Przez różowe szkiełka/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przez różowe szkiełka
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom VI
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W Bosychkaczkach, w tem sławnem mieście, w którem mieszkał ongi bardzo nabożny i uczony rabin, w tem mieście, z którego pochodził nasz Jojna Imbryk i wszyscy jego przodkowie, osiedlił się młody doktór Żarski.
Domek, który sobie wynajął, stał przy pryncypalnej ulicy, ale już przy końcu miasteczka, niedaleko kościoła. Przed domkiem był mały ogródek, z tyłu podwórze i kilka gospodarskich budynków.
Od samego rana do młodego lekarza gromadzili się pacyenci. Żydówki z delikatnemi dziećmi na rękach, różne jejmoście z podwiązanemi twarzami, a niekiedy zabłądził chłop, który, wyprobowawszy wszystkich okadzań, czarów i zamawiań, widząc, że mu nie pomagają baby, znachory i cyrulicy miasteczkowi, wyspowiadał się z grzechów całego życia i zrezygnowany, przywlókł się do doktora, żeby „lżejszą śmiercią umrzeć“.
Tych pacyentów, służąca wpuszczała po kolei do małego, skromnie umeblowanego pokoiku, w którym stało biurko, fotel, kilka krzeseł, twarda sofka i szafa pełna książek i różnych instrumentów. Pacyenci wchodzili frontem, wychodzili zaś przez sionkę i podwórze. Codziennie zbierała się spora gromadka tego rodzaju gości; jedni z nich płacili miedziakami, drudzy nie płacili zupełnie, a byli i tacy, którym doktór z własnej kieszeni jeszcze na lekarstwa dokładał.
Do wiejskiej arystokracyi i bogaczów miejskich, jak naprzykład, do pana burmistrza, sekretarza, kasyera, do pana Jojny Imbryka, wielkich kupców korzennych, i łokciowych, mających w sklepach swoich najmniej za trzysta rubli towaru, doktór osobiście chodził, za co pobierał wspaniałe honoraryum, co najmniej po pół rubla za wizytę, nie licząc prezentów i w razie potrzeby, kredytu.
Żarski tak się zawczasu urządzał, że zazwyczaj już o godzinie jedenastej zrana załatwił się ze wszystkiemi chorymi w miasteczku, poczem jadał śniadanie i wyjeżdżał w okolicę. Nie było dnia, żeby po kilka furmanek nie czekało na niego. Pół roku ledwie minęło jak zamieszkał w Bosychkaczkach, a już zjednać sobie potrafił wielką popularność w okolicy. Bezinteresowny, chętnie na każde żądanie pospieszał, nie zważając czy to pogoda, czy słota, noc czy dzień, czy zapłacą hojnie, lub skąpo.
Przytem i leczył szczęśliwie, a że w małomiasteczkowe komeraże nie wdawał się, trzymał się zawsze na uboczu, a z każdym bez wyjątku postępował uprzejmie, więc też lubiony był powszechnie, a praktykę coraz miał większą.
Mieszkanko, które zajmował, urządzone było skromnie lecz wygodnie, ręką kochającej matki. Było marzeniem pani Żarskiej, żeby przy synu zamieszkać, ale projekt ten nie mógł być zaraz wykonany, mąż jej albowiem ustąpił prośbie Wiktora, przez pana Mirkowicza popartej, i zdecydował się jeszcze przez jeden rok w obowiązku pozostać.
Młody Żarski częstym bywał gościem w Kalinówce, już to jako lekarz, często wzywany do Wiktora, już to jako syn, pragnący rodziców odwiedzić. Przy tych odwiedzinach wszakże, tak się jakoś składało, że w domu rodziców bawił ledwie kwadransik, a we dworze natomiast przesiadywał godzinami całemi.
Kaliciński, który wytrwale rolę konkurenta odgrywał i kilka razy w tygodniu do Kalinówki na bucefale swoim przyjeżdżał, przygryzał wąsy z wściekłości, ile razy doktora tam zastał i postanowił w duchu, że musi się z rywalem po rycersku rozprawić.
W tym celu sprowadził z Warszawy dwa potężne rapiry i parę pistoletów ogromnych, gwintowanych, z których nie tylko szczupłego doktorka, ale nawet słonia możnaby było zastrzelić.
W ogrodzie, u siebie w Toczkach, ustawił grubą deskę dębową, wyciosaną niezgrabnie w kształt człowieka, i na niej w odpowiednich miejscach namalował czarną farbą olejną, nos, oczy, usta i serce.
Codzień, skoro wstał tylko z łóżka, nabijał pistolety, szedł do ogrodu i pakował rywalowi swojemu „in effigie“ kulę w środek czoła, lub w piersi, w wyjątkowych zaś razach, gdy był w szczególnie łagodnem usposobieniu, ograniczał swoją mściwość na zadaniu kalectwa i celował w ramię, albo w nogę.
Oko miał doskonałe, rękę pewną, nie ulegało więc wątpliwości, że w chwili stanowczej potrafi poczęstować rywala skutecznie.
Prócz tego, wprawiał się także w szermierkę, na przypadek gdyby „doktorzyna“ (gdyż tak go pogardliwie nazywał) wybrał broń białą.
We wsi w Toczkach znajdował się, jak na szczęście, chłop, Bartek Dzięcioł, urlopowany dragon. Jako wojownik, wiedział jak się z pałaszem obchodzić i znał pierwsze zasady fechtunku.
Tego właśnie Dzięcioła sprowadził sobie zakochany rycerz do towarzystwa w szermierce. Zamykali się w pustej stodole i ubrani w grube rękawice i druciane maski, z materacami na piersiach, nacierali jeden na drugiego, krzesząc iskry z rapirów. Zaciekawiona służba przez szpary w ścianach stodoły przypatrywała się temu niezwykłemu na wsi widowisku, i gubiła się w domysłach, dlaczego dziedzic chcąc probować siły Bartka nie weźmie go zwyczajnym sposobem za bary i nie obali na ziemię? Dlaczego, gdy już tak koniecznie chce się z nim na pałasze rozprawiać, przywdziewa maskę i Bartkowi każe robić to samo. Że jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić, więc po kilku tygodniach służba przestała podpatrywać przez szpary.
