Wybór pism w X tomach/Tom VI/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wybór pism — tom VI
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.
WYBÓR PISM
W X TOMACH.
TOM VI.
NAKŁADEM AUTORA.
WARSZAWA.
drukarnia artystyczna S. Sikorskiego
Nowy-Świat Nr. 47.

1894.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 12 Января 1894 г.







POKÓJ PRZY FAMILII.
(Z Pamiętników starego kawalera).


„...Pytano mnie częstokroć, dla czego zostałem starym kawalerem, ale nie mam zwyczaju odpowiadać na takie interpelacye i rozwiązanie zagadki (o ile to może kogo obchodzić) zostawiam domyślności pytających, która, jak wiadomo, granic nie ma.
Przypuszczają, że musiałem mieć w życiu jaki dramat, mieszczański ma się rozumieć, przynajmniej w siedmiu obrazach, z dwoma inżynierami... Inna wersya twierdzi, że jestem dotknięty wadą wzroku i skutkiem tego nie znam się na piękności warszawianek, a moje ciocie są pewne, że uczyniłem ślub dozgonnego celibatu.
Nie potrzebuję dodawać, że we wszystkich tych wersyach nie ma ani cienia prawdy, a właściwy powód mego celibatu da się opowiedzieć w kilku słowach. Jestem urzędnikiem kolei — oto cały sekret. Znakomity matematyk, który układał etaty dla urzędników naszej instytucyi, nie pomylił się. Pensya wystarcza na opędzenie niezbędnych potrzeb życia jednostki — a zatem, według prostego rachunku, nie sposób z niej utrzymać dwójki, a ewentualnie trójki, czwórki i dalszych liczb owego rosnącego postępu, którego wykładnikiem jest przykładne pożycie małżeńskie, a ostatnim wyrazem licytacya ruchomości, zrobiona przez komisarza sądowego, z zachowaniem wszelkich formalności prawnych.
Nie byłem, nie jestem i nie spodziewam się, żebym kiedykolwiek mógł być obojętnym na tak zwane wdzięki piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego — przeciwnie, powiedziałbym nawet, że idę zadaleko w tym kierunku. Zachwycała mnie zawsze i zachwyca doskonałość form, blaski źrenic, uśmiechy ust różanych. Posiadam piękne album, pełne fotografij i wpatruję się w nie w wolnych chwilach całemi godzinami. Lubię również towarzystwo damskie, a zwłaszcza kobiet inteligentnych i dowcipnych...
Ślubu dozgonnego celibatu nie miałem potrzeby czynić, gdyż faktycznie zrobił to w mojem imieniu zarząd naszej kolei, wyznaczywszy mi pensyę ściśle celibatową.
Mieszkam w hotelu, jadam w restauracyi, chorować zaś i umierać będę w szpitalu, gdyż tak sobie przed laty piętnastoma postanowiłem.
Bracia w celibacie! koledzy! starzy kawalerowie, jeżeli czytać będziecie kiedy te kartki, zastanówcie się głęboko nad kwestyą, która...
Omało nie palnąłem mówki... ale, ponieważ nie odznaczam się talentem krasomówczym, przeto daję za wygraną i powracam do mego pamiętnika, do suchego rejestrowania faktów.
Było to przed laty piętnastoma; uboższy w dochody stałe, a bogatszy w czuprynę (która nie jest stałą własnością), tęskniłem w kawalerskiej stancyjce i było mi smutno i zimno.
Szarpałem się jak ptak w klatce zamknięty; doznawałem wrażeń Robinsona, rzuconego na bezludną wyspę. A przecież mieszkałem w Warszawie!
Zdarzyło się w tym czasie, żem się przeziębił i musiałem przeleżeć trzy dni, bez żadnej pomocy i opieki, gdyż stróżka, która mi usługiwała, była akurat w tym czasie także cierpiąca, a jej małżonek, z powodu zmartwień rodzinnych, oraz licznych zajęć przy utrzymywaniu czystości w kamienicy, upijał się codziennie, aż do utraty przytomności.
Młoda moja natura oparła się chorobie i po trzech dniach chodziłem już do biura.
Po południu udałem się do ogrodu Botanicznego. Była najcudowniejsza wiosna, zapach kwiatów napełniał powietrze, mnóstwo osób używało spaceru.
Obserwowałem publiczność i czułem dziwną gorycz w sercu. Nikt nie był samotny, jak ja. To szła matka z dwiema córkami, którym asystował jakiś elegant; to ojciec otoczony dziatwą, to jakaś szczęśliwa para, gruchająca wesoło... a ja sam, sam jak kołek w płocie!
Dla czego nie mam nikogo? Dla czego nie mam rodziny? Dla czego nikt nie przemówi do mnie, nikt się nie uśmiechnie, nie odezwie!
Co to musi być za niewypowiedziane szczęście mieszkać z młodą żoneczką, blondynką (do tych miałem bo szczególną predylekcyę) jadać obiady, przyrządzone jej rączką, opowiadać jej różne kłopoty biurowe, chodzić z nią na spacery pod rękę!
Wyobraźnia uniosła mnie coraz dalej, widziałem wkoło siebie cherubinków z jasnemi włosami, skaczących, uśmiechniętych, nazywających mnie „papą.“
Zerwałem się z ławki jak szalony, i pobiegłem do miasta. Szedłem bez celu, potrącając przechodniów, narażając się na szturchańce. Jakiś tragarz uderzył mnie w bok, ale co tam bok! dusza bardziej boli, gdy samotność dokucza. Niechby mi dziesięciu tragarzy dało po dziesięć szturchańców, bylebym miał ciepło rodzinnego ogniska, sam bym im boki nadstawił!
