyszedł z kondycyi, przestawszy służyć za kuchtę u pani Galeckiéj, a przeniosłem się do Nieświeża; raz tedy raninteńko, a była wiosna, wyszedłem do ogrodu... szukać ziela na maść dla choréj kobyły, bom się na Ukrainie konowalstwa wszelkiego nauczył... Chodzę, aż spojrzę, słońce na mnie mruga osobliwie... jakby coś, panie kochanku, wiedziało... Wtém załopotało coś skrzydłami, leci ptak i śpiewa mi nad głową: „Dzień dobry księciu“... Patrzę, upuścił mi bilecik. Ptak był osobliwszy, bo chodził w okularach, miał buty czerwone i na łbie federpusz ogromny... Zbierałem się na odpowiedź... kichnął i po leciał...

WOŁODKOWICZ.

Żeś też W. ks. Mość nie miał flinty, aby go do gabinetu zastrzelić...

KSIĄŻĘ.

Ty-bo, Wołodkowicz, zawsze mi przerywasz... panie kochanku, a mnie to myśli psuje. Podnoszę liścik.. pachnący jak róża. Patrzę, zaadresowany: Panu Miecznikowi do rąk własnych... na pieczęci królewska korona... Lak złocisty... Otwieram i znajduję, panie kochanku, romansowe oświadczenie od księżniczki Brambilli, córki króla Aldebarana, o której wiele mówiono, że miała siedm twarzy jedna od drugiej piękniejszych i co dzień w tygodniu brała inną.

DYPLOWICZ.

A! niech ją kaci porwą!

KSIĄŻĘ.

Proszę, panie kochanku, nie przerywać!

WOŁODKOWICZ.

Jakże się ona w księciu zakochała, kiedy Księcia o tysiące mil widzieć nie mogła?

KSIĄŻĘ.

Widzisz, panie kochanku, Wołodkowicz, jak mało wiesz, co na świecie się dzieje; oni w tym kraju mają takie perspektywy, robione z oczu ostrowidzowych, że przez nie widzą pchły na księżycu. Widziała mnie tedy przez perspektywę, gdym po ogrodzie chodził... i odtąd patrzała a patrzała, a że ręce ją bolały od trzymania perspektywy, służące ją ciągle podtrzymywały. List był z formalném oświadczeniem.

DYPLOWICZ.

O to panie historya! a!

KSIĄŻĘ.

Poskrobałem się po łysinie, której wówczas jeszcze, panie kochanku, nie miałem... Co tu robić? niéma rady, trzeba jechać, kulbacz Strzyżyuszkę...

SZCZUKA (ogląda się i wzdycha).
KSIĄŻĘ (do Szczuki).

Szczuka nie uważa a ja cię będę egzaminu z tego słuchał! Kulbaczą tedy Strzyżyuszkę... ty, kochany Wołodkowicz, znałeś tę klacz cudowną, lepsza od kobyłki Mahometa. Bywało, panie, skoczy... dwa susy ze Słonima do Lidy, z Lidy do Wilna dwa susy, panie kochanku. Wziąłem z sobą nieboszczyka Parcewicza z tyłu w troki, żeby było komu buty wyczyścić... i w imię boże, na noc do Smorgon... Drugiego dnia byliśmy nad Baltykiem, stąd okręt angielski zawiózł mnie, mijając Maderę i Madagaskar, do Egiptu...

WOŁODKOWICZ.

M. Książę, ależ gieografia...

KSIĄŻĘ.

Tylko mi daj pokój z gieografią. Gieografia jest dla studentów, ludzie dojrzali kpią z niéj, panie kochanku... Trzeciego dnia wysiedliśmy na tej wyspie egipskiéj w państwie Aldebarana... a już byłem zawiadomiony, panie kochanku, że tam przystęp niełatwy. Ojciec miał ją na oku, bo była nieco płocha... Stało na straży trzynastu krokodylów, oswojonych i wyuczonych jak moje niedźwiedzie. Chodziły wszystkie na dwóch łapach, szarfy, u boku pistolety angielskie, panie kochanku, szpady, kapelusze stosowane i zegarki u pasa, żeby zawsze wiedziały godzinę; dawano im, panie kochanku, trzy razy na dzień po jednym tłustym bernardynie, panie kochanku (ogląda się). Oj! Chwała Bogu, że Katembrynka niéma... Cóżem chciał mówić? (do Szczuki) Co ty tam patrzysz ciągle na bramę, słuchaj!

DYPLOWICZ.
A! taka piękna historya, jak żyję nie podobnego nie słyszałem...
KSIĄŻĘ.

Z temi krokodylami, panie kochanku, nie było innego sposobu, tylko trzeba było grać w karty, a kto przegrał, tego zjadły... tym sposobem skonsumowały kilkunastu zakochanych królewiczów i ze sześciu książąt... Każdy z krokodylów, panie kochanku, w co innego grał, najstarszy w maryasza, drugi w makao, trzeci w warcaby... Szczuka! co tobie jest... nie słuchasz?

SZCZUKA.

Słucham, Mości Książę!

KSIĄŻĘ.

Pamiętaj, że jutro wezmę na egzamin, panie kochanku. U drzwi siedział wąż brzuchaty, który tabakę zażywał, i to tylko hiszpankę... dlatego miałem ciemierzycę w kieszeni, panie kochanku... Szczuka, co ci jest u licha?

SZCZUKA.

Ale nic, Mości Książę...

KSIĄŻĘ.

Przypatrz-że się, jak Dyplowicz słucha, to na wzór, panie kochanku, gębę otworzył, aż mu wnętrzności przez nią widać... a wy... w głowach pusto! Nic rozumnego nie chcecie posłuchać, żeby się czegoś nauczyć, panie kochanku... Ej! Szczuka, ja wiem, co się święci z tobą.

SZCZUKA.

Mości Książę, ale nic, słucham...

KSIĄŻĘ.

Tobie ta fertyczna Basia Kurcewiczówna wlazła pod pachę... Ty dla niéj głowę tracisz, panie kochanku...

SZCZUKA (wzdychając).

Muszę o niéj zapomniéć...

KSIĄŻĘ.

Ja ciebie na wylot widzę, ty czekasz, panie kochanku, odpowiedzi z Siennéj Wulki, od Kurcewicza, wiedząc, że wyprawiłem tam posłańca...

SZCZUKA.

Co mnie do tego, proszę Księcia.

KSIĄŻĘ.

A kto mnie na to głupstwo namówił, jeśli nie ty?

SZCZUKA.

Ja? Czyż ja? Wasza książęca Mość nie uczyniłeś nic, czegoby nie przystało uczynić Radziwiłłowi... Biedny szlachcic ma także w rodzie książęcą krew...

DYPLOWICZ.

Co za krew?...

SZCZUKA.

Im uboższy, tém mu dumę jego łacniéj taki pan, jak Radziwiłł, przebaczyć może. Łatwiéj Księciu pofolgować, niż jemu. Na Księcia nie powie nikt, że się zląkł albo poniżył, a z niegoby się wyśmiewano...

DYPLOWICZ.

Nie mogę tego słuchać...

KSIĄŻĘ.

Nie źle mówisz, tylko zawsze na swoje koło, panie kochanku, wodę prowadzisz.

SZCZUKA.

Księciu przystało być wspaniałomyślnym i łaskawym...

KSIĄŻĘ.

Ty też pochlebcą coś jesteś, panie kochanku... A no, tożeście mnie nabechtali, że po téj awanturze w karczmie, w któréj Radziwiłł ustąpił Kurcewiczowi, ja, Wojewoda Wileński, posłałem go jeszcze na barszcz prosić do Nieświeża...

SZCZUKA.

Toć po książęcemu, to po Radziwiłłowsku, to po pańsku.

DYPLOWICZ.

Aż nadto Książę dobry, a na pochyłe drzewo... i kozy skaczą.

SZCZUKA (cicho do Dyplowicza).