Bartek przychodził do szermierki, jak do zwykłej gospodarskiej roboty i brał za swoją fatygę wynagrodzenie, jak za pół dnia do cepów, oraz dostawał porządny kielich wódki extra...
Wyćwiczywszy się dokładnie w strzelaniu i w szermierce, Kaliciński nie wątpił, że gdy chwila stanowcza nadejdzie, potrafi posiekać swego rywala, nie na kotlety nawet, lecz na klops.
Żarski nie domyślał się nawet jak straszne czekają go przejścia. Słyszał wprawdzie o rycerskich ćwiczeniach Kalicińskiego, lecz uważał je, jeżeli nie za dziwactwo, to za zabawkę, ot tak sobie, dla przepędzenia czasu.
Był piękny dzień zimowy, ziemia pokryta białą szatą śniegu, na niebie świeciło słońce; właśnie przed chwilą młody lekarz powrócił od chorych i zasiadł do śniadania, gdy na ulicy rozległ się głośny brzęk dzwonków i po chwili wygodne sanie, zaprzężone w parę dzielnych koni zatrzymały się przed domem.
— Któż tam znowu chory u was? — zapytał wchodzącego stangreta.
— A wielmożny konsyliarzu — rzekł, kłaniając się dworus — wszystkie, Bogu dzięki, są zdrowe, tylko dziedzic jakoś niedomaga. Zawdy on tak chodzi jak nie swój, ten nasz dziedzic...
— Czy pogorszyło się panu?
— Co się ta miało pogorszyć? Kiepski on był, kiepski jest, i na mój głupi rozum, nie w złą godzinę powiedziawszy, jakoś na księżą oborę patrzy.
— Dajżeż pokój Mateuszu, wyzdrowieje wasz dziedzic, wyzdrowieje.
— Ha! dałby to Bóg miłosierny — rzekł, wzdychając chłop.
— Powiedz mi, mój Mateuszu — spytał Żarski — czy pan leży? czy widziałeś go?
— Widziałem, wielmożny konsyliarzu, bo mnie panienka do pokoju kazała zawołać. Ubrany jest pan, siedzi w krześle przed ogniem, bo się akuratnie buzuje na kominku, nogi ma okręcone w derkę i dygocze jak w najsiarczystszy mróz. Ja jak wszedłem, skłoniłem się, a panienka, niby panna Julia, sama mnie pogłaskała pod brodę i powiada: mój Mateusie kochany, jedź do pana doktora, aby jeno duchem, powiedz, że ja bardzo proszę. Ze trzy razy powiedziała, że bardzo pana prosi i wódki mi dała kielich i chleba taki gleń, żem w kieszeń nie mógł zmieścić. Ja też zara duchem zaprzągłem kare konie; a droga dobra, jak dawno już takiej nie bywało, to też koniska leciały jak ptaki, aż mi ręce omdlały od lejców. Teraz wytchną troszkę i możemy jechać.
Żarski pospiesznie wybrał się do drogi i w pół godziny później, otulony w futro, jechał do Kalinówki.
Po wybornej drodze, rosłe kare konie biegły wyciągniętym kłusem, parskając i buchając z nozdrzy kłębami pary, która osiadała im na szyjach, piersiach i grzywach i wnet ścinała się w drobne lodowe kryształki. Takież same kryształki osiadały na sumiastych wąsach Mateusza i na futrzanym kołnierzu Żarskiego?
W lesie, przez który szła droga do Kalinówki, drzewa pokryte szronem, wyglądały jakby odświętnie. Wielkie świerki i sosny dźwigały na gałęziach śnieg przymarzły i szron, stare dęby, o fantastycznie pokrzywionych gałęziach, pokryły się białą sukienką, takąż szatę przywdziały twarde graby i gęste krzaki leszczyny.
Mateusz lubił w drodze gawędzić.
— Proszę pana konsyliarza — rzekł — u nas wczoraj goście byli, siedzieli mało nie do północka.
— I dziedzic także siedział do tak późnej godziny.
— A coby niemiał siedzieć? albo to w pokojach nie ciepło? a przy kompanii, to człowiekowi zawdy milej.
— Któż tam był?
— O, był pan z Białowodów z panienką, przyjechali czwórką. Konie jak hamany, że gdzie naszym, ani równać; wypasione jak niedźwiedzie, po trzy garnce owsa na dzień dostają.
— Przecież i waszym nie brak.
— Niby to nie brak, ale zawdy wielmożnego pana konsyliarza ociec trochę skąpy na owies.
— Oszczędza.
— Wielmożny nasz pan rządca powiada, że wyjazdowe konie to darmozjady, że szkoda dla takich pasibrzuchów owsa i siana.
Wiktor uśmiechnął się.
— Powiedzże mój Mateuszu, któż więcej był wczoraj we dworze?
— A był i pan Kaliciński, w pojedynkę sobie saneczkami przyjechał, tera wiater ostry bywa, więc i pan Kaliciński nie jeździ na swoim wielbłądzie wierzchem, jeno go do saneczek zaprzęga. Saneczki maleńkie, a pana Kalicińskiego nogi długie, więc też siedzi nieborak na owych sankach jak męczennik, brodę na kolanach trzymając. Pan Kaliciński to u nas gość częsty, mało nie dwa razy na tydzień jest, to go i nie ma co rachować, ale byli jeszcze dwa panowie, pierwszy raz dopiero w Kalinówce.
— Któż to?