Nie wiem kiedy znalazłem się na ulicy Wspólnej; dwie służące z wielkim koszem bielizny zagrodziły mi drogę — musiałem się zatrzymać... Machinalnie rzuciłem okiem na bramę i spostrzegłem kartkę papieru, na której skreślono następujące słowa: „Jest do wynajęcia przy zacnej familji ze wspólnem wejściem, pokój kawalerski, wiadomość u stróża Onufrego, który może być z samowarem, usługą, a na żądanie i z całodziennem życiem.
Nie zastanawiałem się nad stylem ogłoszenia, albowiem chodziło mi głównie o rzecz. Pokój ze wspólnem wejściem, przy zacnej rodzinie, z samowarem i z życiem — toż to marzenie! Nie mogąc mieć swojej własnej rodziny, przygarnę się do cudzej — a może, może znajdę — owo ciepło, którego tak gorąco pragnę.
W jednej chwili znalazłem się u stróża.
— Mój przyjacielu — rzekłem — wciskając mu w rękę, wielką miedzianą dziesiątkę, (żeby przecie poczuł, że coś dostał) — mój przyjacielu, gdzie mieszka zacna rodzina, mająca do odnajęcia pokój ze wspólnem wejściem?
— Nijakiej ja tu rodziny nie znam — odrzekł zbieracz dziesiątek z namysłem — jeno na drugiem piętrze mieszka pani Szwalbergowa i chce jeden pokój odnająć.
— Prowadźcie mnie do niej.
— Po co? dyć pan i sam dobrze trafi; prawa oficyna, osiemnasty numer, nawet widzi mi się, że tam je napisane coś na drzwiach.
Pobiegłem, o ile na to pozwalały wąskie i brudne schody. Na drugiem piętrze, na drzwiach oznaczonych n-rem 18-ym, była przybita blaszka z napisem „Ewelina v. Szwalberg.“
Zadzwoniłem nieśmiało.
— Zaraz — odezwał się jakiś opryskliwy głos — proszę poczekać!
Jednocześnie usłyszałem szurgot przesuwanych stołków, czy też innych gratów. Po kilku minutach oczekiwania, zamorusana służąca otworzyła mi drzwi. Przedpokój był ciemny; przez półotwarte drzwi na prawo widać było wnętrze kuchni, z ogromną balią na środku. Wprost wchodziło się do saloniku, a drzwi z lewej strony były zamknięte.
Na progu saloniku powitała mnie dama okazałej tuszy, w stroju, który był pół szlafrokiem, pół suknią.
— Co pan sobie życzy? — spytała.
— Pani szanowna ma do wynajęcia pokoik?
Dama zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i rzekła:
— Proszę pana dalej, niech pan usiądzie. Zanim pomówimy o pokoiku, muszę wpierw pana o niejedno zapytać. Nie weźmie mi pan zapewne za złe tej ciekawości, bo... widzisz pan, przecież pokoju przy familii ze wspólnem wejściem, nie można pierwszemu lepszemu wynająć. Warszawa jest miasto duże, a młodzież dzisiejsza, niech to pana nie obraża, niewiele warta...
Przyznałem słuszność szanownej damie i opowiedziałem jej najdokładniej: jak się nazywam, gdzie pracuję, ile pobieram pensyi i jakie mam widoki na przyszłość. Opowiedziawszy swoje curriculum vitae, objaśniłem, jakie pobudki skłaniają mnie do starania się o pokoik przy familii...
— Boże wielki! — zawołała, załamując ręce, jakież to okropne położenie! Chorować przez trzy dni, bez rosołu z kurczęcia, bez kataplazmów, bez serdecznej opieki kobiecej... to rozpacz! A! panie, ja bo mam takie serce, że, gdyby już nie powiem człowiek, ale kot u mnie w domu zachorował, tobym mu duszę oddała... a moja Pelcia! moja Pelcia jest jeszcze tkliwsza, ale pan nie wie zapewne, kto jest Pelcia?
— Istotnie, nie miałem szczęścia...
— Prawda, co ja też mówię, przecież widzę pana pierwszy raz w życiu... Ja jestem Szwalbergowa, mój mąż nazywa się von Szwalberg, pochodzi z baronów, chociaż nie lubię o tem wspominać. Wszyscy ludzie niby to są sobie równi... ale co tam! Mam dwie córki, poznasz je pan. Olimpcia jest mężatką, ale nie żyje z mężem... proszę pana, tak pójść za mąż! a zdawało się...
— Pani Olimpia nie jest szczęśliwa?...
— Ktoby był szczęśliwy z takim, za pozwoleniem, łotrem!!! Wyobraź pan sobie skąpstwo, zazdrość i nadużycie trunków, zapakowane razem w jeden wielki tłomok — a będziesz miał obraz mego zięcia... Olimpcia nie mogła wytrzymać i uciekła do mnie z czworgiem dzieci. Są teraz na spacerze, aniołki... Złote dzieci, poznasz je pan... Olimpcia robi teraz kroki...
— Jakto?
— Kroki, wyraźnie powiadam przecie, że robi kroki rozwodowe. Jakież ma robić, biedaczka? Pomaga jej w tem jeden pan, który jest adwokatem. Poznasz go pan, bardzo przyjemny młody człowiek, nazywa się Klekotowicz... Wiem nawet zkądinąd, że ma widoki na Olimpcię, ale naturalnie przed rozwodem nic nie mówi... Boi się mnie i ma racyę. Niechby spróbował! A proszę pana, Pelcia to jest moja druga córka. Poznasz ją pan... Anioł dobroci... Chodzi na naukę muzyki... artystka skończona... Miała mnóstwo konkurentów, trudno się było opędzić... Ja sama namawiałam... Mówiłam, proszę pana, idź Pelciu, idź już raz duszko... bo byli ludzie z pozycyą, ale ona nie chciała. Czekać będę, powiada, aż moje serce uderzy... Istny anioł! i oto, wyobraź pan sobie, czeka dotąd. Poznasz ją pan... Zawsze mówi, że jak kogo pokocha, to powiadam panu strasznie i nie będzie zważała na nic! Duża pensya, mała pensya, to jej wszystko jedno. Zupełnie tak jak ja. Ja mego męża wzięłam poprostu w jednym, za pozwoleniem, tużurku, ale, ja go kochałam, Boże, jak ja go kochałam!!!
