Psychologia tłumu/Księga trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Le Bon
Tytuł Psychologia tłumu
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia „Dziennika Polskiego“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Zygmunt Poznański
Tytuł orygin. Psychologie des foules
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA TRZECIA.
Klasyfikacya i opis różnych kategoryi tłumów.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Klasyfikacya tłumów.

Poznaliśmy już ogólne cechy, wspólne wszystkim tłumom psychologicznym. Teraz należy wykazać cechy szczególne, występujące obok owych cech ogólnych, stosownie do rozmaitych kategoryi zbiorowisk, gdy te, pod wpływem odpowiednich bodźców, przekształcają się w tłum.
Zapoznajmy się najprzód pokrótce z klasyfikacyą tłumów.
Zacznijmy od prostego zbiorowiska, którego najniższa forma składa się z indywiduów, należących do ras odmiennych. Jedynym węzłem, który osobniki te łączy, jest mniej lub więcej szanowana wola ich naczelnika. Za typ podobnych zbiorowisk mogą służyć barbarzyńcy, wielce różnorodnego pochodzenia, którzy owładnęli państwem rzymskiem.
Po nad temi zbiorowiskami, złożonemi z ras rozmaitych, stoją inne, które pod wpływem pewnych czynników nabyły cech wspólnych i stworzyły naród. Mogą one przy pewnych okolicznościach przejawiać specyalne cechy tłumu, ale nad ostatniemi zawsze w mniejszym lub większym stopniu górować będą cechy rasowe.
Obie te kategorye zbiorowisk mogą pod działaniem czynników, które zbadaliśmy w niniejszem dziele, przeobrażać się w tłumy uorganizowane czyli psychologiczne. Te zaś ostatnie można podzielić w sposób następujący:

A. Tłumy różnorodne.
1. Bezimienne. (Np. Tłum uliczny)
2. O nazwie określonej. (Np. Jury, zgromadzenia prawodawcze i t. d.)
B. Tłumy jednorodne.
1. Sekty. (Polityczne, religijne i t. d.)
2. Kasty. (Wojskowa, kapłańska, robotnicza i t. d.)
3. Klasy. (Mieszczańska, włościańska i t. d.)

Przejdźmy w kilku słowach zasadnicze różnice, dzielące te rozmaite kategorye tłumów.


§. 1. Tłumy różnorodne

Tłumy różnorodne są to te właśnie zbiorowiska, których cechy ogólne były przedmiotem badań w niniejszej pracy. W skład ich wchodzą wszelkie osobniki najbardziej różne, tak pod względem swego zawodu, jak i stopnia inteligencyi.
Wiemy już teraz, iż sam fakt, że pewni ludzie tworzą tłum czynny, nadaje ich duszy zbiorowej cechy zasadniczo odmienne od tych, jakie posiadają osobniki, niezależnie od stopnia inteligencyi tych ostatnich. Przekonaliśmy się bowiem, że inteligencya nie odgrywa żadnej roli w zbiorowiskach, działających wyłącznie pod wpływem uczuć nieświadomych.
Jeden z czynników zasadniczych, a mianowicie rasa, pozwala nam podzielić owe tłumy różnorodne na dość wyraźne grupy.
Kilkakrotnie już zwracaliśmy uwagę na wielkie znaczenie rasy, wykazując, że jest ona najpotężniejszym czynnikiem w szeregu tych, od których zależą czyny ludzkie. Wpływ jej ujawnia się również przy rozpatrywaniu cech tłumu. Tłum, złożony z Anglików lub Chińczyków — zawsze mam na myśli tłum różnorodny — różnić się będzie głęboko od tłumu także złożonego z osobników różnorodnych, lecz należących do narodowości innych: Rosyan, Francuzów, Hiszpanów.
Gdy okoliczności, dość zresztą rzadko spotykające się w historyi, połączą w jednem i tem samem zbiorowisku, w stosunku mniej więcej równym, osobniki rozmaitych narodowości, natychmiast występują na jaw owe głębokie różnice, które przekazany drogą dziedziczności ustrój duchowy wywołuje w uczuciach i poglądach ludzi, chociażby nawet pozornie łączące ich w tłum interesa wydawały się zupełnie indentycznemi. Próby socyalistów w celu połączenia na wielkich kongresach przedstawicieli ludności robotniczej różnych krajów zawsze prowadziły w końcu do gwałtownych rozterek. Tłum romański, czy go mieć będziemy za rewolucyjny czy za konserwatywny, nieodmiennie odwoła się w celu urzeczywistnienia swych żądań do interwencyi państwa. Ma on bowiem skłonności centralizacyjne i ogląda się na Cezara. Przeciwnie, tłum angielski lub amerykański nie chce znać państwa i odwołuje się tylko do inicyatywy prywatnej. Tłumowi francuskiemu zależy przedewszystkiem na równości, podczas gdy dla tłumu angielskiego wolność jest ideałem. Te właśnie różnice narodowościowe sprawiają, że istnieje prawie tyle odmian socyalizmu i demokracyi, ile jest narodowości.
Nad duszą więc tłumu panuje wszechwładnie dusza rasy. Ona jest ową potężną zasadą, zakreślającą granice jego oscylacyom. Możemy zatem uważać jako prawo zasadnicze, że drugorzędne cechy tłumu występują tem słabiej, im dusza rasy jest bardziej wyrazistą. Stan tłumu oraz jego panowanie to stadyum barbarzyństwa lub przynajmniej powrót do barbarzyństwa. Naród wyzwala się coraz bardziej z pod bezmyślnej przewagi tłumów i wychodzi ze stadyum barbarzyństwa tylko w miarę tego, jak zdobywa sobie własną i potężną organizacyę duchową.
Drugą ważną klasyfikacyą tłumów różnorodnych, oprócz powyższej narodowościowej, jest podział ich na tłumy bezimienne, jak, naprzykład, tłum uliczny i tłumy o nazwie określonej n. p. zgromadzenia obradujące albo jury. Pierwsze nie mają żadnego poczucia odpowiedzialności, u drugich jest ono silnie rozwinięte, nadając wyraźny kierunek ich działalności.




§. 2. Tłumy jednorodne

Tłumy jednorodne obejmują: 1. sekty; 2. kasty; 3. klasy.
Sekta jest pierwszym stopniem w organizacyi tłumów jednorodnych. Obejmuje ona osobniki, niekiedy wielce odmienne wychowaniem, rozmaitej profesyi i z różnych sfer, które łączy tylko węzeł wspólnej wiary, n. p. sekty religijne i polityczne.
Kasta przedstawia najwyższy stopień organizacyi, do jakiej tłum jest zdolny. Podczas gdy w sekcie znajdujemy ludzi różnego stopnia wykształcenia, z rozmaitych zawodów i warstw, złączonych tylko wspólnemi wierzeniami, kasta obejmuje wyłącznie osobniki jednego i tego samego zawodu i wskutek tego mniej więcej jednakowo wykształcone i pochodzące z tych samych prawie sfer, np. kasty: wojskowa i kapłańska.
W klasie łączą się osobniki rozmaitego pochodzenia, nie dla wspólności swych wierzeń jak członkowie sekty, ani też przez wspólne zajęcia zawodowe, jak członkowie kasty, ale zbliżone wspólnością zajęć, trybu życia i wykształcenia, np. mieszczanie, rolnicy i t. p.
Zajmując się w dziele niniejszem wyłącznie tłumem różnorodnym i odkładając badanie nad tłumami jednorodnymi (sektami, kastami i klasami) na później, nie będę się tu rozwodził dłużej nad cechami tych ostatnich. W zakończeniu zaś mojego studyum nad tłumem różnorodnym podaję niżej krótką charakterystykę kilku jego typów.



ROZDZIAŁ DRUGI.
Tłum t. zw. zbrodniczy.