— Pan Marcinkowski z Zagórowa, z synem, niby z panem Jadamem. Ociec jak ociec, stateczny szlachcic; ale pan Jadam to przyścipny kawaler, za końmi toby w ogień poszedł. Wczoraj zajechali parą wilczatych mierzynów, grubopłaskich, z takiemi karkami jak u byków, a na krzyżach toby się chłop mógł przespać. Okrutne koniska, proszę wielmożnego konsyliarza, po jakie trzysta rubli warte, jak to mówią, brat bratu. Półszorki na nich węgierskie, nowiusieńkie, sanie jak cacko. Stangret stał sobie z tyłu, a pan Jadam wiózł. Jak osadził przed gankiem, to aż wilczaki na zadnich nogach stanęły. Już takiego sprawnego kawalera do koni to w okolicy szukać.
Wiktor zamyślił się.
— Słuchajno Mateuszu — rzekł po chwili milczenia — powiadasz więc, że dawniej ci panowie nie bywali w Kalinówce.
— Niby z Zagórowa?
— No tak.
— Nie, wielmożny konsyliarzu, nie bywali dawniej, ale mnie się coś widzi, że oni nie przyjeżdżali wczoraj po próżności.
— No, jakto?
— Ha, wielmożnemu panu wiadomo, że jak człowiek je w obowiązku, a jeszcze, na to mówiący, przy koniach, to zawdy co nieco o swoich państwu wie. Tedy i Michał, z Zagórówki niby stangret, gadał do mnie wczoraj, że pewnie będą częściej przyjeżdżali do nas; nawet prosił mnie, żebym do jego koni przegrodę w stajni wyszykował, bo z naszemi bestye tak się wierzgają i gryzą, że sposobu nie ma.
— Po cóż by mieli tak często bywać?
Mateusz uśmiechnął się.
— Ha! wiadomo po co. U nas we dworze „panna Julija jak lelija“, a pan Marcinkowski, niby ojciec, chciałby swego syna ustatkować, boć to już i czas, latka idą, a paniczowi wąsik się wysypał, jak na urząd.
Młody Żarski zamyślił się, gadatliwy Mateusz zaś perorował dalej.
— Swoja to rzecz, wielmożny panie konsyliarzu, i nie dziwota, żeby się pan Jadam z naszą panienką ożenił. Kawaler jak świeca, bogatego rodu, chleba będzie miał po uszy. Gadają ludzie, że teraz niby to krzynkę sobie hula i lubi pobaraszkować, ale jak się ożeni, to się odmieni.
— Nie ożeni się — szepnął Żarski półgłosem...
Mateusz nie posłyszał tych słów i cmoknął na konie, które też bardziej jeszcze przyspieszyły biegu.
Kalinówka leżała tuż za lasem. Wyjechawszy z pomiędzy drzew, skręcało się zaraz na most, zkąd już ledwie pół wiorsty drogi było do dworu.
Mateusz osadził konie przed gankiem, doktór do dworu wszedł. W pierwszym pokoju przywitała go Julcia.
— Panie doktorze — rzekła — panie Janie, przepraszam stokrotnie, żem fatygowała, ale doprawdy sama już nie wiem co robić.
— Czy panu Wiktorowi gorzej?
— On nie uskarża się wprawdzie, ale ja widzę w nim zmianę. Wczoraj było u nas kilka osób... była i panna Wanda z Białowód. Wiktor rozmawiał z nią prawie ciągle, był nadzwyczaj wesoły, ożywiony, zdawało się, że mu zdrowia przybyło. Dziś znowu jest milczący i apatyczny; słowa z niego trudno wydobyć. Drży...
— Zobaczymy zaraz, tylko ogrzeję się cokolwiek. Więc pani mówi, że wczoraj był ożywiony, wesoły.
— O tak; zawsze ile razy Wandzia do nas przyjedzie, lub my wybierzemy się do Białowód, Wiktor ma doskonały humor. Ja doprawdy nieraz ubolewam, że sama nie umiem wpłynąć na brata jakoś. Nieraz pragnęłabym szczerze, żeby go rozweselić, rozerwać. Czytam mu książkę, lub gram na fortepianie, ale to nic a nic go nie zajmuje; od owego nieszczęsnego pożaru do niepoznania się zmienił.
— Tak — rzekł Żarski — od owego dnia datuje się początek jego choroby.
— Powiedz doktorze — zawołała, składając ręce błagalnie — panie doktorze, powiedz pan, kiedy jemu będzie lepiej?
— Cierpliwości pani, cierpliwości, do wiosny. Ona ma lekarstwa lepsze, niż my; ona ma słońce, ciepło, skarby nieprzebrane, ona powróci zdrowie pani bratu.
— A czy wie pan doktór со ja myślę o Wiktorze...
— Słucham pani.
— Może się pan rozśmieje z mojej dyagnozy?
— Panno Julio, częstokroć serce łatwiej poznaje prawdę, niż nauka.
— Ośmielasz mnie pan, bo właśnie serce mi powiada, że Wiktor podwójnie cierpi.
— Jakto?
— Tam dusza choruje. On martwi się, gryzie, on jest złamany, zawstydzony, zawiedziony w tem co najbardziej ukochał...
— Co pani mówi?
— Mówię to co wiem, panie Janie. Usiądź pan i posłuchaj.
Żarski siadł na krześle.
— Słucham pani — rzekł.
— Mówię do pana i jako do lekarza i jak do przyjaciela zarazem, mówię dla tego, że według mego zdania, niektóre wskazówki przydać się panu mogą. Pan nie zna dobrze mego brata, panie doktorze. To człowiek idei przedewszystkiem. On postanowił sobie, że w piękny sposób skorzysta z uśmiechu fortuny, że rozkrzewi w okolicy oświatę i dobrobyt, że uszlachetni tych ludzi prostych, wśród których mieszkać mu wypadło. Robił bardzo, bardzo dużo w tym względzie, lecz na każdym kroku spotykał nieprzeparte przeszkody.