— Dawno pan von Szwalberg umarł? — zapytałem.
— Ha, ha! — roześmiała się z goryczą, alboż taki łotr kiedy umrze?! Żyje dotąd i mieszka w Odessie. Poznasz go pan... ale, co ja mówię, nie poznasz go pan... bo on tu nie przyjdzie. On wie, że mamy z sobą pewne rachuneczki. Majątek mu oddałam, młodość, niewinność — a on!... To panie taka wdzięczność! Dziś żyję z małego kapitaliku i z pracy. Dopomaga mi trochę mój kuzyn, który jest maszynistą na kolei. Mężczyzna jak lew, podkowy łamie w ręku, poznasz go pan... trochę szorstki, bo naturalnie, przy takiem zajęciu, ale jedyny chłopak... Niech pan zobaczy pokoik...
Poszliśmy do owego pokoiku. Był on trochę ciemny i okropnie brudny, ale że mi chodziło głównie o ciepło rodzinne, więc nie zważałem na ściany... Serca było mi trzeba, a nie murów.
— Tu będzie panu jak w niebie — mówiła zacna dama. — Cisza i spokój, bo proszę pana, któż tu mieszka właściwie? Ja jedna, zawsze sama. Pelci nie rachuję, takie to łagodne i cichutkie stworzenie. Grywa czasem, ale trzeba wiedzieć, że artystycznie grywa, nie jak ta z pierwszego piętra. Poznasz ją pan... Kokietka jakiej świat nie widział! Ciągle siedzi w oknie i mizdrzy się... Cisza, spokój u mnie jest zawsze. Olimpcia także u mnie mieszka, ale rozumiesz pan, przecie ciągle zajęta. Robi kroki i mało kiedy w domu jest, a tych czworga dziatek niema co rachować. To są aniołki, milutkie, cichutkie i w ogóle rzadko kiedy płaczą. Pan zapewne życzy sobie mieć samowar i usługę?
— Wprawdzie mam własny samowar, ale wolałbym...
— Domyślałam się tego, dobrze więc. Usługiwać panu będzie Katarzyna, moja służąca. Bardzo dobra kobieta. Lubi się czasem upić, ale nie codzień. Wybaczam jej to, ponieważ wybornie gotuje.
— Jabym też, proszę pani, najął chętnie pokoik z całkowitem utrzymaniem...
— Jeżeli pan sobie życzy... obawiam się tylko czy panu dogodzę...
— Nie jestem wymagający. Byle nie truć się w restauracyi, będę zadowolony ze wszystkiego.
— Bo widzisz pan, u nas po gospodarsku. Zupa jedna, sztuka mięsa jedna, pieczeń jedna! Wszystkiego po jednemu, ale zdrowo i smacznie; przekonasz się pan że zbytków nie robimy; jak jest na obiad indyk, to już nie ma zająca. Czasem mamy kuropatwy, cietrzewie. Poczciwy Jaś, przysyła je nam. Wiesz pan przecie, Jaś maszynista. Niekiedy znajomy konduktor przywozi nam drób z prowincyi. Zwyczajnie, staramy się jak możemy. Czasem sama Pelcia robi leguminkę, pysznie robi! Zobaczysz pan! Wogóle po gospodarsku, a pan może przyzwyczajony...
— Nie szanowna pani, nie jestem przyzwyczajony do zbytków... Idzie mi tylko o to, czy będę mógł wywzajemnić się za te wszystkie wygody...
— To najmniejsza rzecz. Da pan dwadzieścia pięć rubli miesięcznie, ma się rozumieć z góry, gdyż właśnie chciałam sprawić Pelci okrycie — bo to, które ma (zobaczysz je pan) jest już nie modne. Obecnie noszą zupełnie inny fason, a Pelcia, chociaż nie elegantka, ale o takie rzeczy dba. Naturalnie, taka młoda panienka nie może mieć nic wspólnego ze starym fasonem!
Zgodziłem się na wszystko, zapłaciłem z góry, w przystępie rozrzewnienia ucałowałem nawet rączki godnej damy — i wybiegłem uszczęśliwiony na ulicę...
Za dwadzieścia pięć rubli na miesiąc mieć pokój ze wspólnem wejściem, usługę, herbatę rano i wieczorem, obiad, towarzystwo i opiekę w chorobie — to szczyt marzeń i szczyt taniości zarazem! Samo ciepło rodzinne i troskliwość kobieca więcej są warte.
Nazajutrz zainstalowałem się w moim pokoiku. Poznałem Olimpcię, Pelcię, adwokata, czworo miłych dziatek i Katarzynę. W niedzielę przyszedł maszynista, i po obiedzie wszyscy poszliśmy na spacer do Łazienek.
Śliczny to był dzień, prawdziwa rozkosz dla mnie. Byłem w gronie rodzinnem, wprawdzie w cudzem, ale zawsze w gronie. Maszynista prowadził panią Szwalberg, adwokat Olimpcię, dzieci szły przodem — a ja... ja zdobyłem się na odwagę i podałem ramię Pelci. Przyjęła je z wdzięcznym uśmiechem. Byłem szczęśliwy i dumny. Pelcia rozmawiała ze mną o kwiatach. Postanowiłem w duchu, że codzień będzie miała na swoim stoliku świeży bukiet. Opierała się na mojem ramieniu lekko, ale dotknięcie jej ręki sprawiało mi nieopisaną rozkosz. Chodziliśmy w cieniu starych kasztanów, muzyka grała... Chodziliśmy tak do wieczora, wracając wstąpiliśmy do ogródka w alejach. Maszynista kupił piwa, a ja cukierków dla pań. Były to chwile pełne niewysłowionego uroku.