Ja Jegomości to odsłużę.

DYPLOWICZ (wysuwa się w tył, kłaniając).

Servus.

KSIĄŻĘ.

Teraz ciekawym, panie kochanku, co szlachcic zrobi?

SZCZUKA.

Przyjedzie i będzie spokój i zgoda.

DYPLOWICZ (nieśmiało).

Nie przyjedzie, ja go znam, jeszcze głupstwo powie...

KSIĄŻĘ.

I mnie się téż widzi, że nie przyjedzie... Widzisz, Szczuko... dawniéj, kiedyśmy to hulali, aż z czupryny kurzyło się, póki nie wyłysiała, bywało i tak, żem zaprosiwszy kogo, dał mu dwadzieścia pięć. Doktór Freind utrzymuje, że to nigdy nie szkodziło nikomu... ale ludzie, panie kochanku, tak zbabieli, że tego teraz nie lubią. Kurcewicz może co słyszał i boi się.

DYPLOWICZ.

Jemuby i pięćdziesiąt nie szkodziło.

SZCZUKA (do Dyplowicza cicho).

Ja na waszeci spróbuję.

DYPLOWICZ (odsuwa się).
SZCZUKA.

Mości Książę, on się tego nie zlęknie, bo mu i na myśl to nie przyjdzie. Książę słynie z gościnności i żalu do nikogo nie masz.

KSIĄŻĘ.

Mam żal, panie kochanku...

SZCZUKA.

Ale za cóż?

KSIĄŻĘ.

Za co, panie kochanku, za to, że ma taką fanaberyę! W Litwie, panie kochanku, od Wilna i Słonima do Białego Stoku i Brześcia oprócz Radziwiłłów fanaberyi takiej nikomu miéć nie wolno...

SZCZUKA.

On się ułagodzi...

KSIĄŻĘ.

Zobaczymy.

DYPLOWICZ.

To jeż, to zgaga, to ocet ten człowiek!

SZCZUKA.

Milcz waćpan... (Dyplowicz znowu się usuwa, Szczuka ogląda się.) Otóż zdaje mi się, idzie Żura... który do Siennéj Wulki był posłany...

KSIĄŻĘ.

Tak, to on sam, ale widzę już, markotny czegoś...




SCENA II.
CIŻ i ŻURA (po podróżnemu ubrany).

ŻURA.

Czołem Waszéj Książęcéj Mości...

KSIĄŻĘ.

A co tam dobrego przynosisz, panie kochanku?

ŻURA (który spojrzał na Szczukę).

Ot nic, Mości Książę... Szlachcica nie było w domu...

KSIĄŻĘ.

Co? co? Kto? ty? nie zastałeś go? Wiele lat jesteś u mnie na dworze?

ŻURA.

Trzeci rok, z łaski Księcia...

KSIĄŻĘ.

Ja myślałem, że dopiéro drugi dzień, bo nie znasz służby, panie kochanku!

ŻURA.

Jakto, Mości Książę?

KSIĄŻĘ.

Jak możesz ty powiedzieć mnie: nie zastałem, panie kochanku? Co to jest nie zastałem?“ Gdzieżeś był? W Siennéj Wulce?

ŻURA.

Ale kiedy go tam nie było.

KSIĄŻĘ.

Poprośże Marszałka, ażeby ci wyliczył... coś wart.. ażebyś, panie kochanku, wiedział co robić w takim razie, panie kochanku, kiedy Książę posyła do kogo... Jedziesz do Siennéj Wulki, niéma, dokąd pojechał? Do Słucka. Ty za nim... niéma go... dokąd ruszy? Do Wilna, ty do Wilna, do Warszawy, do Stambułu, bogdaj na księżyc, panie kochanku... (po chwili.) Ale to gorzéj, panie kochanku, niż nie zastałem... bo ty łżesz... Żura, ja ci z oczów widzę, ciebie Szczuka łokciem trącił.

ŻURA.

Ale... nie, Mości Książę!

DYPLOWICZ (z tyłu, migając, że Żura kłamie).
KSIĄŻĘ.

Tyś go zastał, panie kochanku... on tobie głupstwo powiedział, tyś je zjadł i nie śmiesz się niém ze mną podzielić, panie kochanku. A powinieneś wiedzieć, że posłów ani ścinają, ani wieszają... tylko czasem w Turcyi na hak za żebro, żeby przewietrzyć...

ŻURA.

Ale Mości Książę...

KSIĄŻĘ.

Mów do biesa, mów, nie ci nie będzie...

ŻURA (wahając się).

To-bo taki człowiek...

KSIĄŻĘ.

A no, utrapienie, mów, jak było... nic nie zjadaj.

SZCZUKA (na ucho Żurze).

Zlituj się, nie jątrz Księcia!

KSIĄŻĘ.

Szczuka.. proszę nie szeptać... idź ty mi precz.

DYPLOWICZ (na migi objawia swą radość).
KSIĄŻĘ.

Żura, mów całą prawdę, ja ją przełknę, gardło szerokie mam, żołądek dobry, strawię... a co potém z tego wyjdzie... zobaczymy, panie kochanku...

ŻURA.

To Mości Książę... Szlachcic strasznie zacięty...

DYPLOWICZ.

Nie mówiłem?

KSIĄŻĘ.

No, no, odpowiedź przypieprzył, ale ja się do papryki przyzwyczaiłem na Węgrzech, mów...

ŻURA.

Przybyłem do Siennéj Wulki, do dworu.

KSIĄŻĘ.

To chlew, panie kochanku, nie dwór...

ŻURA.

Dworek ubogi, ale chędogi, szlachcic stał w ganku. Gdym konia do kołka przywiązał i submituję się, kazał zaraz miodu przynieść.

KSIĄŻĘ.

Dobry miód ma, panie kochanku?

ŻURA.
Nie zły, Mości Książę, nie dał przyjść do słowa, pij...
KSIĄŻĘ.

Napiłeś się? panie kochanku...

ŻURA.

Trochę musiałem, potém zaraz z poselstwem, że Wasza Książęca Mość, pragnąc bliżéj poznać sąsiada, prosisz go na barszczyk do Nieświeża...

KSIĄŻĘ.

A on co na to? panie kochanku?

ŻURA (po chwili milczenia, cicho).

On na to, on na to...

KSIĄŻĘ.

A no, gadaj!

ŻURA.

On na to, powiedz Waszmość Księciu Jegomości, że ja barszczu nigdy nie jadam...

KSIĄŻĘ.

Widzisz! to czemużeś go na flaki nie prosił, panie kochanku?

ŻURA.

Książę kazał na barszcz...

KSIĄŻĘ.

Panie kochanku, ty nie masz konceptu... A daléj co? mów do ostatnich fusów.

ŻURA.

Powiedział: kłaniaj się Księciu Jegomości i powiedz, że jeżeli w barszczu smakuje, niech tu do Siennéj Wulki przyjedzie, dam takiego, aż mu się gęba wykrzywi...

KSIĄŻĘ.

O dla Boga! a cóż daléj?

ŻURA.

Powiedz, że ja w gościnie nie bywam, ale u siebie rad przyjmuję.

KSIĄŻĘ (wstaje i siada poruszony).

Szalona pałka! panie kochanku, on śmie Wojewodę Wileńskiego do siebie zapraszać, na barszczyk z rurą...

SZCZUKA.

Mości Książę!

KSIĄŻĘ.
Milcz-że ty mi, adwokacie nieproszony... Ja go nauczę, ja mu dam... tego już nadto, panie kochanku. Tu idzie o honor mojego domu!... Hej, pana gienerała prosić.
SZCZUKA (rzuca się do Księcia z rękoma złożonemi).

Mości Książę, bądź dla niego wspaniałym, bądź szlachetnym... Stary oszalał... ale Książę...

KSIĄŻĘ.

Prosić pana gienerała...

SZCZUKA (klękając).

Mości Książę, zaklinam...

KSIĄŻĘ.