Nie sądzę, iżby dla zbiorowiska, które po pewnym okresie podniecenia staje się nieświadomym automatem, wrażliwym na wszelką suggestyę, właściwą była nazwa tłumu zbrodniczego. Przyjąłem tę błędną nazwę tylko dla tego, że znajdujemy ją w kilku pracach psychologicznych. Niektóre czyny tłumu, rozpatrywane same w sobie, mogą, bezwątpienia, być zbrodnicze. Lecz na tej samej podstawie należałoby uważać, iż tygrys, gdy pożera Hindusa, którym przedtem pozwolił poigrać swym tygrysiętom, popełnia również czyn zbrodniczy.
Zbrodnie tłumów po największej części spowodowane są potężną jakąś suggestyą, a osobniki, biorące w nich udział, działają zawsze w przekonaniu, że spełniają swój obowiązek. Tego zasadniczego rysu nie spotykamy u zbrodniarzy zwyczajnych.
Historya zbrodni tłumów potwierdza powyższy nasz pogląd, na poparcie którego przytoczymy jako przykład typowy zabójstwo gubernatora Bastylii De Launay’a. Po wzięciu tej fortecy gubernator dostał się w środek podnieconego tłumu, który nie szczędził mu razów. Chciano go powiesić, odciąć mu głowę albo też przywiązać do końskiego ogona. Szamocąc się, De Launay uderzył nogą jednego z obecnych. Natychmiast ktoś zaproponował a tłum to przyjął, aby ten, kto uderzenie owe otrzymał, odciął gubernatorowi głowę.
Był to kucharz bez miejsca, zwykły gap, który przybył do Bastylii, pragnąc zobaczyć, co się tam dzieje. Nie rozumiejąc dobrze o co chodzi, sądził jednak, że skoro taka jest wola ogółu, tu uśmiercając tego potwora, spełni czyn patryotyczny i może zasłuży nawet na medal. Wziąwszy tedy do ręki podaną szablę, uderza w obnażoną szyję gubernatora, a gdy źle wyostrzona broń nie przecięła nawet skóry, wyciąga z kieszeni mały nóż z czarną rękojeścią i z wprawą zawodowego kucharza kończy szczęśliwie „operacyę“.
Widzimy tu wyraźnie cały proces wyżej zaznaczony, a mianowicie: działanie suggestyi, tem potężniejszej, iż jest zbiorową; przekonanie zabójcy, iż spełnia czyn chwalebny, bardzo naturalne, bo poparte jednomyślną aprobatą współobywateli. Czyn podobny może być tylko ze stanowiska ustawowego, nie zaś psychologicznego, uważany za zbrodniczy.
U tłumów tak zwanych zbrodniczych spotykamy zupełnie te same cechy ogólne, które skonstatowaliśmy u wszystkich tłumów, a mianowicie: uleganie suggestyi, łatwowierność, zmienność, przesadę w uczuciach tak dobrych, jak i złych, pewne specyalne objawy moralne i t. d.
Wszystkie te cechy znajdujemy u owego tłumu, który we wrześniu r. 1792 wymordował całe gromady więźniów i pozostawił po sobie taką złowrogą pamięć w naszej historyi, a w szczegółach swego postępowania wielce przypomina rzeź nocy św. Bartłomieja. Skorzystam tu z opisu Taine’a, który opiera się na pamiętnikach spółczesnych.
Za czyim rozkazem czy też suggestyą zabrano się do opróżnienia więzień i rzezi aresztantów — dokładnie nie wiadomo. Czy inicyatorem był Danton, co zdaje się być prawdopodobnem, czy też kto inny, to rzecz zresztą mniejszej wagi. Nas interesuje tu przedewszystkiem sam fakt potężnej suggestyi, której uległ tłum, popchnięty do mordu.
Tłum ów składał się z mniej więcej trzystu osób i przedstawiał doskonały typ tłumu różnorodnego. Oprócz nie wielkiej liczby zawodowych hultajów, w skład jego wchodzili głównie przekupnie, różnego rodzaju rzemieślnicy, jako to: szewcy, ślusarze, perukarze, murarze, następnie urzędnicy prywatni, komisyonerzy itd. Znajdując się pod wpływem suggestyi, wszyscy oni, jak ów kucharz, o którym była mowa wyżej, święcie byli przekonani, iż spełniają obowiązek patryotyczny. Występując w roli zarazem sędziów i katów, nie mieli przecież siebie w żadnym razie za zbrodniarzy.
Przejęci ważnością swego obowiązku, zaczynają od utworzenia pewnego rodzaju trybunału, przyczem natychmiast ujawnia się ów prymitywny charakter umysłowości tłumu i jego poczucia sprawiedliwości. Mając na uwadze znaczną liczbę oskarżonych, postanowiono przedewszystkiem wyciąć en masse i bez osobnego wyroku wszystkich szlachciców, księży, oficerów, dworzan królewskich, to jest wszystkich, których sam już zawód dostatecznie dowodzi winy w oczach dobrego patryoty. Pozostałych miano sądzić, opierając się na ich wyglądzie i reputacyi. Taka decyzya całkowicie zadowoliła rudymentarne sumienie tłumu; mógł on już teraz zupełnie legalnie przystąpić do rzezi i dać ujście owym instynktom okrutnym, których genezę wykazałem gdzieindziej, a które zbiorowiska mogą zawsze rozwijać w wysokim stopniu. Nie przeszkadza to zresztą, jak to zawsze bywa w tłumie, równoczesnemu występowaniu uczuć przeciwnych, np. tkliwości, często równie krańcowej, jak okrucieństwo.
„W zgromadzonym tłumie można było dostrzedz ową sympatyę ekspansywną i żywą czułość, która cechuje robotnika paryskiego. W więzieniu L’ Abbaye jeden ze związkowych, dowiedziawszy się, że aresztowani od dwudziestu sześciu godzin pozostawieni są bez wody, chciał koniecznie zabić niedbałego dozorcę i byłby tego dokonał, gdyby nie błagania samych więźniów. Uwolnionego przez zaimprowizowany trybunał więźnia wszyscy, zarówno dozorcy, jak i mordercy, ściskają z uniesieniem wśród powszechnych oklasków“, poczem znowu tłum wraca po dalsze ofiary. Podczas wszystkich tych scen nie przestaje panować miła wesołość. Dokoła trupów rozlega się śpiew i nie ustają pląsy, ustawia się ławki „dla pań“, szczęśliwych, że mogą widzieć śmierć arystokratów. Tłum daje także dowody pewnej wyrafinowanej sprawiedliwości. Gdy w więzieniu L’ Abbaye jeden z zabójców skarżył się, że damy w dalszych rzędach nie widzą dobrze i że tylko niektórzy z obecnych mają przyjemność zadawania ciosów arystokratom, przyznano mu słuszność i postanowiono, że ofiary mają zwolna przechodzić pomiędzy dwoma szeregami katów, przyczem wolno było tylko uderzać tępą stroną szabli, aby przedłużyć męczarnie ofiar. W więzieniu La Force rozbierano ofiary do naga, szarpiąc je przez pół godziny a potem, gdy się już tłum dość napatrzył, dobijano skazanych.
Zbójcy ci jednak mają sumienie i tę moralność tłumu, o której mówiliśmy wyżej. Nie przywłaszczają sobie bowiem ani pieniędzy, ani klejnotów, znalezionych na ofiarach, składając je w ręce władzy.
We wszystkich ich czynach odnajdujemy te rudymentarne formy rozumowania, które cechują duszę tłumu. Po wymordowaniu około 1500 wrogów narodu ktoś zauważył, a uwaga jego drogą suggestyi zyskuje uznanie powszechne, że i inne więzienia, w których zamknięto starych żebraków, włóczęgów i młodych przestępców, to jest samych darmozjadów, należałoby w ten sam sposób oczyścić. Zresztą i między nimi muszą przecież być napewno wrogowie narodu, jak np. pewna pani Delarue, wdowa po trucicielu: „Ona musi być wściekłą, że jest w więzieniu; gdyby mogła, podpaliłaby Paryż. Ona o tem prawdopodobnie nawet mówiła, ona napewno to powiedziała. Trzeba z nią skończyć“. Po tak przekonywających dowodach rzeź rozpoczyna się na nowo, a tłum nie oszczędził nawet z pół setki dzieci w wieku od lat 12-tu do 17-tu, które przecież z czasem mogły się także stać wrogami narodu, a zatem interes publiczny wymagał, aby się ich pozbyć.
Po tygodniu takiej roboty dokończono wreszcie zamierzonego dzieła i zabójcy mogli pomyśleć o odpoczynku. Przekonani głęboko, że dobrze zasłużyli się ojczyźnie, zgłosili się do władz po nagrodę a najgorliwsi dopominali się nawet o medale.
I w historyi komuny z roku 1871 znajdujemy wiele faktów analogicznych, w miarę zaś wzrostu wpływu tłumów i w miarę tego, jak władze coraz częściej będą kapitulowały przed nimi, ujrzymy takich przykładów znacznie więcej.



ROZDZIAŁ TRZECI.
Sądy przysięgłych.