Nazajutrz, gdy przyszedłem na obiad, zastałem panią Szwalbergową bardzo wzburzoną, i musiałem jej przyznać słuszność.
Poczciwa Katarzyna, z powodu nieprzewidzianego spotkania się na targu z jakąś kumoszką, nie była trzeźwa, w kuchni narobiła pełno dymu, obiad się zepsuł.
Ktoby tam dbał o takie rzeczy! Pelcia przyrządziła kawę i zaspokoiliśmy głód... Wróciwszy do mego pokoiku, zastałem w nim wielki nieład. Wszystko było poprzewracane, fotografie powyciągane z albumów, walały się na podłodze, a ładny wazonik porcelanowy, który miałem ofiarować Pelci, rozbity na kawałki.
Nie wiedziałem czemu ten nieład przypisać, ale uprzejma gospodyni sama wyprowadziła mnie z błędu.
— Panie Stanisławie — rzekła wchodząc — jestem w rozpaczy!... Obiadu dziś nie było...
— To bagatelka.
— Pan jesteś bardzo wyrozumiały, zawstydzasz mnie swoją dobrocią.
— Nie ma o czem wspominać...
— Ale oprócz tego, poniosłeś pan stratę — odezwała się płaczliwie, usiłując zebrać potłuczone skorupki. — Taki wazon!
— Nie miał wielkiej wartości.
— Ale zawsze, bo widzi pan, ja muszę się wytłómaczyć... Loluś bawił się albumem, a miał paluszki powalane masłem, chciałam mu zabronić, ale rozpłakał się. Za Lolusiem przyszła Micia, Sabcia i mały Broniś — i oto zrobiło się nieszczęście. Widzi pan, Olimpcia teraz robiąc kroki, nie ma czasu zajmować się dziećmi, ja jestem rozerwana, Pelcia ma przed południem lekcye, a w sali jest lustro. Bojąc się o nie, pozwalam dzieciom bawić się w tym pokoiku, przecież to panu nic nie szkodzi...
— No, zapewne.
— A! jesteś pan nieszczery...
— Co pani mówi!...
— Ja wiem, że pan lubi dzieci, pan bardzo lubi dzieci, widać to panu z oczów. Nawet Pelcia zauważyła, że pan lubi — ale ta szkoda, niepowetowana szkoda, czem ją panu wynagrodzę?... Pelcia chce panu zrobić pantofelek do zegarka, poczciwa duszka! Powiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki go nie skończy.
— Zbytek dobroci...
Ułagodziło się jakoś. Nazajutrz, był obiad kompletny.
Z czasem na horyzoncie mego szczęścia zaczęły się pokazywać chmurki. Biedne moje album z fotografiami, poplamione, zniszczone, nosiło coraz więcej śladów paluszków Lolusia i Mici, wszystkie figurki porcelanowe miały już poutrącane nosy i ręce, a kilka dość drogich książek, które mi jeden z kolegów dał do przeczytania, pani Olimpcia pożyczyła adwokatowi, a ten znów komuś — tak że jużem się z niemi nigdy w życiu nie zobaczył.
Usposobienie pani Szwalbergowej dla mnie ulegało także pewnej zmianie. Dość często żaliła się w mojej obecności na niewdzięczność ludzką, na brak stanowczościze strony młodzieży, jej egoizm i karygodne zamiłowanie w knajpiarskiem życiu...
Pelcia pomizerniała, unikała rozmowy ze mną... i miała ciągle na ustach jakiś kwaśny grymasik, najwyraźniej do mnie adresowany.
Nadomiar nieszczęścia, przyjechali moi krewni z prowincyi, krórym musiałem ciągle assystować i chodzić z nimi do teatru.
Naturalnie, przychodziłem do domu dość późno, starając się jednak robić jak najmniej hałasu... Przepłacałem Katarzynę, żeby mi otwierała jak najciszej, ale to niewiele pomagało; moja gospodyni miała dziwnie lekki sen... Trzeciego dnia, a raczej trzeciej nocy, Katarzyna spała bardzo twardo i z konieczności musiałem mocniej zadzwonić...
Otworzyła mi sama pani Szwalbergowa.
Nigdy w życiu nie zapomnę tej chwili...
Na twarzy zacnej damy, malowała się szczególna powaga. Było coś uroczystego w jej postaci. Ubrana w czerwoną flanelową spódnicę, w olbrzymim białym czepcu na głowie, na ramionach miała zarzuconą wielką kapę zieloną w złote palmy, w ręku trzymała ogromną lampę. W tym kostyumie wyglądała ona istotnie, jak Dalaj Lama Tybetu w stroju najbardziej uroczystym.
Bąknąłem dobry wieczór i kilka wyrazów przeproszenia, gdyż onieśmielony byłem jej wspaniałością.
Odpowiedziała mi na to, że kto trzyma w domu ludzi podejrzanej konduity, musi się narażać na najgorsze następstwa. Dodała przytem, że nie mogła dotąd zmrużyć oka, gdyż obowiązek matki nakazywał jej czuwać przy dziecku, cierpiącem wskutek rozczarowań, zawodów i zmartwień.
Dzieckiem tem nieszczęsnem była — ma się rozumieć — Pelcia.
Od tego czasu, pomimo, że wracałem bardzo wcześnie do domu, pomimo, żem się wyrzekł teatru, koncertów i wszelkich stosunków towarzyskich, żem zerwał zupełnie z kolegami — nie mogłem rozżalonej damy przejednać. Nawet Olimpcia i jej dziatki dawały mi do zrozumienia, że nie jestem „persona grata“ w tym domu.