Ty mi nie właź w drogę, panie kochanku, bo oberwiesz... panów senatorów moich! To tak mu nie ujdzie płazem...

SZCZUKA.

Ale cóż za grzech, że na barszcz prosił?

DYPLOWICZ.

To dopiéro dobrze! lecę do Wulki... i tam czekam ewentów... Kurcewicz przepadł, a Wulka będzie moja!

(wymyka się).
(Słychać odgłos dzwonu. Zewsząd cisną się starsi ze dworu w mundurach albeńskich, marszałek dworu, komendant zamku, pułkownicy, milicya).



SCENA III.
KSIĄŻĘ. — SENATOROWIE. — DWÓR.

KSIĄŻĘ (stojąc woła).
Panowie Rady! do mojego boku! młodzież na ustęp! ważne rzeczy się traktować będą, Szczuka idź precz... (Szczuka chowa się za słup w ganku.) Siadajcie panowie... (chrząka.) Mnie wielce miłościwi panowie a bracia! Idzie o honor domu Radziwiłłowskiego... lada szerepetka, szlachcic na jednéj wioszczynie, kurzy mi pod nos bezkarnie. Chorąży lidzki, co nigdy chorągwi nie miał żadnéj, Kurcewicz... który mi moje psy gończe wieszał, com mu przebaczył, zaproszony przeze mnie na barszcz, odpowiada kpinami... prowokuje mnie, panie kochanku!
KOMENDANT LARZAC.

Straszna zbrodnia! Mości Książę, ale ja nie sędzia, niech panowie radzą, a brachium militare wykona. Każecie ściąć, zetnę, spalić, spalę... na pal wbiję, jeśli trzeba...

KSIĄŻĘ.

Niech panowie senatorowie nieświescy składają wota, co robić, panie kochanku? Pan Wołodkowicz ma głos.

WOŁODKOWICZ.

Moja rada się Księciu nie podoba. Nie chciał barszczu jeść, mniejsza o to... plunąć i kwita...

KSIĄŻĘ.

Ale on mnie prosił na barszcz.

WOŁODKOWICZ (śmiejąc się).

No to jedźmy...

KSIĄŻĘ.

Ja? do niego? panie kochanku! niedoczekanie jego i — twoje. Wołodkowicz się zestarzał.

WOŁODKOWICZ.

Jest na Rusi przysłowie: koły moje ne w ład, to ja z moim nazad.

(kłania się, siada i milczy).
KSIĄŻĘ.

Wołodkowicz od niejakiego czasu na umyśle słabnie... Czy wasana jaka Omfala prząść uczy, panie kochanku?... Pan Kirkor ma głos.

KIRKOR.

Co tu długo radzić, nie chce szlachcic znać Radziwiłła, Radziwiłł może go nie znosić w Siennéj Wulce... zrobić obławę, wypłoszyć go jak borsuka, dwór z dymem puścić, pole zasiać solą i postawić figurę z napisem: Za duszę Kurcewicza, proszę o trzy zdrowaśki! KSIĄŻĘ. Toby było bardzo dobre, gdybym ja jeszcze był miecznikiem litewskim, ale wojewodzie wileńskiemu nie ujdzie, panie kochanku.

KIRKOR.

Jak ścierpieć taką obrazę?

SZCZUKA (z za słupa cicho).

Czy godzi się jątrzyć?

KSIĄŻĘ.

Kto tam coś szepcze?... (Wszyscy milczą). Pan Puchała ma głos...

PUCHAŁA.
Na co palić i niszczyć?... posłać stu dragonii, szlachcica przywieść, położyć w złotej sali, śpiewać nad nim Miserere i bić, i bić, i bić...
KSIĄŻĘ.

I potém płacić? panie kochanku... Nie, nie mam pieniędzy. Dziś mi się Dyplowicz napraszał, ale to bizun najmniej 50 talarów kosztuje, a człowiek wstrzemięźliwości nie ma, panie kochanku. Nie, i to źle... Pan Kojałowicz ma głos.

KOJAŁOWICZ.

Mości Książę, trudna rada... trudna. Żeby mnie uchybił, wyzwałbym go na rękę i uszy poobcinał... ale Księciu Wojewodzie nie wypada.

KSIĄŻĘ.

Mnie się ręka trzęsie, panie kochanku, a kto go tam wić, jak on ręką włada, byłaby tragiedya, a ja już od tragiedyi odwykłem... Pan Kiszka Ciechanowski ma głos.

KISZKA.

Myślę, myślę... ot, zrobiłbym tak, Mości Książę, wziąłbym szlachcica do dworu, posadził w ciupie i karmiłbym go jednym barszczem, dopókiby o pardon nie prosił...

KSIĄŻĘ.

Dalipan dowcipnie, panie kochanku... ale jeżeli ma żołądek taki twardy, jak głowę, w Nieświeżu barszczu dla niego nie stanie... (Spostrzega Szczukę.) Zdrada! zakradł się szpieg... słyszysz ty, chodź tu... Panowie Rady... kryminał! Szczuka słuchał, proszę na ustęp, ja się z nim sam rozprawię!

(wszyscy wychodzą do pałacu, Szczuka staje przed księciem).



SCENA IV.
KSIĄŻĘ. — SZCZUKA.

KSIĄŻĘ.

A co? złapali cię, bratku, na gorącym uczynku? słuchałeś?

SZCZUKA.
Słuchałem, Mości Książę.
KSIĄŻĘ.

To zdrada...

SZCZUKA.

Nie, to miłość dla Waszéj Książęcéj Mości.

KSIĄŻĘ.

Dla Basi...

SZCZUKA.

I dla niéj i dla księcia, bo łacno księciu źli ludzie złą radę dać mogli.

KSIĄŻĘ.

Jakiś ty czuły dla mnie, panie kochanku!

SZCZUKA.

Księcia, jak ojca kocham, jak dobrodzieja szanuję.

KSIĄŻĘ.

A jako szaloną pałkę pilnujesz, żeby głupstwa nie zrobił, panie kochanku?

SZCZUKA.

Książę masz serce anielskie, ale złych ludzi rady, poduszczania, namowy, podbechtywania mogą wciągnąć w sprawę, któréj sam Wasza Książęca Mość, pan mój miłościwy, żałować będziesz... Radziwiłł wyższym być powinien nad podobne... dzieciństwa...

KSIĄŻĘ.

Tybyś powinien bernardynem zostać i kazania prawić, panie kochanku... Gadasz jak z kazalnicy, a głupiś...

SZCZUKA.

Nie, Mości Książę, co mówię, mówię z serca synowskiego, z prawdziwéj miłości méj dla księcia, za któregom życie dać gotów.

KSIĄŻĘ.

A co zostanie dla Basi, panie kochanku?...

SZCZUKA.

Ona już moją nie będzie!

KSIĄŻĘ.

A no, nie desperuj, panie kochanku... Radziwiłłowie nie takich żenili, jak ty... Ale gadaj, cóżbyś zrobił?...

SZCZUKA (klękając przed nim).
Książę mój! jabym się uśmiechnął, przebaczył i rękę podał zgorzkniałemu niedolą. Zważ Wasza Książęca Mość, żeć to człowiek wielkiego rodu, w upadku, w ubóstwie, w pogardzie; czyliżby nie przystało księciu dłoń mu wspaniałą wyciągnąć i...
KSIĄŻĘ.

Rozumiem... Ożenić Waćpana z Basią, wyposażyć oboje... panie kochanku, a staremu puścić sto chat dożywociem...

SZCZUKA.

Tegoby on nie przyjął, Mości Książę.

KSIĄŻĘ.

O! o! myślisz?

SZCZUKA.

Jestem pewny...

(Radziwiłł myśli i uderza się po czole).
KSIĄŻĘ.

Dzwoń na radę, już wiem, co zrobię... dzwonić na panów senatorów...

(Szczuka wybiega. — Dzwon się daje słyszéć, panowie Rady nadchodzą i okalają Radziwiłła).