Nie mogąc się tu zajmować wszystkiemi kategoryami jury, poprzestanę tylko na zbadaniu najważniejszej z nich, a mianowicie sądów przysięgłych. Są one znakomitym przykładem tłumu różnorodnego o nazwie określonej. Odnajdujemy w nich suggestywność, przewagę uczuć nieświadomych, słabą zdolność rozumowania, wpływ przywódców i t. d. Badanie tej kategoryi tłumów dostarczy nam również ciekawych przykładów błędów, które popełniają osoby nie wtajemniczone w psychologię zbiorowisk.
W sądach przysięgłych mamy przedewszystkiem wyborny przykład tej nieznacznej roli, jaką w decyzyi tłumu odgrywa poziom umysłowy rozmaitych pierwiastków, wchodzących w jego skład.
Widzieliśmy już, że gdy pewne zgromadzenie ma wydać opinię w kwestyi nie fachowej, inteligencya nie odgrywa w jego decyzyi żadnej roli. Zgromadzeni bowiem uczeni i artyści, przez sam fakt tylko, że tworzą zbiorowisko, nie posiadają w kwestyach ogólnego znaczenia sądu, któryby znacznie się różnił od zdania zgromadzenia murarzy lub episyerów[1]. W rozmaitych czasach, mianowicie przed rokiem 48-ym, administracya starannie dobierała osoby, mające wejść w skład przysięgłych, szukając ich przeważnie w sferach wykształconych: profesorów, urzędników państwowych, uczonych itd. Dziś w skład tych sądów wchodzą głównie drobni kupcy, majstrowie, urzędnicy prywatni. Otóż ku wielkiemu zdziwieniu statystyka wykazała, iż wyroki ławy przysięgłych, nie bacząc na owe różnice w składzie, są zawsze takie same. Nawet sędziowie koronni, tak wrogo usposobieni dla tej instytucyi, uznają trafność owego spostrzeżenia. Oto co pisze o tem w swych pamiętnikach Bérard des Glajeux, były prezydent sądu:
„W czasach obecnych wybór przysięgłych w rzeczywistości spoczywa w ręku radców miejskich, którzy wedle swego upodobania zapisują na listę albo wykreślają z niej pewne osoby, stosownie do wymagań swej polityki i wyborów... Większość ułożonej w ten sposób listy stanowią podrzędniejsi kupcy, których dawniej nie wybierano i urzędnicy z niektórych biur... Ponieważ na ławie przysięgłych zlewają się najrozmaitsze przekonania i zawody, ponieważ wielu traktuje tę swoją rolę sędziego z całym zapałem neofitów, ponieważ, dalej, i na najniższych stanowiskach znajdują się ludzie ożywieni najlepszemi chęciami, duch zatem jury nie zmienił się, wyroki jego pozostały zawsze te same“.
Zachowajmy z powyższego ustępu jego bardzo słuszną konkluzyę, pozostawiając na stronie argumentacyę nie wytrzymującą krytyki. Słabość jej nie powinna nas dziwić, gdyż psychologia zbiorowisk, a zatem i sądów przysięgłych, zdaje się być równie mało znaną tak adwokatom jak i sędziom. Na poparcie tego twierdzenia pozwolę sobie przytoczyć fakt, zanotowany w pamiętnikach tylko co powołanego autora. Opowiada on, że Lachaud, jeden z najznakomitszych adwokatów francuskich, systematycznie korzystał z przysługującego mu prawa i wykreślał z liczby przysięgłych wszystkie osoby inteligentne. Otóż doświadczenie — i tylko doświadczenie — przekonało o bezużyteczności tych wykreśleń, a dowodem tego, że obecnie tak prokuratorowie, jak i adwokaci, przynajmniej w Paryżu, z owego prawa wcale nie korzystają, a jednak, jak zauważa des Glajeux, werdykta przysięgłych nie uległy zmianie, „nie są ani lepsze, ani gorsze“.
Jak każde zbiorowisko, tak samo i przysięgli są bardzo wrażliwi pod względem uczuciowym i bardzo mało poddają się wpływowi rozumowania. „Nic tak na nich nie działa — pisze pewien adwokat — jak widok kobiety z dzieckiem przy piersi lub sieroctwo“. „Umiejąca się podobać kobieta, powiada des Glajeux, może być pewną przychylności przysięgłych“.
Nieubłagani dla zbrodni, które i dla nich samych mogą być niebezpieczne — a które zresztą i dla społeczeństwa są najgroźniejsze przysięgli z wielką wyrozumiałością traktują zbrodnie, mające swe źródło w namiętnościach. Rzadko tylko z surowością sądzą oni dziewczęta oskarżone o dzieciobójstwo, mają wiele pobłażliwości dla dziewczyny, która oblała witryolem swego uwodziciela, czując instynktowo, że tego rodzaju zbrodnie w małym tylko stopniu są dla społeczeństwa niebezpieczne i że w kraju, gdzie ustawa nie broni uwiedzionej dziewczyny, ta ostatnia, mszcząc się, spełnia czyn raczej pożyteczny, niż szkodliwy, daje bowiem naukę przyszłym uwodzicielom[2].
Na sądy przysięgłych, jak na każde zbiorowisko, działa olśniewająco wszelki urok, a prezydent des Glajeux czyni słuszną uwagę, iż jakkolwiek demokratyczne w swem składzie, mają one wielce arystokratyczne skłonności: „Nazwisko, urodzenie, fortuna, renoma, obrona znakomitego adwokata — wszystko, co wyróżnia i błyszczy, przemawia wielce na korzyść oskarżonych“.
To też każdy dobry obrońca stara się działać na uczucia przysięgłych i, jak wobec każdego zbiorowiska, rozumuje bardzo mało, używając w każdym razie tylko rudymentarnych form rozumowania. Pewien adwokat angielski, słynny ze swych sukcesów przed sądami przysięgłych, bardzo dobrze opisał ten sposób postępowania:
„Przez cały czas swej obrony śledził on bacznie przysięgłych. Oto nadeszła chwila stosowna. Mając węch i wprawę w tych rzeczach, adwokat czyta na ich twarzach efekt każdego swego zdania, każdego słowa i wyciąga odpowiednie wnioski. Przedewszystkiem oddziela on przysięgłych, którzy już naprzód pozyskani zostali dla jego klienta. Tych ma obrońca w okamgnieniu po swojej stronie, po czem przechodzi do przysięgłych, którzy zdają się być źle usposobieni dla oskarżonego, usiłując odgadnąć, co jest tego powodem. Jest to najsubtelniejsza część jego zadania, gdyż zasądzenie człowieka może być wypływem najrozmaitszych pobudek, a nie tylko poczucia sprawiedliwości.“
W tych kilku wierszach znajdujemy wyborną charakterystykę sztuki krasomówczej oraz widzimy, dla czego przygotowane mowy nie osiągają żadnego skutku. Mówca bowiem powinien módz w każdej chwili zmienić tok swego przemówienia, stosownie do wrażenia, jakie ono na słuchaczach wywiera.
Adwokat nie potrzebuje przekonywać wszystkich przysięgłych. Może on poprzestać na tych, którzy nadają ton opinii ogółu. W gronie bowiem przysięgłych, jak w każdem zbiorowisku, jest zawsze kilka osobników kierujących resztą. „Wiem z doświadczenia — powiada tenże obrońca — że w chwili wydania werdyktu dość jest mieć po swojej stronie jednego lub dwóch ludzi energicznych, a ci pociągną resztę za sobą.“ Tych właśnie dwóch lub trzech należy zdobyć za pomocą zręcznej suggestyi. Najprzód i przedewszystkiem trzeba umieć przypodobać się. Kto tego dokonać potrafi, już tłum na wpół przekonał, a wszelkie jego argumenta znajdą chętny posłuch. W ciekawej pracy o adwokacie Lachaud znalazłem następującą anegdotę:
„Wiadomo, że przez cały czas swej obrony Lachaud nie spuszczał z oka dwóch lub trzech przysięgłych, co do których wiedział lub przeczuwał, iż mają wpływ na towarzyszy a są nieprzychylni oskarżonemu. Zazwyczaj udawało mu się przeciągnąć ich na swoją stronę. Pewnego jednak razu spotkał na prowincyi uparciucha, przed którym napróżno i wytrwale przez trzy kwadranse roztaczał najlepsze swe argumenta. Był to pierwszy na drugiej ławie, siódmy z rzędu przysięgły. Położenie było rozpaczliwe. Nagle Lachaud przerywa w najpatetyczniejszem miejscu swą przemowę i zwracając się w stronę sędziów koronnych, powiada: „Panie prezydencie, zechciej łaskawie kazać spuścić roletę tam w oknie naprzeciwko. Siódmego pana przysięgłego słońce wprost oślepia.“ Siódmy przysięgły zarumienił się, uśmiechnął i podziękował. Już był po stronie obrońcy.“
Wielu, i to wybitnych pisarzy, bardzo energicznie wystąpiło w ostatnich czasach przeciw sądom przysięgłych, tej jedynej przecież instytucyi, która nas broni od zaiste zbyt częstych omyłek nie podlegającej żadnej kontroli kasty sędziowskiej.[3] Jedni żądają, aby sędziów przysięgłych wybierano li tylko z klas wykształconych. Lecz wiemy przecież dobrze, że to wcale nie wpłynie na jakość ich orzeczeń. Inni pisarze, mając na uwadze błędy, które popełniają przysięgli, pragnęliby skasować tę instytucyę i zastąpić ją sądami koronnymi. Nie powinni oni jednak zapominać, że wszystkie te błędy, które zarzuca się przysięgłym, są niejako wynikiem błędów, popełnionych przedtem przez sędziów koronnych, gdyż oskarżony, stając przed przysięgłymi, już został uprzednio uznany za winnego przez sędziego śledczego, prokuratora państwa oraz Izbę radną sądu karnego. Czyż to nie przekonywa, że, gdyby oskarżony jeszcze w końcu miał stanąć przed trybunałem karnym, zamiast przed przysięgłymi, straciłby wszelką możność uniewinnienia się? Błędy bowiem przysięgłych były naprzód błędami sędziów koronnych. Tym ostatnim zatem wyłącznie należy przypisać winę potwornych omyłek sądowych. W świeżej pamięci mamy np. ów proces lekarza L., który po śledztwie przeprowadzonem przez wielce ograniczonego sędziego śledczego, na podstawie denuncyacyi na pół obłąkanej dziewczyny, oskarżającej owego lekarza, iż za trzydzieści franków wywołał u niej sztuczne poronienie, został skazany na galery. L. uniknął kary tylko dzięki powszechnemu oburzeniu, które zniewoliło prezydenta rzeczypospolitej do udzielenia mu natychmiastowej amnestyi. Szacunek, jakim się cieszył oskarżony u współobywateli, czynił potworność tej omyłki oczywistą. Nawet sama magistratura jej nie zaprzeczała, lecz wiedziona duchem kastowym dokładała wszelkich starań, aby amnestyi przeszkodzić. We wszystkich podobnych wypadkach sędziowie przysięgli, błądząc w labiryncie niezrozumiałych dla nich szczegółów technicznych, poddają się, naturalnie, wywodom oskarżyciela publicznego, mówiąc sobie, że bądź co bądź sprawa, zanim przyszła przed ich sąd, została przecież zbadaną we wszystkich szczegółach przez wytrawnych urzędników. Kto zatem w rzeczywistości winien jest pomyłki, sędziowie przysięgli czy też magistratura sądowa? Strzeżmy więc troskliwie tej instytucyi, która jest może jedyną kategoryą tłumu, nie dającą się zastąpić przez żadną indywidualność. Tylko sądy przysięgłych mogą złagodzić surowość ustaw, które, równe dla wszystkich, już w zasadzie muszą być ślepe i nie dbają o poszczególne wypadki. Nieubłagany sędzia koronny, oglądający się tylko na słowa ustawy, przy swej zawodowej surowości karze jednakowo mordercę i nieszczęsną dziewczynę uwiedzioną, którą nędza popchnęła do dzieciobójstwa. Tymczasem sędziowie przysięgli instynktowo czują, iż uwiedziona jest o wiele mniej winną od uwodziciela, którego się przecież wcale nie pociąga do odpowiedzialności i że zasługuje ona na wielką z ich strony pobłażliwość.
Poznawszy bardzo dobrze psychikę kast a zarazem i psychikę innych kategoryi tłumów, w każdym wypadku, gdybym był niesłusznie oskarżony, wolałbym mieć do czynienia raczej z sądami przysięgłych, aniżeli z sędziami koronnymi. W pierwszym bowiem wypadku miałbym znacznie więcej szans uwolnienia niż w drugim. Słuszną jest obawa potęgi tłumów, ale więcej jeszcze obawiać się należy potęgi pewnych kast. Pierwsze bowiem dają się jeszcze niekiedy przekonać, podczas gdy ostatnie nie ustępują nigdy.



ROZDZIAŁ CZWARTY.
Tłum wyborczy.