Co prawda, to już mi owo ciepło rodzinne, z fatalnemi obiadami, z czworgiem nieznośnych dzieci i nieustannemi pretensyami pań, zaczęło się przykrzeć... Zatęskniłem do mojej samotnej stancyjki, w której nikt mi nie przeszkadzał, nie plamił albumów, nie lustrował drobiazgów, nie dziwił się i nie oburzał, jeżeli przyszedłem późno do domu.
Zacząłem przemyśliwać, jakby w przyzwoity sposób rozstać się z rodziną Szwalbergów i poszukać sobie nowego mieszkania.
Niestety, nieprzewidziana okoliczność stanęła temu na przeszkodzie... Zachorowałem.
Nieznośny ból głowy i ogólna niemoc zmusiły mnie do pozostania w łóżku. Prosiłem Katarzyny, żeby poszła po lekarza, ta jednak uznała za właściwsze zameldować pani domu, żem zasłabł, że mam dreszcze, ciągoty i głowę rozpaloną jak żelazko do prasowania. Godna dama weszła do mego pokoju z uroczystą powagą. Dotknęła ręką mego czoła i rzekła:
— Stanowczo nie pozwolę posyłać po doktora... Pokaż no pan język... Nie żenuj się pan, jestem kobietą nie pierwszej młodości i matką dzieciom... Już wiem co panu jest. Wdaj się pan tylko z doktorami, a nie obejrzysz się, kiedy pójdziesz na mary... Wprawdzie nie zasługujesz pan na naszą sympatyę, wprawdzie prowadzenie się pańskie pozostawia dużo do życzenia — ale na widok nieszczęścia, w każdej uczciwej kobiecie budzi się serce, to serce, z którem każdy z was chciałby igrać, jak kot z myszą — ale my jesteśmy o całe niebo wyższe, wobec cudzych cierpień, nasze osobiste urazy milkną...
Chciałem zapytać, czem mianowicie mogłem urazić panią Szwalbergową, ale nie pozwoliła mi przyjść do słowa.
— To później, to później — rzekła, będzie jeszcze dość czasu... przedewszystkiem trzeba się wyleczyć.
Słyszałem przez drzwi, jak moja opiekunka odbywała konsylium z Katarzyną. Niestety, konsylium było dość burzliwe, a w samej dyagnozie ujawniły się zdania sprzeczne. Pani twierdziła, że się przejadłem i że należy mi dać porządną porcyę emetyku, Katarzyna zaś była zdania, że się we mnie coś oberwało, i że należy mnie przedewszystkiem natrząsnąć. Oświadczyła zarazem gotowość wykonania tej operacyi, przy pomocy Onufrego, stróża, który się na takich rzeczach zna i nie jednego już w podobnym wypadku skutecznie poratował.
Ponieważ w sporze z Katarzyną zdanie pani było rozstrzygające, przeto o natrząsaniu nie mogło być już mowy; wszelako poczciwa kucharka postanowiła, niezależnie od środków leczniczych przedsięwziętych przez panią, wysmarować mnie okowitą z octem, co we wszelkich cierpieniach przynosi niezawodną ulgę. Ze swej strony Pelcia przysłała mi sześć kawałków cytryny, z zaleceniem, abym je przyłożył na skronie i na czoło, a Olimpcia ofiarowała mi plasterek gorczycowy Rigollot, wprawdzie już nieco używany, ale jeszcze mogący skutecznie odciągnąć humory.
Koło południa przyszedł adwokat Klekotowicz i w sposób przyjacielski doradził paniom, ażeby, jeżeli nie chcą mieć w domu tyfusu, zarazy, a ewentualnie śmierci, kazały mi przystawić przynajmniej sześć pijawek za uszami... Odciągnięcie krwi w danej chwili miało zapobiedz groźnym następstwom i ocalić życie człowiekowi, który wprawdzie nie zasługiwał na sympatyę, ale, bądź co bądź, godzien był przynajmniej litości.
Rada pana „mecenasa“ przyjętą została z uznaniem — i to tak dalece, że do pijawek dołączono jeszcze wizykatoryę na karku.
Nie potrzebuję dodawać, że po zaaplikowaniu tych wszystkich środków, zrobiło mi się o tyle lepiej, że nie wiedziałem co się ze mną dzieje.
Leżałem jak bezwładny, poddając się biernie wszystkim systemom kuracyi, na jakie zdobyć się mogła zacna rodzina, odnajmująca przyzwoitemu młodzieńcowi pokój ze wspólnem wejściem.
Przypominam sobie, że dawano mi okłady zimne i gorące, stawiano bańki, kataplazmowano, smarowano różnemi spirytusami i maściami. Grube i twarde palce Katarzyny szorowały mnie po żebrach, sprawiając ból nieznośny... Nareszcie Bóg zmiłował się nademną, i straciłem przytomność zupełnie.
Gdym po kilku dniach przyszedł do siebie, ujrzałem w pokoiku dwóch moich kolegów i lekarza kolejowego, który mi zalecił spokój i zapewnił, że jestem na drodze do wyzdrowienia. Rodzina Szwalbergów jaśniała radością, na widok, że troskliwość jej i kuracya wzięły tak doskonały obrót...
Przez następny tydzień myśl moja pracowała usilnie nad rozwiązaniem arcyciekawej zagadki: co jest znośniejsze: czy choroba, czy rekonwalescencya?
Mama Szwalbergowa postanowiła mnie odżywiać, a wszyscy w całym domu starali się o to, żeby było cicho.
Co chwila musiałem połykać jakieś rosoły, befsztyki i najrozmaitsze potrawy, które pchano we mnie na gwałt, pomimo, że opierałem się wszelkiemi siłami.