SCENA V.
KSIĄŻĘ. — SENATOROWIE. — DWÓR.

KSIĄŻĘ (stojąc, uroczystym głosem).

Dostojni panowie Rady! Wysłuchawszy głosów waszych w sprawie, panie kochanku, ekstra-zawiłéj, postanowiliśmy postąpić sobie wedle własnéj myśli naszéj. Zatém ogłasza się rozkaz dzienny... na jutro... Dwór, senatorowie i kto Albeńczyk ze mną na barszcz do Wulki, do Kniazia Kurcewicza...

SZCZUKA.

A! ja nieszczęśliwy.

KSIĄŻĘ.

A że Radziwiłł bez okazałości takiego wysokiego rodu człowieka odwiedzić nie może, boby mu chybił, więc gienerał da nam do orszaku dwieście koni.

GIENERAL.
Na rozkazy Waszéj Książęcéj Mości.
KSIĄŻĘ.

Sto kozaków dworskich...

SZCZUKA.

On go zjé! na Boga!

KSIĄŻĘ.

A dworzan pięćdziesięciu... Razem niech będzie trzysta do czterechset koni.

SZCZUKA.

Gdzież on ich tam pomieści? o Boże!

KSIĄŻĘ.

A że J. M. pan koniuszy Szczuka dzwonił na zgodę, komenderujemy go jako kwatermistrza do Wulki, przodem, aby oznajmił, że się Radziwiłł Kurcewiczowi submituje, a spodziewa się, iż go po ludzku przyjmie.

WSZYSCY (oprócz Szczuki).

Vivat nasz Wojewoda! Vivat!

SZCZUKA (ręce łamiąc).

Ale Mości Książę?

KSIĄŻĘ.

Panie kochanku, czegoż ty jeszcze chcesz? Chciałeś zgody? Będzie zgoda! Radziwiłł inaczéj w gościnę nie jedzie... a na co go szlachcic prosił?

(do dworzan).

Weźmiecie panowie z sobą potrosze odzieży i po kilka koszul, bo ja tam zabawić myślę!

KONIEC AKTU DRUGIEGO.




AKT III.
Izbą w dworku szlacheckim uboga, ale czysta. Pułap z belkami. W pośrodku stół nakryty starym kilimkiem, u drzwi na prawo kropielnica ze święconą wodą. Na ścianie obraz Chrystusa, na drugiej zbroja, szabla, łuk, kołczan, ławy okryte dywanikami i parę stołków, komin a nad nim stary zegar gdański. Wprost sceny drzwi jedne, drugie w prawo do alkierza.


SCENA I.
CHORĄŻY — BASIA.

BASIA (chodząc po pokoju ręce łamie).

Ojcze, kochany ojcze! jedźmy stąd, uciekajmy. — Ty wiész, co przemoc wielkiego pana znaczy. On nas zgubi jego dobra, jego ludzie, jego ziemie, jego wojska nas otaczają...

CHORĄŻY.

Ależ wara przed prawem! Bezpieczeństwo publiczne prawo nam zastrzega! Czego ja mam się lękać? Ta to lękliwość nasza ich przemoc czyni tak ciężką. Kładli się ludzie plackiem przed niemi, chodzili im téż po karkach... Zepsuto ich lokajstwem, podłością, pochlebstwy, dworowaniem trzeba, żeby ktoś rozumu nauczył...

BASIA.

Czyż my to czynić mamy? Ojcze kochany! my słabi, biedni, mali, którym przyjdzie pierwszą paść ofiarą... Książę się poprawić nie da, bo nadto nawykł do panowania i swawoli. Jego gdy rozdrażnisz, nie powstrzyma nic — wyda nas na rzeź, a gdyby i sam nie chciał tego, rozpuszczony dwór domyśli się pańskiej woli.

CHORĄŻY.

Nie będą śmieli! Wara! niedoczekanie ich! Koryatowicz także coś znaczy imię stanie mi za tarcz...

BASIA (płacze).

O mój drogi ojcze! ja truchleję o ciebie. Myśmy ubodzy, za nami nikt się nie ujmie, on możny, a z nim będą wszyscy...

CHORĄŻY.

Z nami Bóg i sprawiedliwość! Cóżem ja mu zrobił? chyba że mu się kłaniać nie chcę! toć nie kryminał — do kroć stu basałyków! Imponować sobie nie dam nikomu, ani się zjeść. Prędzej zjé — sto dyabłów! (stuka pięścią o stół).

BASIA (patrząc przez okno).

A! a! (zakrywa oczy).

CHORĄŻY.

I cóż tam znowu? co?

BASIA.

Nic, nic... ja nie wiem... (na stronie) Barwa Radziwiłłowska.. a! to on! on! Po co i z czém? (załamuje ręce) Ojca sobie narazi jeszcze więcéj... Po cóż? po co?

CHORĄŻY (zbliżając się ku oknu).

O, o! To pan koniuszy Szczuka! w swéj lokajskiej barwie... Cóż to on się tu znowu wybrał w posły — chyba, żeby mi złość zrobić i na awanturę się narazić!

BASIA (po cichu).

Byle nie z czém złém! Ratuj Boże!




SCENA II.
CHORĄŻY (staje naprzeciw drzwi), BASIA (cofa się do progu alkierza) — SZCZUKA.

SZCZUKA (z pokłonem).

Czołem panu Chorążemu...

CHORĄŻY (ponuro).

A! witam asindzieja — witam! ale zarazem u progu muszę mu przypomnieć, iż go prosiłem, abyś mnie odwiedzinami zaszczycać przestał. Nie chce mi się w domu własnym grubianinem być — a muszę... (odwraca się) Panno Barbaro — na ustęp!

BASIA (spogląda błagająco na ojca, cofa się do progu alkierza, ale wygląda przez drzwi).
CHORĄŻY.

Zatém powitawszy — żegnam! żegnam! Niech Pan Bóg szczęśliwie prowadzi...

SZCZUKA.

Przepraszam pana Chorążego, ja tu przybywam nie z własnéj woli, ani dla własnéj sprawy — posłem jestem. Stare to przysłowie, że posłów nie ścinają ani wieszają. Książę Wojewoda mnie przysyła.

CHORĄŻY.

Znowu ten uparty popowicz.

SZCZUKA.

Książę Wojewoda Wileński Radziwiłł.

CHORĄŻY.

Prosił mnie na barszcz odmówiłem — teraz pewnie na krupnik?

SZCZUKA.

Nie — panie Chorąży — Książę naprzód ukłon wam śle.

CHORĄŻY.
Ukłon? daj go katu, jaki mi się zrobił grzeczny!... a daléj?
SZCZUKA.

I powiedzieć każe, iż gdy do Nieświeża nie łaska, to on sam do Wulki zjedzie na zrazy.

CHORĄŻY.

He? on tu? do mnie? Kpisz asindziéj, czy drogi pytasz? on do mnie?

SZCZUKA.

Nie śmiałbym w tak poważnéj materyi żartów stroić. Książę mi sam własnemi powiedział usty: Jedź tam, panie Szczuka, przodem i czekaj na mnie w Wulce. Nie chciał on do mnie się na barszcz pofatygować, to ja do niego przyjadę na zrazy.

CHORĄŻY.

Cha! cha! Czy nie dowiedział się czasem, co na mojéj szabli stoi napisano? (zdejmuje ze ściany, wydobywa z pochwy i czyta pokazując).

Sam tu starce, sam tu smyki,
Proszę, proszę na zraziki!

To mu się znać tych przypiekanych zrazików zachciało!

(chowa szablę i rzuca).
SZCZUKA.

Spodziewam się, że w Siennéj Wulce i inne się dla dostojnego gościa znajdą.

CHORĄŻY.

Będzie ze mną jadł to, co ja jem, bo ja nikomu nie daję nic innego, choćby Król Jegomość przyjechał... anim kogo głodnym odprawił, choćby żebraka. Kiedyż to ta łaska pańska ma nastąpić?