Tłumy wyborcze, to jest zbiorowiska, powołane do wyboru przedstawicieli niektórych urzędów państwowych, należą do kategoryi tłumów różnorodnych. Ponieważ jednak cała ich działalność polega na wyborze pomiędzy rozmaitymi kandydatami, przeto znajdujemy u nich tylko niektóre z cech poprzednio opisanych, a mianowicie przedewszystkiem: słabą zdolność rozumowania, brak krytycyzmu, wrażliwość, łatwowierność oraz prostotę uczuć. W postanowieniach ich daje się również zauważyć wpływ menerów a także działanie czynników wyżej przez nas omówionych: twierdzenia, powtarzania, uroku i zarazy.
Zbadajmy sposoby, za pomocą których można tłumy te ująć, a poznawszy je, zrozumiemy dokładnie ich psychikę.
Pierwszym z warunków, który kandydat posiadać powinien, jest urok. Czar osobisty może być zastąpiony przez urok fortuny. Ani zdolności, ani geniusz nawet nie zapewniają takiego powodzenia. Powtarzamy, że najgłówniejszym warunkiem jest urok, za pomocą którego kandydat wprost narzuca się tłumom bez dyskusyi. Tłumy wyborcze, których większość składa się z robotników i włościan, dla tego właśnie tak rzadko wybierają reprezentantów ze swego łona, że osobistości te nie posiadają żadnego uroku. A jeżeli przypadkiem zdarzy się, że wybiorą one robotnika lub włościanina, bywa to po największej części wynikiem przyczyn ubocznych, gdy np. pragną popsuć szyki jakiemuś kandydatowi wybitnemu lub wpływowemu od którego znajdują się w zależności. I wyborca pragnie choć na chwilę mieć złudzenie, iż w jego ręku spoczywają losy pana.
Ale sam urok jeszcze nie zapewnia kandydatowi bezwarunkowego powodzenia. Trzeba prócz tego umieć schlebić próżności i pożądaniom wyborców, nadskakiwać im przesadnie i nie skąpić najfantastyczniejszych obietnic. Jeżeli wyborca jest robotnikiem, należy miotać obelgi i potępienie na jego chlebodawcę. Przeciwnika swego musi kandydat zgnębić, twierdząc i powtarzając bez miary, że jest on ostatnim łotrem, a zbrodnie jego znane są całemu światu; można zaś być pewnym, że to powtarzane twierdzenie w końcu drogą zarazy odniesie skutek pożądany. Rozumie się samo przez się, że o dowody niema się co troszczyć. Jeżeli przeciwnik nie zna psychiki mas, będzie usiłował oczyścić się, dostarczając dowodów kłamliwości tych oskarżeń, zamiast ograniczyć się na odparciu tych twierdzeń przez twierdzenia wprost przeciwne, co, naturalnie, zmniejszy jego szanse do minimum.
Drukowany program kandydata nie powinien być zbyt kategorycznym, aby nie dawać na później broni do rąk jego przeciwnikom, ale za to obietnic ustnych nie należy skąpić, nie zapominając o reformach najbardziej radykalnych. Przesada taka na razie sprawia dobry efekt, na przyszłość zaś nie obowiązuje do niczego. Zauważono bowiem niejednokrotnie, że wyborca nigdy nie usiłuje zdać sobie sprawy z tego, o ile kandydat dotrzymał programu, na podstawie którego został wybrany.
Odnajdujemy tu zatem wszystkie owe sposoby przekonywania, o których mówiliśmy w rozdziałach poprzedzających. Tak samo rzecz się ma ze słowami i formułkami, których władzę magiczną wykazaliśmy wyżej. Mówca, umiejący ich używać, z łatwością poprowadzi tłum, dokąd zechce. Takie zwroty, jak: bezczelny kapitał, nikczemni wyzyskiwacze, godny podziwu robotnik, socyalizacya bogactw itp., choć nieco już zużyte, zawsze jeszcze osiągają pożądany skutek. Ale kandydat, który potrafi wynaleść nową formułkę, dość mglistą, aby mogły w niej znaleść oddźwięk aspiracye najrozmaitsze, ma powodzenie zapewnione. Krwawa rewolucya hiszpańska, w r. 1873 wywołaną została przez jedno z owych słówek magicznych, różnorakiego znaczenia, które każdy może rozumieć na swój sposób. Pozwolę sobie tu przytoczyć opis genezy tej rewolucyi wedle dzieła jednego ze spółczesnych pisarzy:
„Stronnictwo radykalne zrobiło odkrycie, że republika unitarna to zamaskowana monarchia. Aby dogodzić radykałom, kortezy jednogłośnie proklamowały republikę federacyjną, chociaż nikt z głosujących z pewnością nie wiedział, o co w głosowaniu chodzi. Ale ta nowa formułka zachwyciła wszystkich, wszyscy byli pod wpływem jakiegoś szału i upojenia. Zdawało się, że oto nastąpi na ziemi era cnoty i szczęścia. Pewien republikanin uczuł się śmiertelnie obrażonym, gdy jego przeciwnik odmówił mu tytułu federalisty. Na ulicach pozdrawiano się wzajemnie słowy: Salud y republica federal! (Niech żyje rzeczpospolita federalna!), poczem intonowano hymn na cześć świętej niesforności i autonomii żołnierzy. Cóż to zaś była w samej rzeczy „republika federalna?“ Jedni rozumieli przez nią emancypacyę prowincyi, instytucye na wzór północno-amerykańskich czyli decentralizacyę administracyjną, inni upatrywali w niej skasowanie wszelkiej władzy, zbliżający się początek wielkiej likwidacyi społecznej. Socyaliści Z Barcelony i Andaluzyi sławili absolutną samowładność gminy, pragnąc dać Hiszpanii dziesięć tysięcy niezależnych municipiów, któreby same sobie stanowiły prawa, przyczem za jednym zamachem miano skasować armię i żandarmeryę. Na południu rokosz podniósł głowę, ogarniając kolejno miasta i wsie. Każda gmina, ogłaszając swe pronunciamento, przedewszystkiem niszczyła telegrafy i koleje żelazne, aby odciąć się zupełnie od sąsiadów i Madrytu. Najlichsza mieścina dążyła do zupełnej niezależności. Zamiast federacyi niezależnych prowincyi nastąpił brutalny rozkład państwa na kantony, szerzące pożogę i rzeź, a cały kraj stał się widownią krwawych saturnalii.“
Dość przeczytać jedno sprawozdanie ze zgromadzenia wyborczego, aby wytworzyć sobie jasne pojęcie o małym wpływie, jaki rozumowanie wywiera na masy. Czyż słyszymy tam cokolwiek innego prócz gołosłownych twierdzeń, inwektyw i obelg? A jeżeli wrzask uspokoi się na chwilę, to chyba tylko dlatego, że ktoś z obecnych, znany ze swego opozycyjnego temperamentu, oświadcza, iż zamierza wystosować do kandydata jedną z owych ambarasujących interpelacyi, które audytoryum zawsze w tak dobry wprawiają humor. Ale tryumf przeciwników kandydata nie trwa zbyt długo, a głos preopinanta wkrótce zagłuszony zostaje przez ryk jego adwersarzy. Z mnogiej liczby sprawozdań podobnych, codziennie napotykanych w dziennikach, wybieram, jako typowe, następujące:
„Z chwilą, gdy jeden z organizatorów zgromadzenia wzywa do wyboru przewodniczącego, zrywa się burza. Anarchiści wskakują na scenę, pragnąc szturmem zdobyć fotel prezydyalny. Socyaliści bronią go energicznie. Rozpoczyna się bójka, jedni nazywają drugich szpiegami, sprzedawczykami i t. d., a jakiś obywatel wyrywa się z tłumu z podbitem okiem.
„Nakoniec, wśród powszechnego zgiełku udaje się jakoś utworzyć prezydyum i na fotelu zasiada towarzysz X.
„Rozpoczyna on gwałtowny atak przeciw socyalistom, którzy mu przerywają okrzykami: „Kretyn! Bandyta! Kanalja!“ i tym podobnymi epitetami, na co towarzysz X. odpowiada długim wywodem, z którego wynika, iż socyaliści to „idyoci“ lub „małpy“.
„Jedno ze stronnictw robotniczych zwołało wczoraj do sali przy ul. Faubourg-du-Temple wielkie zgromadzenie w sprawie święcenia pierwszego maja, zalecając przy obradach zimną krew i spokój.
„Towarzysz G. nazywa socyalistów „kretynami“ i t. d. Poczem, zarówno mówca, jak audytoryum zaczynają miotać na siebie obelgi i wszczyna się bójka. Na scenę padają krzesła, ławki, stoły i t. d.“
Nie należy wcale sądzić, że tego rodzaju dyskusya właściwą jest tylko pewnej określonej klasie wyborców i zależy od ich pozycyi społecznej. W każdem zgromadzeniu bezimiennem, chociażby składało się ono wyłącznie z ludzi wykształconych, dyskusya przybiera te same formy. Wykazałem już, że u ludzi w tłumie daje się zauważyć pewna niwelacya umysłowa, a na każdym kroku możemy sprawdzić trafność tego spostrzeżenia. Jako przykład może służyć ustęp ze sprawozdania ze zgromadzenia studentów, który znajduję w dzienniku „Temps“ z 13. lutego 1895 r.:
„Co godzina tumult wzrastał i ani jeden chyba mówca nie był w stanie wypowiedzieć bez przerwy dwóch zdań. Co chwila odzywały się krzyki, to z jednego to z drugiego końca sali, albo też z różnych miejsc naraz. Słychać było oklaski, gwizdania, gorące dyskusye, które powstawały wśród audytoryum. Zaczęto groźnie potrząsać laskami albo na przemian stukać niemi w podłogę. Do przerywających krzyczano: „Za drzwi!“ „Na trybunę!“
„Jeden z obecnych nazywa stowarzyszenie ohydnem, nikczemnem, potwornem, podłem, sprzedajnem i mściwem, oświadczając, iż uważa za swój obowiązek podkopać jego byt i t. d. i t. d.“
Mógłby kto zapytać, w jaki sposób w podobnych warunkach może sobie wyborca wytworzyć jakąkolwiek opinię. Ale podobne pytanie świadczyłoby o dziwnem złudzeniu co do stopnia swobody, z jaką zbiorowiska mogą sobie wytwarzać poglądy. Poglądy tłumu są zawsze narzucone, nigdy zaś wyrozumowane. W wypadkach, którymi się tu zajmujemy, poglądy i głosy wyborców kierowane są przez komitety wyborcze, których menerami bywają po największej części szynkarze, mający wielkie wpływy na zadłużonych u nich robotników. „Czy wiecie, co to jest komitet wyborczy — zapytuje Schérer, jeden z najdzielniejszych szermierzy spółczesnej demokracyi? — Jest to poprostu sprężyna wszystkich naszych instytucyi, najgłówniejsza część naszej machiny politycznej. Komitety wyborcze rządzą obecnie Francyą“[4].
To też niezbyt jest trudno oddziaływać na nie, jeżeli tylko kandydat ma pewne szanse i posiada odpowiednie środki. Wedle zeznania samych ofiarodawców, na przeprowadzenie wyboru Boulangera w wielu miejscach naraz wystarczyły trzy miliony franków.
Tak się przedstawia psychologia tłumu wyborczego, nie różniąca się w niczem od psychologii innych tłumów, ani od niej gorsza, ani lepsza.
Nie będę zatem wysnuwał z tego żadnych wniosków przeciw powszechnemu prawu głosowania. Gdybym jednakże ja miał stanowić o jego losie, zachowałbym je w obecnym stanie i to z powodów praktycznych, będących wynikiem powyższych badań nad psychologią tłumu. Muszę zatem powody te niżej wyłuszczyć.
Wady powszechnego głosowania są zbyt widoczne, ażeby można je było zapoznawać. Niemniej jest rzeczą pewną, że cywilizacya bywa zawsze dziełem małej liczby duchów wyższych, stanowiących wierzchołek piramidy, której stopnie, rozszerzając się w miarę, jak zmniejsza się ich wartość umysłowa, ogarniają coraz to niższe warstwy narodu. Oczywistą jest rzeczą, iż panowanie tych warstw niższych, mających za sobą przewagę liczby tylko, nie może przyczyniać się do rozkwitu cywilizacyi, a nie ulega przytem wątpliwości, że wtem powszechnem prawie głosowania tkwi nawet wiele niebezpieczeństw. Jemu to mamy do zawdzięczenia inwazye nieprzyjacielskie, a wielce jest prawdopodobnem, że wraz z tryumfem socyalizmu, do którego prawo powszechnego głosowania prowadzi, fantazye wszechwładnych mas kosztować nas będą znacznie więcej.
Ale podobne zarzuty, teoretycznie zupełnie słuszne, w praktyce tracą wszelkie znaczenie, skoro tylko uprzytomnimy sobie niezwyciężoną potęgę idei przeistoczonych w dogmaty. Dogmat wszechwładztwa mas da się ze stanowiska filozoficznego również trudno obronić, jak dogmaty religijne wieków średnich, ale posiada obecnie całą bezwzględną potęgę tych ostatnich. Jest zatem również niezbitym, jak ongiś nasze idee religijne. Wyobraźmy sobie spółczesnego myśliciela, cudem jakimś przeniesionego w wieki średnie. Czyż możemy przypuszczać, iż skonstatowawszy wszechwładną potęgę panujących wówczas idei religijnych, usiłowałby on je zwalczać? Czyż wpadłszy w ręce sędziego, mającego go skazać na stos za rzekome pakta z dyabłem lub czarownicami, będzie on starał się poddać w wątpliwość istnienie djabła i czarów? Wierzenia mas nie podlegają dyskusyi tak samo, jak n. p. cyklony. Dogmat powszechnego prawa głosowania posiada w czasach obecnych tę samą władzę, jaką miały niegdyś dogmaty religijne. Mówcy i pisarze odzywają się o nim z taką czcią i pochlebstwem, jakiego nie roztaczano, dajmy na to, przed takim nawet Ludwikiem XIV-tym. Należy zatem zachowywać się wobec nich tak samo, jak wobec wszelkich dogmatów religijnych, ustępujących wyłącznie tylko działaniu czasu.
Zwalczanie zresztą tego dogmatu byłoby tembardziej bezcelowem, że pozornie ma on po swojej stronie słuszność: „W epoce równości — powiada trafnie Tocqueville — ludzie z racyi swego podobieństwa nie mają wzajemnego zaufania do swych sądów. Ale to właśnie podobieństwo wzbudza w nich prawie nieograniczoną ufność w sąd ogółu. Wydaje im się bowiem zupełnie naturalnem, że skoro wszyscy posiadają jednakową inteligencyę, prawda musi być po stronie większości“.
Czy możemy jednak przypuszczać, iż przy prawie głosowania ograniczonem, dajmy na to, przez cenzus umysłowy, osiągniemy rezultaty lepsze? Nie mogę się na to zgodzić żadną miarą, a to z powodów, które już wyłuszczyłem, mówiąc o umysłowej niższości wszystkich zbiorowisk, nie bacząc na ich skład. Tłum niweluje pod tym względem ludzi i w sprawach ogólniejszej natury decyzya czterdziestu członków Akademii nie bywa lepszą od decyzyi czterdziestu nosiwodów. Nie sądzę przytem wcale, aby jakakolwiek uchwała, za którą tyle czyni się zarzutów powszechnemu prawu głosowania, jak n. p. odbudowanie cesarstwa, wypadła inaczej, gdyby prawo głosu mieli wyłącznie ludzie nauki lub literaci. Sama znajomość greki lub matematyki, architektury, weterynaryi, medycyny albo praw, nie daje jeszcze nikomu jasnych pojęć w kwestyach społecznych. Wszyscy nasi ekonomiści to ludzie uczeni, po największej części profesorowie lub członkowie Akademii. A czyż jest choćby jedna kwestya ogólna, n. p. protekcyonizm, bimetalizm, i t. p., w którejby udało się osiągnąć ich jednomyślność. Cała ich bowiem wiedza nie jest niczem innem, jeno pewną bardzo złagodzoną formą powszechnej w tych sprawach ignorancyi. A w zagadnieniach społecznych, w których mamy do czynienia z tyloma niewiadomemi, wszystkie stopnie ignorancyi niwelują się.
Gdyby zatem ci ludzie, naszpikowani wiedzą, sami tylko tworzyli kadry wyborcze, decyzye ich nie byłyby lepsze od obecnych, zapadających przy powszechnem prawie głosowania. Kierowaliby się oni bowiem przedewszystkiem swemi uczuciami oraz duchem swego stronnictwa. Stosunki zatem nie polepszyłyby się bynajmniej, owszem mielibyśmy z pewnością tylko uciążliwą tyranię kast.
Polityczne prawo głosowania, czy będzie ograniczonem czy też powszechnem, wszędzie, zarówno w rzeczpospolitach jak i w monarchiach: we Francyi, w Belgii, Grecyi, Portugalii i Hiszpanii, ma charakter identyczny i ostatecznie jest wyrazem potrzeb i nieuświadomionych aspiracyi danego narodu. Przeciętna wybranych jest w każdym kraju wyrazem ducha narodu, wyrazem, w szeregu pokoleń prawie nie ulegającym zmianom.
Wracamy zatem raz jeszcze do tego zasadniczego pojęcia rasy, z którem spotykaliśmy się już tak często, oraz do wypływającego zeń wniosku, że instytucye i rządy nieznaczną tylko odgrywają rolę w życiu narodów. O losach tych ostatnich stanowi przedewszystkiem dusza ich rasy t. j, owe odziedziczone tradycye, których dusza ta jest sumą. Rasa i splot wymagań życia codziennego — oto dwie władze tajemnicze, w których ręku spoczywają nasze losy.