— W czem mianowicie?
— We wszystkiem i wszędzie — odrzekła Julcia ze smutkiem. — Inteligentni ludzie krytykowali ostro jego postępowanie, ale on na to nie zważał. Ciocia, nasza poczciwa ciocia, którą oboje kochamy jak matkę, robiła mu wymówki, on puszczał je mimo uszu. Pan Żarski...
— Ojciec mój?
— Tak, tak jest, ojciec pański porzucić nas chciał. Dla czego? Czyż uchybiliśmy mu w czemkolwiek?
Doktór zmieszał się.
— Niech się pani nie dziwi. Ojciec mój, to człowiek dawnej daty, a tacy nie są wolni od uprzedzeń, mogę jednak zapewnić, że dopóki tu będzie...
— Pan Żarski nie rozstanie się z nami — odrzekła — ja go sama zatrzymam, uproszę. Ale wracam do rzeczy: to wszystko bardzo bolało Wiktora, najbardziej jednakże bolała go nieufność tych, dla których duszę by oddał.
— Nie znał ich, a może nie umiał brać się do rzeczy.
— Być może, szedł drogą prostą do celu. I co pan powiesz, w chatach, do których wstępował, przyjmowano go podejrzliwie i z nieufnością. Na zebraniach w gminie najserdeczniejsze przemówienia nie odniosły skutku; w razie szkód i kradzieży, przebaczenie i łagodność przyjmowano szyderstwem. Wzdychali, jęczeli, kłaniali mu się do ziemi, a gdy odeszli, wyśmiewali się z „głupiego“ dziedzica. Sama słyszałam niejednokrotnie rozmowy tego rodzaju. Wyobraź pan sobie, ofiarował im plac i drzewo na szkołę, nie przyjęli, a wiesz pan dlaczego, bo lękali się, że wypadnie im płacić składkę na nauczyciela; nareszcie ten pożar, ten pożar nieszczęsny, oskarżenie nikczemne...
— Upadnie wobec dowodów.
— Naturalnie, że upadnie, ale to boli, to bardzo boli, panie Janie.
— Sądzę, że ta ostatnia katastrofa wyleczyła pana Wiktora z mrzonek.
— O nie! pan go nie znasz. To nie jest charakter, który ustępuje łatwo. Przysięgłabym, że w tej chwili obmyśla nowe sposoby walki, siły zbiera.
Z sąsiedniego pokoju dał się słyszeć ostry, suchy kaszel.
— Chodźmy do niego — zawołała Julcia.
W obszernym pokoju, przed kominkiem, na którym ogień płonął, siedział Wiktor, zmieniony bardzo i blady. Twarz jego nosiła ślady przebytych cierpień, oczy miały blask gorączkowy, niezwykły.
Zobaczywszy wchodzącego doktora, Wiktor chciał powstać na przywitanie go, ten jednak przybliżył się szybko i przeszkodził temu.
— Jakże się pan miewa? — zapytał.
— Dobrze, owszem, bardzo dobrze, tylko czuję wyczerpanie jakieś, siły mi braknie... Czy doktór nie uważa, że w tym pokoju jest duszno?
— Nie, ale można otworzyć drzwi do sąsiednich, będzie więcej powietrza.
— Zapisz mi co na wzmocnienie, doktorze — rzekł ciszej — ja mam różne sprawy do załatwienia, wyjechać chciałbym.
— Na takie powietrze! co pan mówisz?
— A gdyby ubrać się doskonale, otulić w futro. Cóż mi może powietrze zaszkodzić, taki pogodny, piękny dzień, a zresztą ja nie mam zamiaru daleko wyjeżdżać.
— A dokąd?
— W sąsiedztwo, kilka wiorst zaledwie.
— Nie sposób.
— Tylko do Białowód, mój doktorze!
— Odłóż pan tę wycieczkę na kiedyindziej.
— Niestety, wy doktorzy jesteście wszechwładni wobec swoich pacyentów. Zanim dacie paszport na tamten świat, pierwiej wytrzymacie biedaka w niewoli.
— Mój braciszku — odezwała się Julcia — nie mów tak. O Białowody ci idzie. Pan Mirkowicz wie, żeś chory i nie wymaga, żebyś go rewizytował. Nawet odjeżdżając ztąd, był tyle uprzejmy, że mi przyrzekł odwiedzić cię znowuż w tym tygodniu, przyjedzie niezawodnie i z Wandzią.
Wiktorowi oczy błysnęły.
Julcia wyszła, a Żarski zabrał się do badania chorego; badał go długo, troskliwie, ze starannością młodego lekarza, nie zobojętniałego jeszcze na ludzkie cierpienia, z troskliwością brata.
Tak dużo zależało mu na tym pacyencie!
— No, panie Wiktorze — rzekł dobrej myśli i cierpliwości — będziemy jeszcze chodzić i wyjeżdżać, nie tylko do Białowód, lecz i dalej nawet. Co byś pan powiedział naprzykład, gdybym panu zaproponował wyjazd na południe, nie koniecznie dla kuracyi, ale oto tak, dla rozrywki, dla przyjemności własnej.
— Nigdy! a przynajmniej nie teraz, w żadnym razie nie teraz.
— Dla czego? Co pana tu zatrzymuje?
— Nie wiesz doktorze, nie masz pojęcia, co ja mam tutaj do roboty — i tak zaniedbałem dużo już przez to przeklęte osłabienie.
— Czy ta robota nie da się odłożyć?
— Nie, nie sposób, niepodobieństwo.
— No, ostatecznie, możemy jeszcze do tej kwestyi powrócić, tymczasem pożegnam pana, wpadnę do rodziców na chwilkę.
We drzwiach ukazała się Julcia.
— Już nas pan opuszcza? — zapytała.
— Powrócę jeszcze, żeby państwa pożegnać.
