Przejdź do zawartości

Strona:PL Kraszewski - Wybór Pism Tom VII.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wić nie da, bo nadto nawykł do panowania i swawoli. Jego gdy rozdrażnisz, nie powstrzyma nic — wyda nas na rzeź, a gdyby i sam nie chciał tego, rozpuszczony dwór domyśli się pańskiej woli.

CHORĄŻY.

Nie będą śmieli! Wara! niedoczekanie ich! Koryatowicz także coś znaczy imię stanie mi za tarcz...

BASIA (płacze).

O mój drogi ojcze! ja truchleję o ciebie. Myśmy ubodzy, za nami nikt się nie ujmie, on możny, a z nim będą wszyscy...

CHORĄŻY.

Z nami Bóg i sprawiedliwość! Cóżem ja mu zrobił? chyba że mu się kłaniać nie chcę! toć nie kryminał — do kroć stu basałyków! Imponować sobie nie dam nikomu, ani się zjeść. Prędzej zjé — sto dyabłów! (stuka pięścią o stół).

BASIA (patrząc przez okno).

A! a! (zakrywa oczy).

CHORĄŻY.

I cóż tam znowu? co?

BASIA.

Nic, nic... ja nie wiem... (na stronie) Barwa Radziwiłłowska.. a! to on! on! Po co i z czém? (załamuje ręce) Ojca sobie narazi jeszcze więcéj... Po cóż? po co?

CHORĄŻY (zbliżając się ku oknu).

O, o! To pan koniuszy Szczuka! w swéj lokajskiej barwie... Cóż to on się tu znowu wybrał w posły — chyba, żeby mi złość zrobić i na awanturę się narazić!

BASIA (po cichu).

Byle nie z czém złém! Ratuj Boże!