ROZDZIAŁ PIĄTY.
Zgromadzenia parlamentarne.

Zgromadzenia parlamentarne należą do kategoryi tłumów różnorodnych o nazwie określonej. Pomimo, iż sposób ich wyboru różni się wielce stosownie do epoki i narodu, posiadają one jednak wiele cech podobnych. Wpływ rasy łagodzi lub potęguje niektóre z nich, ale nie jest w stanie całkowicie ich usunąć. Zgromadzenia prawodawcze najrozmaitszych krajów jak: Grecyi, Włoch, Portugalii, Hiszpanii, Francyi i Ameryki okazują w swych dyskusyach i uchwałach wielkie podobieństwo i sprawiają swym rządom jednakie trudności.
Ustrój parlamentarny jest obecnie ideałem wszystkich narodów cywilizowanych, a opiera się on na poglądzie psychologicznie błędnym, lecz cieszącym się powszechnem uznaniem, a mianowicie, że znaczne grono ludzi posiada więcej kwalifikacyi do powzięcia uchwały rozumnej i niezależnej, aniżeli szczupła tylko ich liczba.
W zgromadzeniach parlamentarnych odnajdujemy wszystkie charakterystyczne cechy tłumu, a więc: prostotę poglądów, wrażliwość, suggestywność, przesadę w uczuciach oraz przemożny wpływ przywódców. Wskutek jednak swego specyalnego składu zgromadzenia prawodawcze przedstawiają pewne różnice, któremi zajmiemy się poniżej.
Jedną z najważniejszych cech tych zgromadzeń jest prostota poglądów. U wszystkich stronnictw, w szczególności zaś u ludów romańskich, widzimy tę stałą tendencyę do rozwiązywania najbardziej skomplikowanych zagadnień społecznych za pomocą najprostszych zasad abstrakcyjnych i praw ogólnych, stosowanych we wszystkich wypadkach. Każda partya ma, rozumie się, swoje zasady; lecz każda też partya, przez sam fakt, że stanowi zbiorowisko, zawsze ocenia przesadnie wartość tych zasad, wyciągając z nich ostateczne konsekwencye. To też charakterystyczną cechę wszystkich parlamentów stanowią opinie krańcowe.
Typowy przykład tej prostoty poglądów w zgromadzeniach parlamentarnych znajdujemy u Jakobinów z epoki wielkiej Rewolucyi. Dogmatyczne i ściśle logiczne ich umysły, pełne nieokreślonych ogólników, zajęte były tylko stosowaniem swych stałych zasad bez oglądania się na bieg wypadków. Słusznie też powiedział ktoś o Jakobinach, że przeszli oni przez rewolucyę, nie widząc jej wcale. Kierując się swymi wielce prostymi dogmatami, Jakobini wyobrażali sobie, iż będą w stanie przerobić społeczeństwo z gruntu i zastąpić wyrafinowaną cywilizacyę bardzo pierwotną fazą ewolucyi społecznej. Środki, których używali w celu urzeczywistnienia swych fantazyi, nacechowane były również tą prostotą, ograniczali się oni bowiem do gwałtownego burzenia wszystkiego, co im stawało na drodze. Dodać zresztą należy, że inne stronnictwa, jako to: Żyrondyści, Góra i t. d. ożywione były tym samym duchem.
Zgromadzenia parlamentarne są bardzo suggestywne, a suggestya, której z łatwością ulegają, jest dziełem czaru, jaki roztaczają ich przywódcy. W danym jednak wypadku suggestywnosć posiada bardzo wyraźne granice, które należy tu zaznaczyć.
We wszystkich kwestyach, dotyczących pewnej prowincyi lub miejscowości, każdy członek zgromadzenia ma poglądy stałe, niezmienne, których żadne argumenta nie potrafią wzruszyć. Nawet wymowa Demostenesa nie byłaby w stanie wpłynąć na przekonania deputowanego w takich kwestyach, jak np. protekcyonizm lub przywileje właścicieli gorzelni, będących wyrazem żądań wpływowych wyborców. Pierwotna suggestya tych ostatnich jest tak przemożną, iż niweczy wszystkie inne suggestye i nadaje poglądom posłów bezwzględną stałość.[5]
Natomiast w kwestyach ogólnych, jak: zmiana ministerstwa, zaprowadzenie nowego podatku i t. p., niema wcale stałości poglądów i otwiera się pole dla działania suggestyi przywódców, chociaż nie zupełnie w tej samej mierze, jak w zbiorowisku zwykłem. Każde stronnictwo ma swoich przywódców, którzy posiadają niekiedy wpływ jednakowy, a stąd wynika, że poseł, ulegając suggestyom sprzecznym, znajduje się w stanie ciągłego wahania. To nam wyjaśnia, dlaczego deputowany nieraz w ciągu kwadransa radykalnie zmienia swoje poglądy i głosuje za dodaniem do przyjętej za jego poparciem ustawy nowego paragrafu, który ją zupełnie zmienia. Odbiera on np. fabrykantom prawo wyboru i usuwania robotników, a następnie dodaje do tej ustawy poprawkę, która jej wszelkie prawie realne znaczenie odbiera.
W każdym też okresie ustawodawczym znajdujemy w izbie, obok poglądów bardzo stałych poglądy wielce niezdecydowane. W rezultacie, ponieważ kwestyi ogólnych jest znacznie więcej, przeważa niestałość, wahanie się, podsycane przez ciągłe oglądanie się na wyborców, których utajona suggestya usiłuje zawsze zrównoważyć wpływ przywódców.
We wszystkich jednak owych licznych dyskusyach, w których członkowie zgromadzenia nie mają poglądów z góry już zupełnie ustalonych, panami sytuacyi są ostatecznie przywódcy.
Konieczności takich menerów dowodzi już okoliczność, że pod nazwą szefów pojedynczych frakcyi i stronnictw odnajdujemy ich w zgromadzeniach wszystkich krajów. Są oni prawdziwymi panami parlamentu. Ludzie bowiem połączeni w tłum, jak wiemy, nie mogą obejść się bez pana. Dla tego też uchwały każdego ciała prawodawczego są zazwyczaj tylko wyrazem poglądów nieznacznej mniejszości.
Menerzy w działaniu swem bardzo rzadko uciekają się do rozumowania, natomiast korzystają bardzo często ze swego uroku, a z chwilą gdy go utracą, znika cały ich wpływ.
Urok przywódców jest czysto osobisty i nie zależy ani od ich nazwiska ani od sławy, jaką się cieszą. Kilka ciekawych tego przykładów przytacza Juliusz Simon, mówiąc o wybitnych członkach zgromadzenia z 1848 roku, w którem zasiadał.
„Ludwik Napoleon nie był niczem, a w dwa miesiące później stał się wszechmocnym — pisze ten autor.
„Na trybunie pojawił się Wiktor Hugo, lecz nie miał powodzenia. Słuchano go tak, jak słuchano Feliksa Pyat, którego jednak oklaskiwano bardziej. „Nie lubię jego poglądów, rzekł do mnie Vaulabelle, mówiąc o Feliksie Pyat; jest to jednak jeden z największych pisarzy i największy mówca Francyi“. Na Edgara Quinet, ów umysł niepospolity i potężny, nie zwracano wcale uwagi. Miał on chwile popularności przed otwarciem izby; w izbie nie posiadał żadnej.
„Zgromadzenia polityczne są jedynem miejscem na kuli ziemskiej, gdzie wpływ geniusza daje się najmniej uczuwać. Liczą się tu jedynie z wymową, zastosowaną do miejsca i czasu i z usługami oddanemi nie ojczyźnie, a swemu stronnictwu. Tylko pod działaniem nagłej i nieubłaganej potrzeby oddano w roku 1848-mym hołd Lamartine’owi a w roku 1871-szym Thierse’owi. Gdy niebezpieczeństwo minęło, wraz ze strachem ustała wdzięczność“.
Zacytowałem ustęp powyższy ze względu na fakta, które autor opowiada, nie zaś na jego komentarze, gdyż dla psychologii posiadają one wartość bardzo nieznaczną. Tłum bowiem straciłby natychmiast swój specyficzny charakter, gdyby, ulegając przywódcom, liczył się choćby cokolwiek z ich usługami dla ojczyzny lub stronnictwa. Słuchając przywódcy, tłum ulega tylko jego urokowi i nie powoduje się bynajmniej interesem lub wdzięcznością.
Przywódca, obdarzony dostatecznym urokiem, posiada władzę prawie nieograniczoną. Wiadomo np., jaki wpływ olbrzymi i długotrwały posiadał dzięki swemu urokowi pewien słynny deputowany, który niedawno przepadł przy wyborach w skutek udziału w znanych finansowych operacyach ostatniej doby. Dość było jego znaku, aby obalić ministerstwo a doniosłość jego wpływu dobrze określił pewien pisarz w poniższym ustępie:
„Dzięki jego to głównie wpływom zapłaciliśmy za Tonkin potrójną cenę, utwierdziliśmy się tylko połowicznie na Madagaskarze, pozwoliliśmy wyzuć się z całego państwa na dolnym Nigrze i utraciliśmy nasze pierwszorzędne stanowisko w Egipcie. — Przez jego teorye straciliśmy więcej terytoryum, niż przez klęski Napoleona I.“
Nie należy jednak owemu przywódcy stawiać zbyt wielkich wymagań. Kosztował on nas bardzo drogo, to prawda; trzeba jednak pamiętać, że znaczną część swego wpływu zawdzięczał on temu, iż szedł za głosem opinii publicznej, która na sprawy kolonialne zapatrywała się przedtem inaczej, niż obecnie. Przywódca rzadko kiedy wyprzedza opinię; prawie zawsze idzie on tylko jej śladem, nie pomijając jej błędów.
Prócz uroku, korzystają przywódcy parlamentarni i z owych innych znanych już czytelnikowi sposobów przekonywania. Aby ich używać należycie, musi przywódca posiadać choćby intuicyjną znajomość psychologii tłumów i wiedzieć, jak do nich przemawiać. Zwłaszcza powinien on znać fascynujący wpływ pewnych słów, formułek i wyobrażeń, musi nadto posiadać tę specyficzną wymowę, która operuje głównie energicznemi twierdzeniami — bez wszelkich dowodów — oraz efektownym, obrazowym stylem, obracając się w szczupłych ramach bardzo sumarycznego rozumowania. Z tego rodzaju krasomówstwem spotykamy się we wszystkich parlamentach, nie wyłączając nawet angielskiego, który jest przecież najpoważniejszym na całym świecie.
„W debatach angielskiej Izby gmin — powiada uczony angielski Maine — cała dyskusya sprowadza się do wymiany dość słabych ogólników z jednej strony i dość gwałtownych napaści osobistych — z drugiej. Na wyobraźnię szczerze demokratyczną wywierają te ogólnikowe formułki wpływ zaprawdę cudowny. Tłum bowiem z łatwością przyjmuje takie twierdzenia ogólne, jeżeli tylko podane zostały w formie porywającej, chociażby to były niesprawdzone i nie dające się nawet nigdy sprawdzić ogólniki“.
W ustępie powyższym należy szczególny położyć nacisk na ową „porywającą formę“. Już kilkakrotnie wskazywaliśmy na tę szczególną potęgę słów i formułek, które mówca musi tak dobierać, aby wywoływały u słuchaczy obrazy jak najbardziej żywe. Jako typowy a wyborny przykład tego rodzaju elokwencyi pozwolę sobie przytoczyć niżej frazes wyjęty z przemówienia jednego z menerów naszego parlamentu:
„Na okręcie, który uniesie ku malarycznym okolicom naszych kolonii karnych podejrzanego polityka wraz z morderczym anarchistą, niechaj dwa te dopełniające się widma jednego i tego samego porządku społecznego zbliżą się i zawiążą dyskurs. Tam jest dla nich miejsce“.
Mamy tu bardzo plastyczny obraz, zawierający groźbę dla wszystkich przeciwników mówcy. Przed ich oczyma staje wyraźnie i kraj malaryczny i okręt, który zabrać może ich także, każdego bowiem łatwo zaliczyć do tej tak nieokreślonej kategoryi polityków podejrzanych. Doznają oni owej głuchej obawy, którą czuli zapewne członkowie Konwencyi, gdy Robespierre we właściwy sobie a nieokreślony jakiś sposób groził swym przeciwnikom gilotyną, zmuszając ich tem do uległości.
Używanie wyrażeń jak najprzesadniejszych leży, oczywiście, w interesie przywódców. Mówca, z oracyi którego wyjąłem frazes przytoczony wyżej, mógł sobie pozwolić, nie wywołując gorętszych protestów, na twierdzenie, iż anarchiści są na żołdzie księży i bankierów i że wielkie przedsiębiorstwa finansowe zasługują na te same kary, które stosuje się do anarchistów. Podobne twierdzenia nie przemijają nigdy bez skutku, byleby tylko mówca wyrzucał je z siebie z należytą gwałtownością a w jego deklamacyi czuć było groźbę. Wówczas może być pewnym, iż wzbudzi w audytoryum obawę, a słuchacze nie ośmielą się protestować, bojąc się, by ich nie uważano za zdrajców lub wspólników.
Specyalny ten rodzaj krasomówstwa, jak już wspomniałem, panował zawsze w zgromadzeniach parlamentarnych, a szczególnie w chwilach dla narodu krytycznych. Wielce ciekawe są pod tym względem przemowy znakomitych mówców, wygłaszane w zgromadzeniach prawodawczych za czasów Rewolucyi. Czytając je, widzimy, jak mówca niejednokrotnie przerywa tok swego przemówienia, aby napiętnować zbrodnię lub wielbić cnotę; albo też wybucha przekleństwy przeciw tyranom lub przysięga, iż woli śmierć raczej, niż niewolę. Słuchacze wstają wtedy ze swych miejsc, rozlega się grzmot oklasków a po chwili audytoryum się uspokaja i słucha mówcy dalej.
Przywódca może być niekiedy inteligentnym i wykształconym, lecz zazwyczaj szkodzi mu to raczej, niż na pożytek wychodzi. Inteligencya bowiem, wykazując złożoność zjawisk, tłumacząc je i wyjaśniając, czyni człowieka zawsze pobłażliwym i znacznie przytępia ową intensywność przekonań i gwałtowność uczuć, które są tak niezbędne apostołom. Wielcy przywódcy wszystkich wieków, zwłaszcza zaś z epoki Rewolucyi, posiadali umysły nadzwyczaj ograniczone i właśnie najpłytsze umysły wywierały wpływ największy.
Mowy słynnego Robespierre’a wprost uderzają brakiem logicznego związku a z samego ich czytania niepodobna w żaden sposób wytłumaczyć sobie tej olbrzymiej roli, którą ten dyktator odegrał.
Strach niekiedy przejmuje na myśl o owej władzy, którą człowiekowi posiadającemu urok daje silne przekonanie w połączeniu z krańcową ciasnotą umysłu. A jednak trzeba odpowiedzieć tym warunkom, ażeby nie liczyć się z przeszkodami i mieć wolę silną, a tłum, instynktem wiedziony, zaraz pozna w takim człowieku o energicznych przekonaniach pana, którego tak łaknie zawsze.
W zgromadzeniach parlamentarnych powodzenie mówcy zależy prawie wyłącznie od jego uroku, nie zaś od argumentów, które przytacza. Najlepszym tego dowodem, że gdy wskutek zbiegu okoliczności mówca urok straci, ginie zarazem jego wpływ i owa władza, za pomocą której mógł dowolnie kierować uchwałami parlamentu.
Gdy zaś pojawi się mówca nieznany i roztoczy przed audytoryum cały szereg trafnych argumentów, ale bez żadnej okrasy, nikt go nawet słuchać nie będzie. Deputowany francuski Descubes, bystry psycholog, dał następującą sylwetkę takiego posła nie posiadającego uroku:
„Zająwszy miejsce na trybunie, nasz poseł wyciąga z portfelu zwój papierów, rozkłada je systematycznie na pulpicie i z pewnością siebie rozpoczyna przemowę.
„Pochlebia on sobie, iż uda mu się przelać w duszę słuchaczów to gorące przekonanie, które jego samego ożywia. Zważył on bowiem gruntownie swoje argumenty; cały jest naszpikowany cyframi oraz dowodami i przekonany, iż ma racyę. Wobec oczywistości jego wywodów wszelki opór będzie próżny. Przystępuje tedy do rzeczy, ufny w słuszność swej sprawy pewien uwagi kolegów, którzy, rozumie się, uchylą czoła przed prawdą.
„Ale wkrótce dziwić go poczyna i drażnić jakiś ruch w sali i hałas.
„Czemuż to audytoryum nie uspokaja się? Dlaczego jedni prowadzą półgłosem rozmowę, nie słuchając mówcy i ani nawet nie myślą o nim, dlaczego znowu inni przechodzą z miejsca na miejsce?
„Na twarzy mówcy widać jakiś niepokój, marszczy on brwi i zatrzymuje się na chwilę. Zachęcony przez prezydenta ciągnie jednak podniesionym głosem rzecz swą dalej. Ale słuchają go jeszcze mniej. Natęża więc głos bardziej, rzuca się na trybunie, a hałas dokoła tylko się wzmaga. Nareszcie już sam siebie nie słyszy, znowu przerywa mowę, a potem z obawy, by ktoś nie zażądał zamknięcia posiedzenia, w najlepsze rozpoczyna ją nanowo. Wrzask staje się nieznośnym“.
Gdy zgromadzenia parlamentarne dochodzą do pewnego stopnia ekscytacyi, stają się zwykłym tłumem różnorodnym, posiadającym właściwą sobie przesadę uczuć. Są one wówczas zdolne do największego bohaterstwa a zarazem do najgorszych wybryków. Osobnik przestaje być samym sobą i to do tego stopnia, iż jest w stanie głosować za tem, co jak najbardziej sprzeciwia się jego własnym osobistym interesom.
Historya Rewolucyi francuskiej wykazuje, do jakiego stopnia zgromadzenia prawodawcze mogą ulegać popędom nieświadomym oraz suggestyom zupełnie sprzecznym z ich interesami. Wszak zrzeczenie się przywilejów było ze strony szlachty poświęceniem olbrzymiem, a jednak nie zawahała się ona go spełnić w ową słynną noc na posiedzeniu Konstytuanty. Wszak członkom Konwencyi zrzeczenie się prawa nietykalności stawiało bezustannie przed oczy widmo śmierci, a jednak nie zawahali się oni tego uczynić i bez obawy dziesiątkowali się wzajemnie, wiedząc dobrze, że szafot, na który posyłali swych kolegów dziś, groził im w dniu jutrzejszym. Stali się oni bowiem, jak wiemy, zupełnymi automatami i nic nie mogło ich powstrzymać od ulegania suggestyom, które ich hypnotyzowały. W pamiętnikach Billaud Varennes’a, jednego z członków Konwencyi, znajdujemy następujący, typowy pod tym względem, ustęp: „Uchwał, za które nas spotyka tyle zarzutów, po największej części nie życzyliśmy sobie w przeddzień lub dwa dni przedtem. Były one wywołane tylko przez kryzys.“ Nic słuszniejszego nad te słowa.
Takie same objawy czynów nieświadomych zauważyć można w ciągu wszystkich posiedzeń Konwencyi.
„Członkowie Konwencyi — powiada Taine, przyjmowali i zatwierdzali uchwały, które budziły w nich wstręt, popełniali nietylko głupstwa i szaleństwa, lecz nawet zbrodnie, skazując na śmierć ludzi niewinnych i własnych przyjaciół. „Góra“ (La Montagne) w połączeniu z „Doliną“ (La Plaine), wśród powszechnych oklasków, posyła na szafot Dantona, swego naturalnego przywódcę, wielkiego promotora i wodza Rewolucyi. Również jednogłośnie i wśród oklasków „Dolina“ w połączeniu z „Górą“ uchwala najgorsze dekrety rządu rewolucyjnego. Tak samo jednogłośnie, wśród okrzyków uwielbienia i entuzyazmu oraz objawów przesadnej sympatyi dla Collota d’Herbois, Couthona i Robespierre’a, Konwencya, uzupełniwszy się kilkakrotnie za pomocą kooptacyi, utrzymuje przy życiu rząd morderców, którego „Dolina“ nienawidzi za jego mordy, „Góra“ zaś dlatego, gdyż ją dziesiątkuje. „Dolina“ i „Góra“, większość i mniejszość godzą się wreszcie na samobójstwo. Uchwalając swój dekret z d. 22-go Prairial’a, cała Konwencya podpisuje na siebie wyrok śmierci a ósmego Thermidora podczas pierwszego kwadransa po mowie Robespierre’a czyni to po raz wtóry“.
Obraz ten wyda się może zbyt ponurym, nie mniej jednak jest prawdziwym. Zgromadzenia parlamentarne należycie podniecone i zahypnotyzowane przedstawiają cechy takie same. Stają się one ruchliwem stadem, ulegającem wszelkim impulsom. Następujący opis zgromadzenia prawodawczego z r. 1848 pióra Spullera, którego zasad demokratycznych nikt chyba podejrzywać nie może, zasługuje pod tym względem, jako charakterystyczny, na uwagę. Znajdujemy tu wszystkie owe przesadne a znane nam uczucia tłumu i tę nadzwyczajną ruchliwość, która pozwala mu w ciągu kilku chwil przejść przez całą gammę uczuć najsprzeczniejszych.
„Niesnaski, zawiść, podejrzliwość z jednej strony, z drugiej zaś ślepe zaufanie i bezgraniczne nadzieje doprowadziły stronnictwo republikańskie do zguby. Naiwności i prostocie ducha republikanów dorównać może chyba tylko ich powszechna nieufność. Żadnego poczucia prawa ani karności, tylko albo trwoga, albo bezgraniczne złudzenia, zupełnie jak u chłopca lub dziecka, u których spokój rywalizuje z niecierpliwością, a z dzikością idzie w parze powolność. Są to właściwości natur zupełnie surowych i bez żadnego wykształcenia, których nic nie zadziwia, a wszystko może zbić z tropu. Drżący ze strachu i pełni obawy, to znowuż nieustraszeni i bohaterscy, są oni w stanie rzucić się w płomienie, a zarazem cofają się przed lada cieniem.
„Nie rozumieją oni wcale skutków rzeczy ani ich wzajemnych stosunków, a ulegając również łatwo zniechęceniu, jak i egzaltacyi oraz panice, sięgają zawsze wzrokiem zbyt wysoko lub zbyt nisko i nigdy nie potrafią zatrzymać się na właściwym stopniu, ani zachować należytej miary. Bardziej ruchliwi, niż woda, odbijają oni w sobie wszelkie barwy i przybierają wszelkie formy. Czy mogą zatem służyć za podstawę dla jakiego bądź rządu?“
Na szczęście wszystkie owe cechy tłumu, o których mowa była wyżej, nie zawsze przejawiają się w zgromadzeniach parlamentarnych stale, występując tylko w niektórych chwilach. W wielu wypadkach osobniki, wchodzące w skład tłumu, zachowują swą indywidualność i tylko dzięki temu zgromadzenie może wydawać na świat ustawy dla pewnego zakresu stosunków doskonałe. Twórcami takich ustaw bywają, co prawda, pojedynczy ludzie, przygotowujący je w ciszy swych gabinetów i w ten sposób ustawa, uchwalona przez zgromadzenie, jest w samej rzeczy dziełem pojedynczego człowieka. Rzecz oczywista, że takie ustawy bywają najlepszemi, a stają się one zgubnemi wówczas dopiero, gdy szereg nieszczęśliwych poprawek parlamentu uczyni je dziełem zbiorowem. Twór bowiem tłumu bywa zawsze i wszędzie niższym od dzieła pojedynczego osobnika. Tylko specyaliści są w stanie uchronić zgromadzenia prawodawcze od czynów zbyt niepowściągliwych i zbyt niedoświadczonych. W takiej chwili fachowiec staje się przywódcą zgromadzenia, nie ulega jego wpływom, a przeciwnie pociąga je za sobą.
Pomimo wszystkich tych niedogodności, zgromadzenia parlamentarne są jednak dla narodów zachodniej Europy najlepszą formą rządu, na jaką się ludzkość zdobyła i zabezpieczają je w możliwie najpewniejszy sposób od jarzma tyranii osobistej. Dla filozofów zaś, myślicieli, literatów, artystów i uczonych, słowem, dla wszystkich, stojących na najwyższym szczeblu cywilizacyi, parlamentaryzm jest bezwątpienia formą rządu najdoskonalszą.
Zresztą tkwi w nim dwojakie tylko niebezpieczeństwo, a mianowicie: przymusowe marnotrawstwo grosza publicznego oraz postępowe ograniczanie swobód indywidualnych.
Pierwsze z tych niebezpieczeństw jest koniecznem następstwem wymagań i braku przezorności tłumów wyborczych. Gdy jeden członek Izby wystąpi z propozycyą pozornie odpowiadającą programowi demokratycznemu, dajmy na to z projektem emerytury dla wszystkich robotników, albo podwyższenia pensyi budników, nauczycieli ludowych i t. p., inni deputowani, zasuggestyonowani obawą przed wyborcami, nie ośmielą się dać powodu do posądzeń, iż lekceważą interesa wyborców, odrzucając powyższy projekt, aczkolwiek wiedzą, iż zacięży on mocno na budżecie i wymagać będzie zaprowadzenia nowych podatków. Ale nie wolno im wahać się w tym wypadku, gdyż następstwa wzrostu wydatków państwowych dadzą się uczuć dopiero w dalszej przyszłości i nie będą zbyt szkodliwe dla samych deputowanych, podczas gdy skutki odrzucenia projektu zaraz odczuje każdy poseł, gdy mu przyjdzie stanąć przed wyborcami.
Obok tej pierwszej przyczyny nadmiernego wzrostu wydatków stoi druga, nie mniej konieczna, a mianowicie, obowiązek przyzwalania na wszystkie wydatki, mające znaczenie czysto lokalne. Każdy deputowany musi się na nie zgodzić, wie bowiem dobrze, że otrzyma to, co mu jest potrzebne dla własnego okręgu wyborczego i zjednania wyborców tylko pod warunkiem, że nie będzie się sprzeciwiał analogicznym żądaniom swych kolegów[6].
Drugie z wzmiankowanych wyżej niebezpieczeństw, a mianowicie przymusowe ograniczanie swobód przez zgromadzenia parlamentarne, aczkolwiek pozornie mniej rzuca się oczy, ma jednak znaczenie bardzo doniosłe. Płynie ono z niezliczonych ustaw — zawsze krępujących swobodę jednostki — które parlamenty uważają za stosowne uchwalać, w swej prostocie ducha nie zdając sobie wcale sprawy z ich daleko sięgających następstw.
Niebezpieczeństwo to musi chyba być nieuchronnem, skoro nie mogła go uniknąć nawet Anglia, w której rząd parlamentarny jest względnie doskonały, a poseł jak najmniej zależy od swego wyborcy. Herbert Spencer wykazał w jednej z dawniejszych swych prac, że wzrost pozornych swobód pociągnąć musi za sobą zmniejszenie wolności rzeczywistej. Wracając do tej samej kwestyi w jednem z ostatnich swych dzieł, pisze on o parlamencie angielskim co następuje:
„Od tego czasu ustawodawstwo poszło wskazaną wyżej drogą. Rozmaite dyktatorskie rozporządzenia, mnożąc się szybko, stale dążyły do ograniczenia swobód indywidualnych i to w sposób dwojaki. Z jednej strony wydawano przepisy, z roku na rok liczniejsze i wkładające pewien przymus na obywatela w takich sprawach, w których dawniej mógł on działać z zupełną swobodą. Zarazem przepisy te zmuszają obywatela do spełniania takich czynów, które dawniej pozostawiano jego wolnej woli. Z drugiej znowuż strony coraz to znaczniejsze ciężary publiczne, zwłaszcza na potrzeby lokalne, jeszcze bardziej ograniczyły wolność obywatela, zmniejszając tę część jego dochodów, którą może on wydawać wedle swego upodobania, a powiększając tę, którą mu się zabiera i wydaje według widzimisię urzędników publicznych“. (H. Spencer: Jednostka wobec państwa).
Powyższe ograniczanie wolności przejawia się we wszystkich krajach w pewien specyalny sposób, którego Spencer jednak nie określa. Rzecz ma się tak: Tworzenie niezliczonej masy przepisów ustawodawczych, mających powszechnie prawie charakter ograniczający, pociąga za sobą z konieczności powiększenie ilości, władzy i wpływu urzędników, których zadaniem jest przepisy te stosować. Urzędnicy ci stopniowo stają się też prawdziwymi władcami w naszych krajach cywilizowanych. Potęga zaś ich rośnie tembardziej, że przy ciągłych zmianach rządu tylko kasta administracyjna pozostaje zawsze na miejscu, tylko ona jest nieodpowiedzialną, nieosobistą i wieczną. Te trojakie cechy czynią jej despotyzm najcięższą ze wszystkich form tyranii.
Bezustanne tworzenie ustaw ograniczających przepisów, z iście bizantyńskim formalizmem regulujących najdrobniejsze czynności życia ludzkiego, prowadzi do fatalnego i coraz silniejszego zacieśnienia tej sfery, w której obywatele mogą się swobodnie poruszać. Narody stały się ofiarą złudzenia, iż mnożąc ustawy, tem pewniej zabezpieczają sobie wolność i równość i dla tego z każdym dniem nakładają na siebie coraz cięższe pęta.
A nie uchodzi im to bezkarnie. Przyzwyczajając się do chodzenia w jarzmie, w końcu sami go szukają, tracąc wszelką samodzielność i energię, aż stają się cieniami tylko, biernymi i niezdolnymi do oporu automatami, bez woli i siły.
Nie znajdując już w samym sobie inicyatywy, człowiek zmuszony jest szukać jej gdzieindziej. W miarę zaś tego, jak wśród obywateli szerzy się indyferentyzm i bezsilność, powiększa się zakres działania państwa i z konieczności rząd musi posiadać te przymioty, których pozbawieni są obywatele, a mianowicie: ducha inicyatywy, przedsiębiorczości i przodownictwa. Państwo musi wszystko przedsiębrać, wszystkim się opiekować i kierować. Staje się ono bogiem wszechmogącym, chociaż doświadczenie poucza, że władza takich bogów nie była nigdy ani długotrwałą, ani zbyt silną.
U niektórych narodów to progresywne ograniczanie wszelkich swobód przy pewnej zewnętrznej swawoli, czyniącej złudzenie wielkich wolności, zdaje się być następstwem tyleż ich zgrzybiałości, ile pewnej formy rządu. Zwiastuje ono, iż nadchodzi dla nich faza upadku, której nie potrafiła dotąd uniknąć żadna cywilizacya.
Jeśli kierować się będziemy wskazaniami przeszłości oraz symptomatami, które rzucają się nam na każdym kroku w oczy, to przyjdziemy do przekonania, że dla wielu współczesnych narodów nadeszła już owa pora zgrzybiałości, która poprzedza upadek. Zdaje się również, że nieubłagany fatalizm przygotowywa los podobny dla wszystkich narodów, gdyż historya nas poucza, iż rozwój ich postępuje po największej części jedną i tą samą drogą.
Nietrudno jest dać zarys owych faz ogólnego rozwoju cywilizacyi i dlatego w końcu niniejszej pracy pozwolimy sobie go naszkicować. Rzuci on może cokolwiek światła na przyczyny potęgi, którą posiadają obecnie masy.