— A nie, tak nie można, ciocia obraziłaby się śmiertelnie. Czekać będziemy z obiadem.
— Więc dają mi państwo urlop na...
— Na kwadransik tylko — rzekła z uśmiechem, podając mu rękę.
Doktór skłonił się i zarzuciwszy futro na ramiona, poszedł do mieszkania rodziców na folwark.
W skromnie umeblowanym pokoiku serdecznie przyjęła go matka staruszka. Z rozrzewnieniem ujęła jego głowę rękami i pocałowała go w czoło. Ojciec także przerwał rachunki, któremi był zajęty i wyszedł na powitanie syna.
— Jakżeś go znalazł? — zapytał, w stronę dworu wskazując.
Młody Żarski nie zaraz odpowiedział.
— Proszę ojca — rzekł po namyśle — ja nie wiem; młody jestem, nie wielki praktyk jeszcze, mogę się mylić, pragnąłbym się omylić, ale zdaje mi się...
— Że źle jest?
— Niestety.
— Bój się Boga, Jasiu — zawołała staruszka — czy to być może, taki młody człowiek, na świat mu dopiero...
— Najbardziej to mi przykro, że mi tak ufają bez granic. Wolałbym, żeby chcieli jeszcze kogo zawezwać.
— Masz racyę — rzekł ojciec — nastawaj na to, żądaj, nie bierz na siebie odpowiedzialności. Dziś nawet to zaproponuj.
— Zobaczę, może po obiedzie znajdę sposobność w delikatny sposób pannę Julię uprzedzić, ale w każdym razie bolesna to dla mnie misya.
Matka upomniała się o swoje prawa.
— Widzisz jakiś ty syn — rzekła z wymówką — tam idziesz na obiad. Zapewne, zapewne, jużcić we dworze lepszy, niż u oficyalisty...
— Ach matko! cóż znowu! proszono, przecież nie mogłem odmówić. Panna Julia prosiła...
— No, no, idź panie konsyliarzu — rzekła udobruchana staruszka, — pilnuj się tylko, żebyś lecząc drugich, sam nie zachorował na serce. Idź, idź, nie zatrzymuję cię, moje dziecko.
Gdy doktór wyszedł, Żarska odezwała się do męża.
— Zdaje mi się, mój kochany, że nasz Jaś może karyerę zrobić.
— Jak to rozumiesz?
— A cóż, panienka jakoś miłem oczkiem na niego spogląda, znam ja się na tem.
— Hm — odrzekł Żarski — nie byłoby to nic niepodobnego — Jaś, człowiek młody, ze stanowiskiem.
— Ale i Kaliciński tam zajeżdża.
— Tego nie ma co liczyć.
— Pan Adam także wizytę przecież złożył.
— Moja kochana, co ma być to będzie. Ani Jasiowi radzić, ani odradzać nie mam zamiaru, zrobi jak zechce.
— Mówisz tak obojętnie.
— Nie, tylko mówię spokojnie; nie lubię uprzedzać wypadków, ani też, jak to mówią, łowić ryb przed niewodem. Dla mnie zresztą samego...
— Miałbyś co przeciw temu?
— Moja kochana. Co Bóg da, to będzie, ja bo teraz co innego mam na głowie. Dziedzic narobił dużo, dużo złego; teraz odrabiać to trzeba.
— No, co? jak? powiedzże mi.
— Potem o tem, przy sposobności, kiedyindziej.
To powiedziawszy, Żarski do rachunków się zabrał, ale nie szła mu robota sporo. Jakieś myśli smutne niepokoiły go ciągle. Wstał, fajkę zapalił, ale rzucił ją wnet, chodził dużemi krokami po stancyjce, co raz to za głowę się chwytał, wreszcie włożył czapkę, w lisiurkę się ubrał i powoli poszedł na folwark.
We dworze, po obiedzie, Wiktor położył się w swoim pokoju, bo siedzieć ciągle sił nie miał, a panie z doktorem w saloniku prowadziły rozmowę.
— Ujmuje nas pan swoją dobrocią, panie Żarski — mówiła ciotka — a my tej dobroci nadużywamy.
— Pani dobrodziejko, to nie jest dobroć, tylko obowiązek, pośpieszam do państwa na każde zawołanie, pośpieszam chętniej niż do innych chorych, gdyż tu mam rodziców, ale wolałbym stokrotnie bywać rzadszym gościem u państwa; lekarz to, proszę pani, gość nieraz bardzo proszony, ale niepożądany wcale, i w tych domach, którym najlepiej życzy, radby nigdy nie bywać.
Julcia uśmiechnęła się.
— Zapewne — rzekła — doktora Żarskiego wzywamy z konieczności, ze smutnej konieczności, ale pan Jan Żarski, nie lekarz, lecz dobry znajomy, syn naszego przyjaciela, to zupełnie co innego.
— Niestety pani, kto raz został lekarzem, ten się już nigdy nie może pozbyć swego charakteru. Czy jest przyjacielem, czy bratem, zawsze musi dotykać kwestyi, która niejednokrotnie...
— Co pan przez to rozumie? — spytała Julcia z przerażeniem.
— Ja, proszę pani... chciałem powiedzieć tylko, że lekarz, w jakimkolwiek charakterze bywa w domu, zawsze musi dotykać kwestyi przykrych, to jest...
— Panie Żarski — przerwała ciotka — mówisz pan w sposób zagadkowy... powiedz lepiej otwarcie... czyżby Wiktor...
— Nie, pani, ja tylko chciałem... to jest, ośmieliłbym się prosić; bo widzi pani, jestem jeszcze młody, sam sobie nie dowierzam... Państwo mi za wiele ufacie...
— Ach!...