Adwokat Klekotowicz kupił, ma się rozumieć za moje pieniądze, funt kawioru, a poczciwy maszynista przydźwigał butelkę koniaku, przeszwarcowanego z Katowic... Dzielny ten człowiek, silny jak Samson i ważący około trzystu funtów, żywił pogardę dla wszelakiej wiedzy medycznej i dowodził, że jednem i jedynem lekarstwem na wszelkie słabości i cierpienia ludzkie jest koniak, zwłaszcza pruski, notabene, jeżeli się go przyjmuje w imponujących dozach.
Według twierdzenia tego mechanika, gdyby ludzie pili tylko koniak i używali dwa razy na tydzień łaźni parowej, mogliby się zupełnie a zupełnie obchodzić bez lekarzy i żyliby po sto pięćdziesiąt lat przynajmniej.
Wszyscy członkowie rodziny starali się o to, żebym miał spokój, przy rekonwalescencyi niezbędny — to też co pięć minut rozlegały się po całym mieszkaniu straszne krzyki na niesforne dziateczki.
— Cicho! bębny nieznośne! — wołała na cały głos pani Szwalbergowa, czy nie wiecie, że pan Stanisław jest chory i potrzebuje spokoju?!..
— Będziesz ty cicho! raku jeden! — wrzeszczała Katarzyna na Lolusia, który bardzo lubił przychodzić do kuchni i czynić tam różne psoty — a to pędrak utrapiony!! Tam panisko chore, ledwie że się wygrzebało z ciężkiej niemocy... a on wrzaski wyprawia!
Dzięki tej dbałości o spokojność i ciszę, nie słyszałem istotnie głosu dzieci, gdyż krzyki ich głuszył ciągle sopran Pelci, kontralt Olimpci i potężne głosy pani Szwalbergowej, oraz Katarzyny.
Głowa moja była bliska pęknięcia, pomimo, że Pelcia po kilka razy na dzień przysyłała mi świeże plasterki cytryny.
Pewnego dnia, gdy już byłem znacznie zdrowszy, pani Szwalbergowa oświadczyła mi, że Pelcia chce mnie zobaczyć.
— Biedne dziecko — mówiła zacna dama, — co ono przez ten czas wycierpiało! Nie znam dziewczyny z tak dobrem sercem... Musiałeś w czepku przyjść na świat panie Stanisławie. Pozwolisz pan, że ją tu wprowadzę.
Ubrałem się na prędce. Po chwili weszła pani Szwalbergowa z Pelcią, która wyglądała jak wcielone pocieszenie rekonwalescentów.
Włosy miała cokolwiek w nieładzie, oczy jakby dopiero z łez otarte. Podała mi białą rączkę, którą uścisnąłem lekko, dziękując za troskliwość, jaką byłem otoczony podczas choroby.
— No moje dzieci — rzekła mama, — muszę ja pójść do kuchni. Porozmawiajcie ze sobą... pan Stanisław nudzi się sam, może więc w twojem towarzystwie, droga Pelciu, odzyska humor...
Przypuszczenie to nie było zbyt trafne. Trudno było mi odzyskać humor w towarzystwie Pelci, która była milcząca i jakby zawstydzona.
Zaczynałem rozmowę to o tem, to o owem, ale jakoś nie szło. Panna Pelagia albo nie odpowiadała wcale, albo odpowiadała półsłówkami. Mówiłem o kwiatach, literaturze i teatrze. Dała mi do zrozumienia, że w obecnym nastroju jej ducha, o kwiatach nie myśli, literatury nienawidzi, a teatrowi życzy, żeby się zawalił co prędzej. Zapytana o przyczynę takich czarnych myśli, odpowiedziała, że życie jej zbrzydło i utraciło w jej oczach powaby.
— Dawniej — mówiła — byłam wesoła, ożywiona, lubiłam towarzystwo i muzykę, dziś już mnie nic nie zajmuje i nie obchodzi. Podobno słońce świeci, kwiaty pachną, słowiki śpiewają, przecież to właśnie pora... Co do mnie, nie słyszałam ich śpiewu i słyszeć go nie chcę. Smutno mi. Fortepianu nie dotknęłam już od dwóch tygodni... Dla kogo mam grać?
— Choćby dla siebie samej, dla własnej przyjemności.
— Egoistką nie jestem... Nie panie, nie... Życie moje już złamane, pragnę tylko ciszy, spokoju i zapomnienia. Gdyby mnie jaki dobry geniusz zaniósł na bezludną wyspę i porzucił samotną, w cieniu wielkich drzew, w grocie wykutej w skale... byłabym najszczęśliwszą...
Umilkła... Czułem, że wypada mi paść na kolana i przykładając rękę do serca zawołać:
— Pelciu! aniele, duszo mej duszy! gwiazdo moich gwiazd!.. pozwól, że ja będę tym dobrym geniuszem i zaniosę cię na odludną wyspę. Tam zdala od świata, daleko od ludzi, pić będziemy z czystego zdroju zachwytów i uniesień... Zgodne bicie dwojga naszych serc słyszeć będą rajskie ptaki, kołyszące się na gałęziach, świadkiem naszych rozkoszy będzie antylopa o ślicznych wilgotnych oczach...
Nie mogę powiedzieć, żebym Pelcię kochał — ale w tej sytuacyi, może byłbym się oświadczył, choćby tylko przez grzeczność... lecz z czegobym żonę utrzymał? Bądź co bądź, za najmniejsze dwie pieczary i kuchnię na odludnej wyspie, trzeba oddać blisko połowę pensyi — kilka funtów antylopy na rosół, korzonki i zioła niezbędne do pożywienia, pochłoną resztę — a w cóż odzieję moją piękną pustelnicę? czem okryję alabastrowe jej ramiona... za co umebluję wnętrze groty, w której dwoje serc naszych ma uderzać zgodnie, aż do czasu pierwszej sprzeczki.