Obejmując jednym rzutem oka najgłówniejsze momenta rozwoju i upadku cywilizacyi dawniejszych, widzimy w ich zaraniu garstkę ludzi rozmaitego pochodzenia, przypadkiem zebranych wskutek emigracyi, najazdu i podbojów. Tych ludzi różnorodnego pochodzenia, różnego języka i wiary, łączy tylko węzeł wspólnego posłuszeństwa dla rozkazów nawpół uznanego naczelnika. W bezładnych owych aglomeratach odnajdujemy jednak nadzwyczaj wyraźne cechy psychiczne tłumu. Posiadają one jego przelotną spójność, jego bohaterstwo i niemoc, jego impulsywność i gwałtowność. Niema w nich żadnej stałości. Są to hordy barbarzyńców.
Ale czas dokonywa swego dzieła i zwolna przejawiają się skutki jednostajnego otoczenia, ciągłego krzyżowania oraz wymagań wspólnego życia. Aglomeraty, złożone z niepodobnych osobników, poczynają się stapiać w jedną całość i tworzyć rasę, t. j. agregat, posiadający wspólne cechy i uczucia, które dziedziczność będzie coraz bardziej utrwalała. Tłum stał się ludem, który może już wyjść ze stadyum barbarzyństwa.
Lecz opuści on je dopiero wówczas, gdy po długich wysiłkach, po bezustannych walkach i niezliczonych próbach zdobędzie sobie pewien ideał. Jakim będzie ten ideał — czy to będzie kult Rzymu, czy potęga Aten, czy też tryumf Proroka — to rzecz mniejszej wagi, w każdym bowiem razie da on wszystkim osobnikom, wchodzącym w skład tworzącej się rasy, zupełną jedność uczuć i myśli i w ten sposób spełni swe zadanie.
Dopiero wówczas może powstać nowa cywilizacya, posiadająca własne instytucye i wierzenia oraz własną sztukę. Dążąc ku swemu ideałowi, rasa osiąga stopniowo wszystkie warunki świetności, siły i wielkości. Będzie zapewne ona jeszcze w niektórych chwilach swego życia tłumem, ale i wówczas na dnie zmiennych i ruchliwych cech tłumu znajdzie się ów trwały podkład, owa dusza rasy, która zakreśla ścisłe granice oscylacyom psychicznego życia ludu i miarkuje działanie przypadku.
Po twórczej jednak działalności czasu następuje jego działalność destrukcyjna, której oprzeć się nie mogą ani bogowie ani ludzie. Osiągnąwszy pewien stopień potęgi i złożonej budowy, cywilizacya przestaje się rozwijać, a z chwilą, gdy wzrost jej się zatrzymuje, poczyna ona chylić się ku upadkowi. Wkrótce wybije dla niej godzina zgrzybiałej starości.
Stałą oznaką tej nieuniknionej fazy jest stopniowy zanik ideału, który był podporą duszy rasy. W miarę, jak ideał ten niknie, poczynają chwiać się w swych posadach wszystkie wierzenia religijne, polityczne i społeczne, które z niego czerpały natchnienie.
Wraz z stopniowym zanikiem ideału naród traci coraz bardziej swą spójność, jedność i siłę. Pojedyncze osobniki mogą rozwijać swą indywidualność i inteligencyę, ale równocześnie kolektywny egoizm narodu zostaje zastąpiony przez nadmierny rozwój egoizmu indywidualnego, któremu towarzyszy obniżenie charakterów i osłabienie zdolności do czynu. Dawniejszy lud, owa jednolita całość, staje się znowu luźnym aglomeratem osobników, utrzymywanych sztucznie tylko przez czas jakiś razem mocą tradycyi i instytucyi. Wówczas to, rozdarci przez sprzeczne interesa i aspiracye, nie umiejąc sami sobą rządzić, ludzie żądają, aby ktoś kierował najdrobniejszymi ich czynami i państwo zaczyna przejawiać swój wpływ zachłanny.
Gdy naród nareszcie zatraci swój ideał ostatecznie, umiera też bezpowrotnie jego dusza. Jest on już tylko garścią pojedynczych osobników i staje się tem, czem był na początku: prostem zbiorowiskiem, które posiada wszystkie przelotne cechy tłumu oraz jego byt nieustalony — i żyje bez jutra. Cywilizacya jego, zupełnie już zachwiana, zdaną jest całkowicie na pastwę losu. Rozpoczynają się rządy pospólstwa a u wrót państwa stają hordy barbarzyńców. Cywilizacya może jeszcze błyszczeć pozorami świetności, posiada bowiem zewnętrzną okazałość z doby dawniejszej. Ale w rzeczywistości robactwo stoczyło już ten gmach wspaniały i runie on przy pierwszej burzy.
Naród więc każdy w pogoni za ideałem przechodzi ze stadyum barbarzyństwa do cywilizacyi, a następnie, z chwilą, gdy ideał ten utracił swą moc, chyli się ku upadkowi i wreszcie umiera — takim jest cykl jego żywota.