SZCZUKA.

Dziś zaraz... za godzinę tu być może.

CHORĄŻY (zwraca się ku alkierzowi — Basia się chowa).

Hej! panno Barbaro! słyszysz asanna? Nie udawaj, żeś niesłuchała! Książę Wojewoda na zrazy jedzie... Każże mu misę przygotować, a słono, a pieprzno, cebuli i majeranku dosadzić, aby Księciu Jegomości smakowało.

BASIA (we drzwiach).
Książę! tu! u nas! a czémże my go przyjąć potrafimy? Chleb czerstwy! Mięsa mało... Ojcze kochany... Książę pewnie téż sam nie przyjedzie... nie będziemy mieli co dać... Fan Szczuka grzeczny, powie, że nas nie zastał... a my z domu uchodźmy... jedźmy... uciekajmy!...
CHORĄŻY (trzęsąc głową).

Ale zapewne! Jeszcze czego nie stało? (do Szczuki) A wielu ich tam z nim?

SZCZUKA (cicho i smutnie).

Książę Wojewoda, jak panu Chorążemu wiadomo, bez dworu się nie rusza. Najmniej trzysta koni, nie licząc przyjaciół, za nim jedzie...

CHORĄŻY (kręcąc wąsa).

Trzysta! choćby trzysta, przecież nie ucieknę ani od niego, ani od tych koni... Do trzystu basałyków, niech przybywa choćby w tysiąc, gościnnie przyjmę, póki czém przyjmować stanie — Kurcewiczowi jeszcze na to nie zabraknie.

BASIA.

Ojcze! dziś — ale jutro? co poczniemy jutro?

CHORĄŻY.

Jutro boże, nie nasze, cicho tam! Ja mówię, że mnie stać na to... Wiele mówisz ludzi i koni?

SZCZUKA.

To trudno powiedzieć. Trzysta do czterechset — nie śmiałbym Chorążego oszukiwać, ani przed nim taić.

BASIA.

Nuż... jeszcze zabawi dłużéj! Mój Boże!

SZCZUKA (cicho).

Nie wiem...

CHORĄŻY (stoi zamyślony).

Póki jest z czego starczyć, Kurcewicz z Siennéj Wulki od gości uciekać nie będzie. Zastawim się, a postawim się... Pas ostatni... łyżkę ostatnią, ostatnią koszulę oddam, a wstydu sobie zrobić nie dam... (myśli) Wszak tu dziś był Szmul Słonimiec? (wychodzi żywo wołając córkę za sobą) Basiu — proszę ze mną! proszę!




SCENA III.

SZCZUKA (sam, chwytając się za głowę).

Stało się! Wszystkie moje starania wyszły tylko na to, żem ich — ocalić pragnąc — dobił, bo go ta zgoda do nędzy doprowadzi. Nie było sposobu wyplątać się z téj alternatywy, albo-by go był zniszczył i spalił w gniewie, albo z wielkiéj miłości — zjé. W czterysta koni posiedziawszy dni kilka, zdusi go w tym uścisku, zjé Sienną Wulkę, jak zjadł niejednę wioskę szlachecką, choć potém sowicie ją zapłacił. Ale Chorąży nie od nikogo nie przyjmie i wyjdzie z kijem a z honorem... znam go! gotów własnéj krwi upuścić, aby sobie wstydu nie dać uczynić. Wulka i oni... i Basia padnie ofiarą. Ale byłże sposób zaradzenia temu?... Żadnego niestety! żadnego! Jedno z dwojga, albo... walka i przemoc... albo zgoda i nędza... (wzdycha) A jeśli Chorąży dowie się jeszcze, że to ja na tę nieszczęsną dzwoniłem zgodę — już się tu więcéj i pokazać mi nie da...




SCENA IV.

SZCZUKA — CHORĄŻY (wraca zadumany, trąc czoło)

CHORĄŻY (do siebie).
Szmul mi się jak na złość zawinął i wyjechał! Nie było co począć — wolałbym z żydem interes, ale żyda niéma. Wstydu nie zniosę — będą mieli co jeść i pić do zdechu, choć-by mi głową nałożyć przyszło. Niech Wulka przepada, aby honor był cały! (spostrzegając Szczukę) A waćpan tu jeszcze?
SZCZUKA.

Mam polecenie od Księcia, abym tu na niego oczekiwał...

CHORĄŻY.

Wiész asindziej co? świeże powietrze bardzo zdrowe... tu dworek ciasny i zaducha... Przeszedłbyś się może po dziedzińczyku, bo teraz mam wiele do czynienia i do mówienia bez świadków, a widzę właśnie, że powołany sąsiad Dyplowicz tu ciągnie. (Do wychodzącego Szczuki) A od panny Barbary prosiłbym... trzymać się zdaleka... zdaleka... Obliguję...



SCENA V.
(W chwili, gdy Szczuka wychodzi, wsuwa się DYPLOWICZ pośpiesznie temi samemi drzwiami, czapeczka pod pachą).

CHORĄŻY (do Dyplowicza).

No, no, chodź, nie bój się, proszę — wszak sam po asindzieja posyłałem... nie ci się złego nie stanie, włos nie spadnie z głowy... Mam interes pilny...

DYPLOWICZ (zginając się w ukłonach).

Che! che! Kochanego sąsiada! Szanownego pana Chorążego — a zawsze żartobliwy! Nóżeczki całuję... Kłaniam uniżenie-Ale cóż to za święto, że mnie wezwać raczyliście?

CHORĄŻY.

Zgadliście święto! święto u mnie wielkie, honor niepośledni dla Kurcewicza, a Dyplowiczowi zysk — na wasz młyn woda...

DYPLOWICZ.

A! ja bo jeszcze młynka nie mam! nie mam...

CHORĄŻY.

Za to językiem i rękami mielesz dobrze...

DYPLOWICZ.
Che! che! wolne żarty! zawsze facecyjki, kochany Chorąży, nieoszacowany! (Chce go uściskać, Chorąży się cofa i ręce nadstawia).
CHORĄŻY.

Tylko zdaleka proszę, bez zbytniéj poufałości! panie Dyplowicz... Pogadajmy na seryo, bo czasu do stracenia nie mam. Waść mi siedzisz pod bokiem w Wulce, jak lis na przesmyku i czyhasz, kiedy ja ci w łapę wpadnę... Chciałbyś moję Wuleczkę połknąć? i smakuje ci...

DYPLOWICZ.

Ja? Kto? ja?

CHORĄŻY.

No tak... Radbyś ją wziąć i to jeszcze po swojemu, psim swędem nabywszy...

DYPLOWICZ.

Panie Chorąży? ja? ja? O Jezu miły! co za potwarz! jakie posądzenie! Panie Boże, tyś świadkiem niewinności mojéj. (oczy ocierając) Ja, na cudze czyhać dobro? ja? (bije się w piersi) Tak to cnota na świecie... tak...

CHORĄŻY.

Proszęż cię, nie żyj i nie udawaj! My się przecie znamy jak łyse konie. Chcesz ode mnie Wulkę wyszachrować. Otóż twój patron, dyabeł, wyświadczył ci tę łaskę, że ją nastręcza — możesz, byleś chciał.

DYPLOWICZ (zrazu gorąco).

Jakto? (miarkując się chłodno) Ja na Wulkę pana Chorążego ochoty nie mam! nie mam!

CHORĄŻY.

A no, to tak-że mów! Nie masz ochoty, bywaj zdrów i pisuj do mnie na Berdyczów — znajdzie się więc inny, co ją zabierze... (odwraca się).

DYPLOWICZ.

Ależ za pozwoleniem! Panie Chorąży! jeśliby to dla pana było dogodne... a warunki nie zbyt ciężkie... dla kochanego sąsiada... choćby ze stratą własną...

CHORĄŻY.