Wobec takich poważnych zagadnień, na które nie mogłem znaleźć odpowiedzi, nie pozostawało mi nic innego, jak tylko westchnąć nad losem nieszczęśliwej Pelci, i zapewnić ją o mojej wdzięczności i niekłamanej sympatyi.
Starałem się dowieść, że obecny stan jej psychiczny jest prawdopodobnie wynikiem nadwątlonego zdrowia i chorobliwego rozstroju nerwów. Radziłem jej, żeby spróbowała hydropatyi.
Podniosła się z krzesła i spojrzała na mnie wzrokiem obrażonej królowej, poczem westchnęła cicho i wyszła.
Gdy zamknęła drzwi, do uszu moich doleciało kilka wyrazów rozmowy.
— I cóż? i cóż? — pytała z gorączkową ciekawością mama, którą poznałem po głosie.
— Nic, — była cicha odpowiedź.
— Jakto? pomimo wszystkiego, nic?
— Nic, moja mamo...
— A to osioł!! — zawołała już głośno, nie kryjąc swego oburzenia, pani Szwalbergowa. A trzeba wiedzieć z jakim akcentem wymówiła ten brzydki wyraz... słychać w nim było najmniej siedmdziesiąt cztery S, co sprawiało efekt syku wężów, świstu wiatru, szmeru wody, przedzierającej się zdradziecko przez tamę.
Domyśliłem się łatwo, że niepochlebny wyraz wysłany został pod moim adresem i że od tej chwili będę znany w rodzinie Szwalbergów pod nowym pseudonimem.
Westchnąłem. Do wygód pokoju przy zacnej rodzinie ze wspólnem wejściem, przybył mi jeszcze i tytuł.
Słyszałem, jak pani Szwalbergowa mówiła, że to się tak skończyć nie może, że trzeba aby adwokat Klekotowicz i maszynista pan Jan rozmówili się ze mną na seryo i energicznie. Klekotowicza nie bardzo się lękałem. Byłem pewny, że ten kauzyperda, nawet na prośby Olimpci, nie wyjdzie z roli pokątnego doradcy i co najwyżej wytoczy mi proces o jakie niebywałe straty i szkody — ale maszynista budził we mnie niejakie obawy.
Chłop jak lew, gburowaty i trochę awanturnik, miał pięście wielkie, żylaste, twarde, które w danym razie mogłyby wywrzeć ciśnienie co najmniej pięciu atmosfer na grzbiet bliźniego. Jeżeli takiemi argumentami zechce wzbudzać we mnie gwałtowną miłość dla Pelci, to będę pięknie wyglądał! W najlepszym razie, Pelcia mogłaby dostać mnie pod dożywotnią władzę z nadłamanemi żebrami.
Ostatecznie, gdyby mnie wyzwali na pojedynek — stanąłbym... Cóż robić, raz kozie śmierć, ale narażać się na awantury, człowiekowi spokojnemu... to nie arcy przyjemna perspektywa!!
Długo zastanawiałem się nad położeniem, które zaczynało być tragiczne i szukałem drogi wyjścia... Po dojrzałym namyśle postanowiłem zdobyć się na odwagę i odrazu przeciąć wszelkie kwestye.
Na trzeci dzień potem, ubrawszy się, jak mogłem najstaranniej, wszedłem śmiało do salonu pani Szwalbergowej.
Zacna dama zmierzyła mnie wzrokiem, który zdawał się zapowiadać, że mnie zmiażdży na proszek, Olimpcia siedziała na kozetce, obok niej Klekotowicz z zaciśniętemi ustami i bardzo złośliwym wyrazem twarzy.
Pelcia wpół leżąc, wpół siedząc na dużym fotelu trzymała w ręku robótkę.
— Szanowna pani — rzekłem kłaniając się mojej gosposi — przychodzę dopełnić obowiązku, który mi leży na sercu...
Pani Szwalbergowa spojrzała znacząco na Pelcię.
— Należało to dawno zrobić — rzekła z godnością — dziś może być już zapóźno... ale słucham pana... owszem słucham, nawet bardzo uważnie słucham... Istotnie przekonywam się sama, że wyrozumiałość moja nie ma granic... Jest bezbrzeżna jak ocean. Olimpcia mi to co dzień powtarza...
— Naprzód winienem panią dobrodziejkę przeprosić, że przez czas mego mieszkania tutaj mogłem jej mimowoli wyrządzić przykrość.
— Ach panie! któryż to z was, mężczyzn, żyje moralnie, nie włóczy się po nocach... to przecież swoja rzecz...
— Przepraszam stokrotnie... Zarazem pragnę podziękować za troskliwość i opiekę, jaką byłem otoczony podczas choroby, i uregulować zaległy rachunek.
— Takich rzeczy panie nie płaci się pieniędzmi — rzekła z godnością — a zresztą nie ma nic pilnego... przecież nie upominam się...
— Istotnie, delikatność pani zawstydza mnie, lecz ponieważ od dziś to mieszkanie opuszczam...
— Co? — zawołała pani Szwalbergowa podnosząc się z krzesła.
— Wyjeżdżam dziś, proszę pani. Lekarze zalecili mi pobyt na wsi, a że otrzymałem urlop...
Pelcia pochyliła głowę na poręcz fotela.
— Proszę pani — rzekłem — oto jest należność.