— Proszę pani, chociaż nie widzę tu nic złego, jednak wolałbym, żeby jakiś starszy, poważniejszy lekarz zobaczył pana Wiktora. Toby uspokoiło i państwa i mnie. Ja, naprzykład, jestem zdania, że byłoby bardzo dobrze wywieźć naszego chorego, na jakiś czas, na południe. Zapomniałby o tutejszych przykrościach i kłopotach — odetchnął. Przecież nie przypuszczam, żeby to miało być niemożebne. Koszta nie tak wielkie jak się zdaje, a co się tycze gospodarstwa, to ojciec mój zasługuje, jak się zdaje, na zaufanie... Panna Julia wyświadczyłaby bratu nieocenioną przysługę, gdyby go namówiła do wyjazdu.
W oczach Julci błysnęły łzy.
— Widzę, z tego co pan mówi, że Wiktorowi coś złego zagraża. A panie Janie, na miłość Boską nie trzymaj nas w niepewności, mów prawdę.
— Prawdę też powiadam. Trzeba go ratować, póki czas.
Ciotka zerwała się z krzesła.
— Tak?... tak, skoro tak, to po co namawiać, po co jeszcze debatować? Trzeba jechać, więc niech jedzie zaraz, natychmiast, nie zwłócząc. O której odchodzi najbliższy pociąg do Warszawy?
— Czy Wiktor zechce... — rzekła z powątpiewaniem Julcia.
— Co to zechce, albo nie zechce? Akurat, będzie go się kto pytał; pierwsze zdrowie, niż jakieś tam ceremonie. Julcia się wzdraga, więc ja sama mu powiem: masz jechać i basta.
— Pani dobrodziejko — wtrącił Żarski — tu nie idzie o to, żeby pan Wiktor miał wyjeżdżać w tej chwili.
— Ja nie lubię odwłóczyć! Jak trzeba, to trzeba, bez żadnych ceregielów, bez najmniejszej straty czasu.
— Nie. Powtarzam pani, że w tej chwili to niepotrzebne, niepodobne nawet do wykonania. Nie pozwoliłbym nigdy wieźć teraz chorego w taki mróz!
— Więc jakże?
— Musimy czekać trochę.
— Długo?
— Nie wiem. Dwa, trzy tygodnie, stosownie do tego jaka będzie pogoda. Przez ten czas będę odwiedzał pana Wiktora jak najczęściej, a skoro będzie mógł w drogę wyruszyć bez niebezpieczeństwa, sam go odwiozę do Warszawy. Udam się do moich profesorów dawnych, poproszę...
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, panie Janie — rzekła Julcia, wyciągając do doktora drobną rączkę, — pan jesteś prawdziwym opiekunem naszym w tem nieszczęściu.
— Pocieszmy się nadzieją, że ono przeminie.
— Nadzieją — rzekła ciotka z westchnieniem — tak, nadzieją. W tej chwili zrobiłam w myśli pewne votum, a chyba Bóg wysłucha mojej prośby.
Dobra kobieta rozrzewniła się i chcąc ukryć łzy gwałtem cisnące się jej do oczu, wybiegła szybko z pokoju.
Żarski uspakajał Julcię, przyrzekł jej, że jak najczęściej chorego będzie odwiedzał, dał szczegółową instrukcyę jak go pielęgnować należy i posiedziawszy jeszcze z pół godziny, odjechał.
Gdy był już blizko miasteczka, spotkał powracającego ztamtąd Kalicińskiego.
Olbrzymi kawaler jednokonnemi saneczkami jechał, i ujrzawszy doktora, rzekł złośliwie.
— Szanowny konsyliarz ze żniwa, szczęśliwy! Tyfusiki codzień kwitną, a pszeniczka u biednego szlachcica ledwie raz do roku.
Żarski odpowiedział tylko skinieniem głowy.
— Szanowny konsyliarz z Kalinówki? — zapytał właściciel Bucefała.
— Tak, z Kalinówki jadę.
— Strzeż się konsyliarzu, to niebezpieczna droga.
— Mam rewolwer — odpowiedział Żarski obojętnie.
— Rewolwer ma! Patrzcie jaki rycerz — mruczał Kaliciński pod nosem, gdy się już sanki z doktorem oddaliły. — On ma rewolwer! to pyszne, jak honor kocham, to pyszne! Dam ja tobie rewolwer, recepciarzu, pigularzu, przystawiaczu baniek. Ty... ty... kataplazmisto, grabarzu, rzeźniku jakiś!
Zaklął przytem strasznie, a pragnąc na czem złość swoją wywrzeć, śmignął biczem Bucefała; koń skoczył jak szalony, szarpnął, że zaś na nieszczęście w tej samej chwili sanki zawadziły o pień ukryty pod śniegiem, więc wyrwał hołoble i zostawiwszy zawziętego rycerza w sankach, na środku drogi, pomknął cwałem do domu.
— Ptru! ptru! stój! Żeby cię milion kroć sto tysięcy! ptru! — krzyczał Kaliciński, wydobywając się z sanek. — Ha waryat! cóż ja teraz zrobię? — mówił sam do siebie.
Na szczęście, sanki z Kalinówki nie odsunęły się jeszcze zbyt daleko.
Kaliciński ręce do ust przyłożył i huknął potężnym głosem.
— Hop! hop! Doktorze! panie doktorze! hop! hop! Czekajcie!
Żarski, usłyszawszy wołanie, kazał stangretowi zawrócić.
— Co się stało? — zapytał, widząc Kalicińskiego przy wywróconych sankach — bez konia, co się stało?
— Koń, panie dobrodzieju, szelma, spłoszył się, hołoble wyrwał i uciekł, a ja, panie dobrodzieju stoję tu przy sankach, i...
— I co?
— A no — i myślę co robić?
— Słusznie pan mówiłeś, że ta droga jest niebezpieczna — rzekł, uśmiechając się doktór.
— Słusznie, czy niesłusznie, to się w przyszłości pokaże, ale ponieważ stał się oto taki wypadek, więc może mnie przecież poratujecie.