Słuchaj, Dyplowicz... Gadać długo nie pora! albo we dwóch słowach skończymy, albo ty sobie pójdziesz precz... Mnie pilno. Wulki-bym za milion nie oddał, bo to z naszych wielkich dóbr ostatni ziemi szmatek, na grób przeznaczyłem sobie... Ale tu idzie o honor domu...

DYPLOWICZ (cicho).
Same piaski i borowina.
CHORĄŻY.

Borowina, piaski, błoto... może być!. może!.. No — ale mnie to wszystko drogie, bo to święta ojcowizna! Milcz ino, a słuchaj. Zaprosiłem Radziwiłła do siebie, wziął mnie za słowo, za pół godziny zjedzie tu z całym dworem, może w jakie trzysta koni.

DYPLOWICZ.

Jezu Nazareński! Radziwiłł tu! tu — on! Książę Wojewoda!

CHORĄŻY.

Co dziwnego? Nie pierwszyzna Koryatowiczom Radziwiłłów przyjmować alem ja, panie sąsiedzie — goły... śpichrze, piwnice, spiżarnie puste. Tyś sknera i dusigrosz, u ciebie wszystkiego pełno, bo ty wszystkiém handlujesz. Mów więc a prędko, czy mi sprzedasz owies, siano, wino, piwo, miód, chleb... i co u ciebie jest, a czego mnie potrzeba?...

DYPLOWICZ (kręcąc się).

Oho! To może więcéj byłoby warto, niż cała Wulka wasza! Piaski takie...

CHORĄŻY.

Cóż Wulka warta?

DYPLOWICZ.

Borowina... grunta jałowe... błoto... na pagórkach paproć rośnie. Ale że to o miedzę i że ja chcę kochanemu sąsiadowi w tej okazyi wygodzić, choćby z własną szkodą — Bóg widzi! Kiedy pan Chorąży jesteś w takiem położeniu — muszę cóż robić! muszę się poświęcić! za Wulkę dwa tysiące dukatów. Tysiąc na niéj jest zapisane do Słuckiéj fary, no — a tysiąc... niby...

CHORĄŻY.

Mówisz więc tysiąc? Ja nie mam czasu się targować. Pal cię dyabli — Dyplowicz rób umowę lub ruszaj do kroć basałyków... Oto moje ostatnie słowo. Nie wiem, co moja Wulka warta i co warte twoje stęchlizny. Dasz mi siana, owsa, chleba, mięsa, wina, miodu, wszystkiego, czego te ciury Radziwiłłowskie zapragną — ale — w bród! Niech Kureewicza znają! Nie żałując! Owies im na środku dziedzińca w kupę zsypać, beczki wytoczyć... wołu całego upiec... dwa... Musi być wszystko, czego dusza zażąda... Ja honor mój ratuję...

DYPLOWICZ.

Jabym chciał służyć Chorążemu — ale to z temi ludźmi! jak oni...

CHORĄŻY (spoglądając na zegar gwałtownie).
Zgoda, czy nie?
DYPLOWICZ.

Ale jeśliby oni...

CHORĄŻY (naciskając go).

Zgoda, czy nie?

DYPLOWICZ.

Jednakże... gdyby... wszelako... jakoś...

CHORĄŻY.

Po raz trzeci i ostatni... Zgoda lub...

DYPLOWICZ.

Cóż począć, poświęcam się! Zgoda! Choć ze stratą, byle wam dowieść przyjaźni szczerėj. (kłania się) Ale Wulka moja.

CHORĄŻY.

Wulka twoja, a co u ciebie zapasów jest, to wszystko moje... Szlacheckie słowo?

DYPLOWICZ.

Co robić! Muszę się poświęcić (wzdycha).

CHORĄŻY.

Czekaj jedna tylko ekscepcya!

DYPLOWICZ (chwytając go za rękę)

A! żadnej żadnej ekscepcyi!

CHORĄŻY.

Musisz mi dać sześć łokci ziemi w borze na pagórku... na grób dla mnie i sosnę na krzyż nad mogiłą...

DYPLOWICZ.

Panie Chorąży! Pan mnie rozczulasz!

CHORĄŻY.

A teraz, do roboty! żywo! żywo!

DYPLOWICZ (na stronie).

Ziemi i sosny nie przyrzekłem, będzie mi musiał dobrze za nie zapłacić!

(wychodzi).



SCENA VI.
CHORĄŻY — BASIA (wybiega z alkierza).

BASIA.

Drogi ojcze! Jam wszystko słyszała — cóż my poczniemy? gdzie się podziejemy?

CHORĄŻY (z powagą).

My jutro pójdziemy z kijem i torbami, ale honor Kurcewiczów obronim...

(Dyplowicz stoi w progu wahając się).
CHORĄŻY (zwracając się do niego)

Dyplowicz, jeszcze słowo.

DYPLOWICZ.

Jakto? jeszcze co? a...

CHORĄŻY.

Nie, nie, tylko jedna dobra przyjacielska rada. Jeśli popełnisz jakie szachrajstwo, jeśli czego zabraknie, jeśli co zechcesz wykraść, jeśli ja się wstydu za Waszeci najem... jakem Kurcewicz... w łeb, jak sobace palnę... Bywaj zdrów...

(Dyplowicz skuliwszy się, wzdycha i wychodzi — Chorąży za nim).



SCENA VII.
BASIA sama, późniéj SZCZUKA.

BASIA (rzuca się na krzesło i płacze)

Zginęliśmy, tak nasze chciały losy... spełni się, co Bóg przeznaczył.

SZCZUKA (wsuwa się oglądając nieśmiało, z rękoma złożonemi).

Panno Barbaro! łzy wasze na moję duszę spadają, ja to jestem tego nieszczęścia przyczyną. Ja! Bóg widzi, że was ocalić chciałem i przejednać! Któż mógł przewidzieć taki koniec, zgodę taką!

BASIA.

A! biedny mój stary ojciec...

SZCZUKA.

Pani, jeśli was dotknie nieszczęście, wszak macie zagrodę moję, domek mój, wszystko, co się mojém zowie, waszém jest... Ja-m winien, ja niech pokutuję, a słodką mi będzie ta pokuta.

BASIA.

Możesz-że myśleć, iż ojciec mój od kogokolwiekbądź co przyjąć zechce? Całe życie strawił nosząc ubóstwo swe wysoko, i mnie nauczył wyżej cenić cześć niż szczęście... Ja pójdę do klasztoru, ale on! on!

SZCZUKA.

Panno Barbaro! jeśli wy wyjdziecie z Wulki, ja za wami, jak sługa wasz, choćbyście odpędzali, powłokę się jak pies wierny, bo ja bez was żyć nie potrafię. Ja-m téj zguby przyczyną, na mnie ratowania obowiązek.

BASIA.

Nas już nikt nie uratuje (spogląda oknem). A! mój Boże! co się tam dzieje! Kupy owsa... beczki toczą... Dyplowicz lata, ojciec się krząta... (płacząc.) Zachciałeś Książę zjeść Wulkę biedną... niech ci łzy moje będą na... zdrowie... (do Szczuki.) Odejdź pan! Ojciec się gniewać będzie, gdy was tu zastanie, na co mu żółci dodawać!... Idź pan... żegnam go... żegnam... (podaje mu rękę, którą Szczuka całuje.) Bądź zdrów! bądź zdrów na zawsze!...

SZCZUKA.

Nie! stokroć nie! do widzenia, dziś, jutro... wszędzie i zawsze...

(Wychodzi Basia pada na krzesło i zakrywa sobie oczy).


SCENA VIII.
BASIA. — DYPLOWICZ.

DYPLOWICZ (wsuwając się).

Za pozwoleniem czcigodnéj panny Chorążanki, słóweczko malusieczkie, jedno zapytańko...

BASIA (zrywając się).

A! dajże mi waćpan pokój!

(Wchodzi do alkierza i drzwi za sobą zatrzaska).
DYPLOWICZ.