  1. Przypis własny Wikiźródeł episyer (dzisiaj: episjer) — kupiec, posiadający tzw. sklepy kolonialne
  2. Zauważymy mimochodem, że ten podział na zbrodnie niebezpieczne dla społeczeństwa i nie niebezpieczne dla tegoż, który tak trafnie przeprowadza instynkt przysięgłych, wcale nie jest pozbawiony słuszności. Celem bowiem ustaw karnych powinna być oczywiście obrona społeczeństwa od niebezpiecznych przestępców, nie zaś zemsta. Otóż nasze kodeksy a zwłaszcza duch, którym przejęci są nasi sędziowie, są wyraźnym dowodem, iż idea zemsty, która cechowała prawo pierwotne, panuje jeszcze wszechwładnie a wyrażenie „vindicte“ (vindicta, zemsta), oznaczające ściganie przestępców z urzędu i będące w codziennem używaniu, świadczy o tem najlepiej. Ta tendencya sędziów tłumaczy, dla czego wielu z nich nie stosuje znakomitego prawa Bérenger’a, które pozwala zasądzonego uwolnić od kary, stosując ją tylko na wypadek recydywy. Otóż każdy przecież sędzia musi ze statystyki wiedzieć, że człowiek karany po raz pierwszy zostaje niechybnie recydywistą. Ale sędziom, gdy uwalniają skazanego, zawsze się zdaje, że społeczeństwo nie zostało pomszczone. Wolą oni mieć raczej jednego recydywistę więcej, aniżeli zaniechać zemsty.
  3. Sądy są bowiem w rzeczywistości jedyną gałęzią administracyi, której działalność nie podlega żadnej kontroli. Pomimo wszystkich swych rewolucyi demokratyczna Francya nie posiada owego Habeas corpus, z którego tak dumną jest Anglia. Wygnaliśmy wszystkich tyranów, ale natomiast w każdem miasteczku mamy urzędnika, który wedle swej woli dysponuje honorem i wolnością obywateli. Młodziutki sędzia śledczy, mianowany wprost z ławy szkolnej, posiada oburzającą władzę aresztowania wedle swego widzimisię najszanowniejszych obywateli na podstawie własnych tylko o ich winie podejrzeń, z których nie potrzebuje się przed nikim usprawiedliwiać. Pod pretekstem śledztwa może ich trzymać kilka miesięcy albo i rok cały w więzieniu, a wypuszczając ich, niema obowiązku wynagrodzenia krzywdy wyrządzonej, ani nawet wytłumaczenia się. Rozkaz aresztowania, wydany przez sędziego śledczego, jest zupełnie tem samem, czem były niegdyś lettres de cachet z tą wszakże różnicą, że te ostatnie, za które tak słusznie piętnowano dawną monarchię, wydawać mogli tylko wysocy dygnitarze, podczas gdy obecnie władzę taką ma cała klasa obywateli, wcale nie grzesząca zbytkiem wykształcenia, ani też niezależnością stanowiska.
  4. Komitety, jakąkolwiek będzie ich nazwa: kluby, syndykaty i t. d. stanowią może największe niebezpieczeństwo potęgi tłumu. Przedstawiają one w rzeczy samej najbardziej nieosobistą a w skutek tego najuciążliwszą formę tyranii. Ponieważ menerzy, kierujący komitetami, zawsze przemawiają i działają w imieniu pewnego zbiorowiska, uważają oni siebie za wolnych od wszelkiej odpowiedzialności i pozwalają sobie na wszystko. Najdzikszy tyran nigdyby nawet nie marzył o takich proskrypcyach, na jakie pozwalały sobie komitety rewolucyjne. Jak powiada Barras, zdziesiątkowały one i wycinały Konwencyę, niby poręby leśne. Dopóki Robespierre mógł działać w imieniu komitetów, był on panem nieograniczonym. Z chwilą zaś, gdy straszny dyktator z pobudek miłości własnej rozszedł się z nimi, upadek jego był nieuchronny. Panowanie tłumów to rządy komitetów, t. j. ich menerów. Trudno sobie wyobrazić twardszy despotyzm.
  5. Do tych to zapewne poglądów, z góry ustalonych i ze względów wyborczych niezmiennych, stosuje się następująca uwaga, którą niegdyś wypowiedział pewien stary parlamentarzysta angielski: „Od pięćdziesięciu lat zasiadam w izbie gmin i tysiące mów słyszałem; niektóre z nich zmieniły moje poglądy, lecz ani jedna nie wpłynęła na moje głosowanie“.
  6. W numerze z d. 6. kwietnia 1895 pismo francuskie „Economiste“ obliczyło, ile wynosić mogą w ciągu jednego roku te koszta skarbienia sobie przychylności wyborców, mianowicie wydatki na koleje żelazne. Na połączenie koleją Langayes (górskiej mieściny o 3.000 mieszkańców) z miastem Puy uchwalono 15 milionów franków. Na kolej z Beaumont (3.500 m) do Castel-Sarrazin — 7 milionów; z wioski Oust (523 m.) do wioski Seix (1.200 m) — również 7 milionów. Kolej z Prades do miasteczka Olette (747 mieszkańców) kosztowała 6 milionów i t. d. Razem w ciągu 1895 r. uchwalono 90 milionów franków na drogi żelazne, pozbawione wszelkiego ogólniejszego znaczenia. Inne wydatki tego rodzaju również pochłaniają sumy olbrzymie. Ustawa o emeryturze dla robotników pociągnie za sobą wkrótce wydatek roczny według obliczenia ministerstwa skarbu co najmniej 165 milionów franków a zdaniem członka akademii Leroy-Beaulieu do 800 milionów. Rzecz oczywista, że ciągły wzrost tego rodzaju wydatków musi prowadzić do bankructwa. Wiele krajów europejskich, a mianowicie: Portugalia, Grecya, Hiszpania i Turcya już doszły do takiego stanu; w innych, jak n. p. we Włoszech, nastąpi to wkrótce. Zresztą nie warto sobie zbyt zaprzątać tem głowy, skoro publiczność stopniowo i bez wielkiego protestu zgodziła się na zmniejszenie o 80% wartości kuponu od pożyczek państw, którym sprytne te bankructwa pozwalają natychmiast przywrócić równowagę budżetową. Wojny, idee socyalistyczne oraz walki ekonomiczne gotują nam w przyszłości o wiele cięższe katastrofy a w epoce powszechnego rozkładu, który ogarnął nasze społeczeństwa, trzeba się wreszcie zdecydować na życie z dnia na dzień bez oglądania się na jutro.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Bon i tłumacza: Zygmunt Poznański.