— To najpierwby konia trza złapać — rzekł stangret.
— Niech go dyabli wezmą! — krzyknął Kaliciński — nie zginie! Ręczę, że nie oprze się aż w domu.
— Ha, to chyba wielmożnego pana podwieziemy do miasteczka, a z powrotem mogę jechać na Toczki, to podwiozę.
— Obawiam się tylko, czy szanowny konsyliarz nie będzie miał co przeciwko temu.
— Cóż znowu? Przecież nie zostawię tu pana w śniegu.
Stangret, za pomocą postronka, który miał przy sobie, sanki Kalicińskiego do swoich przyczepił i obadwaj rywale pojechali ku miastu.
Kaliciński milczał, ruszając groźnie wąsami. Spodziewał się, że doktór będzie szydził z jego niefortunnego wypadku i już sobie w myśli układał ostre odpowiedzi, ale ku wielkiemu zdumieniu olbrzymiego szlachcica, mały doktór nie tylko, że nie okazywał żadnej złośliwości lub niechęci, lecz przeciwnie, był bardzo uprzejmy dla rywala.
— Czy nie stłukł się pan? — zapytał.
— Co? Ja miałbym się stłuc?
— W takiem zdarzeniu rzecz możliwa.
— Ja mam, panie dobrodzieju, kości jak z żelaza, ja nie stłukę się łatwo, ani złamię — dodał ruszając wąsami.
— To bardzo szczęśliwie, ale oto już i miasteczko. Spodziewam się, że zanim konie wytchną i trochę siana przegryzą, zechce pan spocząć u mnie i wypić szklankę herbaty, lub kieliszek wina.
— A panie konsyliarzu, zbytek grzeczności, dalibóg. Pójdę raczej do Imbryka, bo nawet mam do niego interes. Zapomniałem, doprawdy ważny, bardzo ważny interes. Nie będę panu konsyliarzowi robił subjekcyi.
— Na to nie pozwolę. Ze mną pan przyjechałeś, u mnie powinieneś spocząć. Gdyby mnie podobna przygoda spotkała w blizkości pańskiego domu, w takim razie zaprosiłbyś mnie pan pod swój dach. Wszak prawda?
Kaliciński duże oczy zrobił.
— Czybym pana zaprosił?
— No tak.
— A naturalnie! U milion kroć, cóżbym za szlachcic był, żebym podróżnego, i jeszcze w wypadku, nie zaprosił, panie dobrodzieju, do swego domu.
— A cóżbym ja za doktór był, gdybym tego samego nie uczynił? Nie puszczę pana i basta!
— Hm, idę więc — rzekł.
Po chwili obadwaj rywale siedzieli przy stole, na którym znalazły się wnet kieliszki i butelka dobrego węgrzyna.
Nie bardzo się to Kalicińskiemu podobało, ale miną nadrabiał. Na uprzejmość nie wypadało przecież niegrzecznością odpowiadać.
Tymczasem wino robiło swoje i szlachcic ani się spostrzegł, jak wpadł w pewnego rodzaju rozrzewnienie. Gotów był nawet zdusić małego doktora w serdecznych uściskach, byle mu tylko z drogi ustąpił.
— Jak rany Boskie kocham — mówił z rozrzewnieniem — miałem o tobie, konsyliarzu szanowny, zupełnie inne wyobrażenie... dziś widzę, żeś dobry chłopak z kościami.
— Bardzo mnie ta opinia cieszy.
— Z kościami, dalibóg z kościami!.. Ja się na tem znam, o! znam się doskonale, jak honor kocham!.. Z początku myślałem, że umiesz tylko oglądać żydom języki i recepty pisać — ale dziś widzę, że, panie dobrodzieju, i ze szkłem umiesz się obchodzić i wino masz przepyszne... Zkąd u licha wyrwałeś taką przednią butelczynę?
— Z Warszawy.
— Zaraz to poznałem... Nasz Imbryk, to powiadam ci, szelma skończona: sam wino fabrykuje — a przysięga się na wszystko, na swoją żonę i bachory, że sprowadza wprost z Węgier... Jeżeli jego wino widziało kiedy Węgry, to ja jestem panną!
— Oni wszyscy tak robią po małych miasteczkach...
— Słusznie, słusznie konsyliarz robisz, że nie kupujesz tutejszej lury... jak cię poważam, masz najzupełniejszą racyę... To mi wino! to się nazywa wino! Obrączka jak z dukatowego złota, bukiet aż, panie dobrodzieju, w nos bije i czuć je grzybkiem cokolwiek... Uważasz...
— Tak, chwalono je, że niezłe.
— Co to niezłe — kapitalne wino... Nalej no doktór kieliszki.
— Oto są.
— A teraz posłuchaj co ci powiem.... Concordia to znaczy zgoda... lepsza słomiana zgoda...
— Czyż byliśmy w niezgodzie dotychczas?
— Jak to czy?
— Ja przynajmniej miałem zawsze dla pana najlepsze intencye.
— Co? co?
— No tak, miałem dla pana najlepsze intencye, powtarzam.
— Niechże mnie wszyscy djabli wezmą, jeśli co rozumiem.
— Ja również nie rozumiem.
— I nie jesteś moim wrogiem?!
— Ani mi się śni.
— A więc... Wiesz co, doktorze... kiedy nie jesteś moim wrogiem, to „kochajmy się!“
— „Kochajmy się“ i owszem — rzekł Żarski, podnosząc w górę kieliszek — ale pozwól pan dobrodziej — jedno słowo...
— Gadaj doktorku co chcesz, dziesięć, sto, tysiąc słów nawet. Cały zamieniam się w ucho, bo czegobym ja dla tak zacnego chłopca nie zrobił?