Otóż to oni tak się ze swym zbawcą i dobrodziejem obchodzą! Czarna ludzka niewdzięczność! (ogląda się i zaciera ręce.) Ale mi się nie szpetnie udało! Pan Bóg mi zesłał tego Radziwiłła. Choć ściśle biorąc, nie jestem obowiązany dać świecy na ołtarz... ale, niech już i w tém będzie moja strata, dam! dam świecę... To przecież interes! (myśli.) Skąd on wiedział, że stęchlizna? Prawda! owies zatęchły, ale konie się na tém nie poznają. Wino wodą podleje... trochę. Piwo kwaskowate, ale chłodzące... Interes nie bez kłopotu, ale zawsze dobry... Przecie raz sąsiada się pozbędę i dworek ten sobie zajmę... (patrzy po izbie.) Nie zły dworek... Cale nie zły dworek!




SCENA IX.
DYPLOWICZ, KSIĄŻĘ RADZIWIŁŁ (w szaréj długiéj opończy, z podniesionym kołnierzem, bicz w ręku, wchodzi pocichu się rozglądając, Dyplowicz poznawszy go, staje zdumiony i przerażony).

DYPLOWICZ.

A słowo się stało!... Książę! Książę tu i w takim stroju?

KSIĄŻĘ.

Cyt! cyt! panie kochanku! Nikt mnie nie poznał, bo i poznać nie byli powinni. Przyjechałem sam powożąc się jednokonną kałamaszką, panie kochanku, ażeby zobaczyć incognito, jak mnie téż szlachcic przyjmować myśli, panie kochanku...

DYPLOWICZ (śmiejąc się).

Co Książę pan wyrabia! Stopki Księcia całuję i weneruję...

KSIĄŻĘ.

Kurcewicz się, panie kochanku, suto i wspaniale sztyftuje... a mówili, że nic niéma!

DYPLOWICZ (żywo).

Co on się sztyftuje? Czyż to on? Wspaniale! Cha! cha, Mości Książę! Czy Wasza Książęca Mość myślisz, że u niego co było? że on co miał? To hołysz! Dopiéro jak się dowiedział, że Książę jedziesz z dworem, tak on do mnie, w prośby, w modły, ledwie, że po rękach nie całował... Dypciu! kochanie!... ratuj! Bierz sobie Wulkę a dawaj im czego zażądają, ażebym wstydu nie miał...

KSIĄŻĘ.

A ty co na to, panie kochanku?

DYPLOWICZ.

No cóż, co miałem robić? Człowiek nie kamień, sforsowany, naciśnięty, musiałem się zgodzić, choć z oczywistą stratą.

KSIĄŻĘ.
Proszę proszę oddał ci Wulkę, panie kochanku, aby mnie przyjąć?
DYPLOWICZ.

A! oddał... ale to piaski... piachy!

KSIĄŻĘ.

Proszę! panie kochanku! I ty taki poczciwy byłeś, żeś wziął?

DYPLOWICZ.

Przez miłość bliźniego! bo to borowina, błoto i nieużytki...

KSIĄŻĘ.

Wziąłeś, panie kochanku?

DYPLOWICZ.

Wziąłem, Mości Książę.

KSIĄŻĘ (po chwili namysłu).

Toś kiep, panie kochanku.

DYPLOWICZ.

Wolne żarty! dlaczego, Mości Książę?

KSIĄŻĘ.

Boś jemu dogodził, a mnie skrzywdziłeś, panie kochanku.

DYPLOWICZ (przestraszony).

Ja! Księcia Jego Mości?...

KSIĄŻĘ.

Tak! tak, panie kochanku! Skrzywdziłeś mnie... obraziłeś... Ja ciebie z bebechami w kaszy zjem, ty nicponiu, panie kochanku!

DYPLOWICZ.

O Jezu miły! ale cóżem zawinił?

KSIĄŻĘ.

Jakto? ty tego nie rozumiesz, panie kochanku? To ci piątej klepki braknie... Jakżeś ty tego nie pojął, że ja właśnie na to kroiłem, tego pragnąłem, ażeby się ten dumny szerepetka wstydził... A ty mi jego wstyd, całą moję satysfakcyę z rąk wydzierasz... panie kochanku, trutniu jakiś... Ja się na tobie mścić będę, póki życia.

DYPLOWICZ (pada na kolana i bije się w piersi).

Mości Książę! miłosierdzia, litości! rozkaz, mów, co mam czynić? Niech i jego z Wulką dyabli wezmą.

KSIĄŻĘ.
Co masz czynić, panie kochanku... Co? Czyż nie rozumiesz, tępa głowo! idź, co najprędzéj! nim mój dwór nadciągnie, zabieraj nazad wszystko z dziedzińca do domu, Powiedz, żeś się oszukał, że umowę zrywasz, że nie chcesz...
DYPLOWICZ (płacząc).

To on mi w łeb palnie!

KSIĄŻĘ.

A jak ty mi tego nie zrobisz, co każę, panie kochanku, słowo Radziwiłłowskie, ja ci w łeb strzelę... Idź schowaj się, ludzi tylko poślij, ażeby mi tu, panie kochanku, w pół godziny pruszyny owsa, kawałka chleba, kropli napitku nie bylo. Słyszysz, panie kochanku? Tak Radziwiłł chce każe. Od Kurcewicza się wywiniesz, ale ode mnie! Ja takich, jak ty zgniótłszy na powidełka, do kieszeni chowam, panie kochanku!

DYPLOWICZ (drżąc, całuje połę księcia).

Ojcze mój, dobroczyńco! miéj litość nad nieszczęśliwym, nad żoną i dziećmi...

KSIĄŻĘ.

Przecież nie jesteś żonaty?

DYPLOWICZ (łkając).

Ściśle biorąc nie, ale właśnie miałem się żenić i miéć wiele dzieci...

KSIĄŻĘ.

Idź-że mi zaraz, panie kochanku, a rób, co kazałem...

DYPLOWICZ.

A jak on w łeb palnie?

KSIĄŻĘ.

Nie trafi, panie kochanku, ja w tém, że nie trafi... idźże mi zaraz...

(wypycha za drzwi).




SCENA X.

KSIĄŻĘ (rozglądając się).

Ubożuchno, ale schludnie, a ten skurczypałka Dyplowicz całąby mi był satysfakcyę odebrał... Szczęściem, że się zapobieży, panie kochanku... Kurcewicz to dobra krew, którą muszę poszanować, panie kochanku! a za satysfakcyę znowu kieszeń Radziwiłłowska beknie... Ale jużcić i Szczuka coś wart i ten stary zabijaka mi się podoba, choć goły, ale z fanaberyą... Gdzież się on podziewa? Nikt mnie tu nie przyjął, nawet pies nie zaszczekał. Nie poznali mnie, panie kochanku, i nie przewąchali.. To mi się raz w życiu udało!



SCENA XI.
KSIĄŻĘ (chodzi, przypatrując się). — CHORĄŻY (w progu alkierza, potém wchodzi do izby).

CHORĄŻY.

Któż to mi się tak bez ceremonii wkwaterował, nawet opończy nie zdjąwszy?

(Radziwiłł odwraca się).

A czy mnie oczy mylą!

KSIĄŻĘ (kłaniając się).

Nie, panie kochanku! nie mylą... Wybrałem się incognito do szanownego sąsiada, jak cesarz Józef do carowéj Katarzyny, panie kochanku... Nie chciałem kniaziowi robić kłopotu, więc zaprzągłem sobie sam kobyłę do kałamaszki i choć trochę kulała, panie kochanku, bo mi w Nieświeżu cała stajnia znosaciała i poochwacała się, przywlokłem się do waszeci, na te zrazy.

CHORĄŻY.

Mości Książę... bez żartów, proszę, bez żartów.

KSIĄŻĘ.