— A zatem, szanowny panie, skoro się kochamy, jesteśmy przyjaciółmi — a skoro jesteśmy przyjaciółmi, nie powinniśmy mieć pomiędzy sobą tajemnic. Powiedzże mi pan tedy, z ręką na sercu, tak prawdziwie, szczerze, po przyjacielsku — dla czego przypuszczałeś, że jestem pańskim wrogiem.
Kaliciński, oparłszy się łokciami na stole, objął głowę dłońmi i westchnął.
— Młodzieńcze — rzekł po chwili milczenia — dotknąłeś najdrażliwszej struny mego serca... Czy ty wiesz? Czy ty wiesz, co to jest miłość? Mnie się zdaje, że nie wiesz, bo i ja sam tego dobrze nie wiem... ale powiadam ci, że to jest coś takiego... coś takiego... a wreszcie takiego, czy innego — dość, że człowieka djabli porywają! że miażdżyłby, gruchotał, rozbijał! tłukł! szarpał! rwał! kąsał!.. że... że... alboż ja wiem co?.. Wściekałby się jednem słowem... Otóż ty za często bywasz w Kalinówce... za często, na honor, za często... a kto tak robi, ten przez to samo jest moim wrogiem.
— Ależ panie Kaliciński — mówił spokojnie Żarski — porozumiejmy się...
— Masz racyę konsyliarzu — porozumiejmy się... bo... bo... ja tak żyć nie mogę.
— Otóż widzi pan, przedewszystkiem, jak panu wiadomo, mam w Kalinówce rodziców.
— No, to wiem.
— Powtóre — pan Wiktor jest chory — więc przyjeżdżam do niego jako lekarz.
— Wykręty, wykręty, mój panie!
— Nie żadne wykręty, tylko szczera prawda.
— A panna Julja! panna Julja to nic!
— Panna Julja jest bardzo miła osoba...
— No, widzisz doktorze, sam przyznajesz...
— A naturalnie, że przyznaję.
— Więc tak być nie może; musimy to raz skończyć... Mam trochę w czubie i mówię, co mi leży na sercu. Kocham cię, szanuję, uznaję, żeś dobry chłopak, ale, gdy idzie o pannę Julję — to powiadam ci szczerze... jeden z nas musi zginąć. Masz tedy do wyboru. Chcesz pistolety, to pistolety — pałasze, to pałasze, jak ci się podoba. Mnie tam wszystko jedno.
Żarski roześmiał się.
— A może... bo ja ani strzelać dobrze nie umiem, ani szpadą nigdy w życiu robiłem... może więc lepiej sprobujemy się na cyanek potasu, albo na strychninę...
— Alboż ja jestem lis, żebyś mnie brał na trutkę!! Wstydź się doktorze! W moich żyłach płynie krew rycerska... a przodkowie moi mieli zawsze wstręt do wszelakich proszków aptekarskich... Gdy się bić, to bić po szlachecku, żeby krew płynęła strumieniami.
— Doskonale! — zawołał śmiejąc się doktór — idzie tylko o małą bagatelkę.
— No?
— O to mianowicie, że do takiej rozprawy na śmierć lub życie... trzeba mieć przedewszystkiem przyczynę, a tej w danym wypadku nie widzę.
— Jakto? Nie widzisz jej? a panna Julja?
— Ech, wolne żarty, panie dobrodzieju. — Któż panu broni wyznać jej swoje uczucia, a jeżeli zostaną przyjęte, to kto panu przeszkadza zaprowadzić ją do ołtarza?
Kaliciński dłonią w czoło uderzył.
— To prawda! — zawołał — na honor, prawda. — Że mi to jednak dotychczas na myśl nie przyszło.
— A widzi pan dobrodziej... Każda wielka myśl odznacza się prostotą... Wyznaj pan swoje sentymenta, a będziesz najlepiej poinformowany, czego się trzymać...
— A jeżeli odrzuci mnie?
— Na to już nie ma środka... nawet w aptece.
— Słuchaj no doktorze — rzekł olbrzymi konkurent z wyrazem rozrzewnienia w głosie... — a ty... ty.. o niej wcale nie myślisz?
— Nie zastanawiałem się jeszcze nad tem...
— Więc daj rękę! Pal djabli wszystkie pistolety i pałasze... Załatwimy sprawę w sposób pokojowy... Co będzie, to będzie, oświadczę się... a potem dziej się wola Boża... Jak odkosza dostanę, to Toczki sprzedam, wyjadę za granicę i wstąpię do kapucynów, na braciszka... Raz kozie śmierć! Będę nosił gruby habit, lipowe trepki i zapuszczę brodę po same kolana... Przekonasz się doktorku, że to zrobię, jak amen w pacierzu, zrobię... Sam uschnę z tęsknoty, a ona niech będzie szczęśliwa... Wiesz co, doktorze... przyjacielu kochany... bracie... otworzyłem przed tobą serce... to mi trochę ulżyło, a teraz wracam do domu. Konie już wytchnęły.
— Jeszcze jeden kieliszeczek... na drogę, to nie zawadzi.
— Nie mogę, doprawdy nie mogę. Primo, że jestem wzruszony, secundo, że mi to szkodzi, a tertio, że jeżelibym wypił, to chyba tylko za jej zdrowie.
— Więc dobrze... za jej zdrowie!
Trącili się kieliszkami, a rozrzewniony Kaliciński pochwycił doktora za ramiona, uniósł w górę, jak kota, i wycałował w obydwa policzki.
Rywale rozstali się w najlepszej komitywie.
W drodze Kaliciński nucił półgłosem jakąś starą balladę.
Przybywszy do domu i dowiedziawszy się, że niesforny „Zefir“ już jest w stajni, Kaliciński, nie rozbierając się wcale, padł na sofkę i usnął snem sprawiedliwego.
Gdy nazajutrz rano przyszedł Bartek Dzięcioł, aby rozpocząć jak zwykle fechtunek, dziedzic Toczków machnął tylko ręką i rzekł:
— Idź bracie do cepów... już mam dość tego fechtunku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.