Ale bez żartów... panie kochanku... Widzisz asindziej, tego wojewodę wileńskiego ciągle nosić na karku, zacięży w końcu i znudzi, panie kochanku... Zostawiłem go w domu i sam bez niego do pana Chorążego przy wlokłem się. Każ że gotować zrazy i tak po szczerości sąsiedzkiéj daj mi rękę.

CHORĄŻY (z ukłonem).
Ale zdala, Mości Książę!
KSIĄŻĘ.

Cóż to, panie kochanku, w domu własnym, na gościa i sąsiada się boczysz? to nie po polsku i nie po naszemu.

CHORAŻY.

Owszem, radem mu z serca, lecz...

KSIĄŻĘ.

Słuchaj, Kniaziu Chorąży, panie kochanku! Radziwiłł wojewoda czasem miewa fąfry w nosie, ale ten, co go tu dziś u siebie masz, ja ci ręczę, z flakami dobre człeczysko!

(na stronie).

Muszę go zagadywać, póki się tam nie uprzątną, panie kochanku, i nie zrobią, com kazał.

(głośno).

Radziwiłła ogadali przed tobą niewinnie, panie kochanku, to przylepka, choć do rany przyłożyć! Tamten miecznik i wojewoda, czasem sobie pobrykał, panie kochanku, ale jakże było po takich, jak twój Dyplowicz nie jeździć?... To paskudztwo jest, panie kochanku... Ja... jak-em raz był... Gdzieżem to ja był?... panie kochanku?

CHORĄŻY.

Albo to ja wiem, gdzie Książę bywałeś, a kędyś nie bywał?

KSIĄŻĘ.

Ja-bo, panie kochanku, coś innego mówić chciałem... (zasłania mu sobą okno.) Bo to, widzisz mój Kniaziu, choć wojewodę zamknąłem na klucz w moim gabinecie, w Nieświeżu, ale moja dwornia, jak się opatrzy, że się on gdzieś im zapodział, panie kochanku, węchem, jak legawce za mną w trop przybiegną... A tego tam chmara, panie kochanku... głodne to... czy im choć jeść będziesz miał co dać?

CHORĄŻY (spokojnie).

Znajdzie się.

KSIĄŻĘ.

Będzie tego pewnie ze trzysta koni, panie kochanku.

CHORĄŻY.

No, choćby czterysta...

KSIĄŻĘ.

A, to dobrze, bo ja dla siebie, panie kochanku, niewiele potrzebuję; służąc za kuchtę u pani Gałeckiéj, nawykłem do wszystkiego, ale ta moja dwornia, panie kochanku, więksi panowie, niż ja... I jedzą bestye każdy za czterech i piją za sześciu... a wybredne to!... Co im pan Chorąży dasz?

CHORĄŻY.

Co mam.

KSIĄŻĘ.

A cóż masz? panie kochanku! (spogląda oknem) bo ja tu coś, jakoś żadnych przygotowań dla téj szarańczy nie widzę.

CHORĄŻY.

Jak to? jak to?

KSIĄŻĘ.

Coś tam było... panie kochanku... garstka owsa i beczułka oliwy, czy coś? ale i to, pochwytano i pochowano, jak przed kozackim najazdem, panie kochanku.

CHORĄŻY (cisnąc się do okna).

Jak to może być? Cóż to jest? Kto śmiał? (patrzy.) Co się stało! Na rany Pańskie, to ten wisielec Dyplowicz, ale ja go zabiję!

(Chce biedz do drzwi, Radziwiłł go chwyta w pół, szamotają się, Książę go obu stron w twarz całuje).
KSIĄŻĘ.

Bracie! Kniaziu! Chorąży! słuchaj, panie kochanku! Koryatowicze z Radziwiłłami koligaci, my krew jedna... pocałujmy się... a nie, to zaduszę... panie kochanku. Ja ciebie kocham, ja cię szanuję, ty gorąca palka jesteś, jak ja, ale dobry człowiek. Słuchajno i nie rwij się, bo zaduszę!

CHORĄŻY (usiłuje się wyrwać).

Książę Wojewodo, wstyd mi i hańbę uczyniono!

KSIĄŻĘ.

Żadnego wstydu, hańby żadnéj, panie kochanku. Cześć ci i sława! Spełniło się to tylko, co każdego dnia w psalmie odmawiamy:

Ty oczyma swemi
Ujrzysz pomstę nad grzesznemi“.

Przekonasz się, panie kochanku, posłuchaj. Dyplowicz ci Wulkę chciał zagarnąć, dając mi ją do zjedzenia, ale ja krwawicą moich koligatów się nie żywię, ja-nie wilk, panie kochanku. Zobaczysz, jak się to misternie skończy. Jużeśmy się, choć z forsą, pocałowali, teraz zgoda!... Z całym dworem jedziemy na śniadańko do Dyplowicza, on mnie musi przyjąć... tylko... chwileczkę jeszcze...

CHORĄŻY.

Ja nic nie rozumiem...

KSIĄŻĘ.

E! ja to sobie tak plotę. (na stronie.) Musieli się przecież uwinąć? (głośno.) Panie Chorąży, miałbym jeszcze do was prośbeczkę. W swoim domu nic się nikomu nie odmawia.

CHORĄŻY.

Jeźli w mojéj mocy.

KSIĄŻĘ.

W twojéj, panie kochanku... ale daj mi słowo honoru, że to uczynisz?

CHORĄŻY.

Uczynię, jeśli w mojéj mocy.

KSIĄŻĘ.

W twojéj mocy, panie kochanku, nie gniewać się i pobłogosławić...

CHORĄŻY.

Pobłogosławić, kogo?

KSIĄŻĘ.

Bo to, widzisz, ja ci figla spłatałem, panie kochanku... przyjechał ze mną ksiądz, poczciwy mój Wyhowski i pannie Barbarze ślub dał ze Szczuką.

CHORĄŻY.

Gdzie? jak? na miłość bożą!

(chce biedz, książę go wstrzymuje).
KSIĄŻĘ.

To darmo! już się stało! Wzięli ślub naprzeciwko, gdym ja tu pana Chorążego durzył... panie kochanku. (ściska go.) Nie gniewaj się... Szczuka dobry człek i karmazyn... Jesteśmy z nim w koligacyi a bardzo majętny, kto wié, czy nie majętniejszy ode mnie, bo ja wiecznie goły jestem i grosza przy duszy nie mam.

CHORĄŻY.
Ale moja córka, Mości Książę...
KSIĄŻĘ.

Posłuchajcie, Szczuka mi dał pięć tysięcy dukatów gotówką i puściłem mu trzy wsie w Słuczczyźnie zastawą. Czego to goły nie zrobi?... Musiałem ślub dać w dodatku.

CHORĄŻY.

Bez mojego zezwolenia!

KSIĄŻĘ.

Ja rachowałem na to, że ty Radziwiłła gubić nie zechcesz. (ściska go.) Nie gub Radziwiłła, oni się kochają... i my z sobą kochać się musimy.




SCENA XII.
CIŻ. — BASIA ze SZCZUKĄ trzymając się za ręce wchodzą, za niemi kilku dworzan Księcia, klękają przed ojcem i Księciem stojącemi razem.

KSIĄŻĘ.

A co? trzeba, panie kochanku, pobłogosławić, bo się gotowi obejść i bez naszego błogosławieństwa.

CHORĄŻY.

Basiu droga!

(ściska ją i błogosławi).
SZCZUKA.

Przebacz, ojcze!

CHORĄŻY.
Radziwiłłowi się oprzéć trudno...
KSIĄŻĘ.

Widzisz, panie kochanku, jak nie mogę siłą, to wezmę sercem...

(Ściskają się, podrzuca czapkę do góry. Z dziedzińca słychać okrzyki i wystrzały moździerzów, wpada Dyplowicz przerażony).

A teraz, panie kochanku, chodźmy zjeść Dyplowicza, bo trzeba, żeby ktoś za nasze grzechy odpokutował!

GŁOSY (za sceną).

Vivat!

KONIEC.










  1. Szczuka po staropolsku — szczupak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.