— Za pozwoleniem — wtrącił Klekotowicz — to wcale nie jest należność. Trzeba panu wiedzieć, że należnością w danym razie nie nazywa się to, co się należy, lecz to, co ewentualnie z kosztami należeć się może... Czy sądzisz pan, że wyprowadzając się nagle, bez uprzedniego wypowiedzenia, nie narażasz pani Szwalbergowej na straty? Czy wyobrażasz sobie, że istnieje na świecie sąd, który nie skaże pana na zapłacenie straconych korzyści i kosztów procesu? Czy nareszcie zdaje się panu, że wolno jest zmieniać mieszkanie, tak jak krawaty albo rękawiczki, bez uprzedniego wypowiedzenia, bez dania stronie interesowanej czasu i możności wyszukania nowego lokatora. Tak pan sądzisz? Otóż zmuszony jestem uprzedzić pana, że jesteś w błędzie. Na szczęście, prawo przewiduje podobne wypadki, a ja postaram się zatrzymać pańskie ruchomości na pewność... Nie wolno krzywdzić biednych kobiet, mój panie...
— O tak! patrz pan na Pelcię. Biedne dziecko!
— Zdaje mi się — rzekłem, — że pan adwokat myli się; ja nie krzywdzę pani Szwalbergowej, albowiem porozumiałem się już z kolegą, który weźmie ten pokoik na takich samych warunkach.
— To jeszcze kwestya, czy go pani przyjąć zechce.
— O nie! nie! — zawołała w najwyższem oburzeniu dama — dość już mam tego, dość! Niepokój po nocach, otwieranie drzwi nad ranem, grymasów co niemiara...
— Pani — rzekłem z wyrzutem — czy kiedy chociaż jednem słowem zganiłem obiady, czy dałem poznać...
— Tak, nie mówiłeś pan nic, bo jesteś skrytego charakteru i milczek — ale myślałeś... O ja wiem, że pan myślałeś... a to dość. Ja jestem nieprzyzwyczajona do znoszenia tego, co sobie tam jakiś ktoś myśli! Chciej pan o tem pamiętać, że kobieta, która czuje swoją godność, jest kobietą czującą swą godność... W takich zasadach byłam wychowana i w takich zapewne umrę. Wolę wszystko stracić, byle tylko swoją godność zachować i swego honoru nie dać na poniewierkę.
Główka Pelci opuszczała się coraz niżej.
— Morderco, tygrysie! — zawołała pani Szwalbergowa, biegnąc ku córce... Morderco coś zrobił! zabiłeś mi dziecko! Rozdarłeś niewinne serduszko. Podejściem, intrygami, zawracaniem głowy, wzbudziłeś uczucie w dziewczątku, które dotychczas kochało tylko matkę! Czy nie widzisz, że ona mdleje, że bez ciebie żyć nie może! Olimpciu! Ona zemdlała, pomóż mi ją ratować... Ach! co za niegodziwość szkaradna! Co za zbrodnia, wołająca o pomstę do nieba i do wszystkich piekieł!
Nie mogłem znieść naraz tylu wzruszeń i korzystając z zamięszania, uciekłem, pozostawiając na pastwę losu i adwokata moje biedne ruchomości.
Ciepło rodzinne, którego tak pragnąłem, oparzyło mnie fatalnie.
Opuściłem plac boju.
Z całą serdecznością, pokorą i skruchą przyznaję się do braku odwagi. Trudno, nie jestem rycerzem, lecz zwykłym pracownikiem kolejowym, w wydziale tłomoków o umiarkowanej szybkości.
Może właśnie ten rodzaj zatrudnienia rozwinął we mnie zdolność do odwrotu. Nigdy w życiu, żadnego transportu nie wyekspedyowałem tak szybko, jak siebie samego z mieszkania pani Szwalbergowej.
Nająłem sobie pokoik, aż na Elektoralnej ulicy u jakiejś emerytki, staruszki.
Ta przynajmniej, myślałem sobie, nie będzie ujawniała aspiracyj matrymonialnych — i nie ujawniała ich istotnie... ale za to znów miała tyle różnych dziwactw i grymasów, że zaledwie dwa miesiące mogłem z nią pod jednym dachem wytrzymać.
Później istotnie wyjechałem do krewnych na wieś, gdzie zabawiłem przez czas dłuższy. Urlop mój skończył się, powróciłem do Warszawy. Chciałem powrócić do pierwszej mojej stancyjki, byłem już nawet w sieni tego domu, aby rozmówić się z gospodarzem, lecz po chwili namysłu cofnąłem się.
Bądź co bądź, myślałem sobie, samemu jest źle. O własnej rodzinie marzyć mi nie wolno, ale dla czegóż nie miałbym zbliżyć się do cudzej. Lubię towarzystwo, lubię dzieci... Wprawdzie u pani Szwalbergowej towarzystwo doprowadziło mnie do smutnych rezultatów, a dzieci... dzieci stanęły mi kością w gardle. Zniszczyły moje album, poplamiły pamiątkowe fotografie, potłukły drobne graciki, do których przyzwyczaiłem się — ale przecież cały świat nie składa się z takich rodzin, jak ta przy której mieszkałem.
Postanowiłem spróbować jeszcze szczęścia. Będę ostrożniejszym, będę się trzymał zdaleka, dopóki doskonale nie poznam z kim mam do czynienia.
Próbowałem, szukałem... przez rok zmieniałem mieszkanie pięć czy sześć razy i niestety, nigdy nie mogłem dobrze trafić.
Miałem pokoje z wejściem oddzielnem, lub wspólnem, a najczęściej ze wspólnym dymem, wspólnym swędem, wspólną wilgocią i krzykiem. Miałem różne gosposie i różne opieki i przyszedłem do wniosku, że najlepiej jest żyć swoim dworem.
Przeniosłem się też ostatecznie do hotelu, jadam w restauracyi, a jeżeli zapadnę na zdrowiu, to udaję się wprost do szpitala, gdzie mam ciszę, spokój, kuracyę jak się należy i poczciwą opiekę siostry miłosierdzia... bez pretensyj do dozgonnej wdzięczności, bez wymagań, abym za poświęcenie płacił osobistą wolnością.
Kto jest tyle szczęśliwy, że ma własną rodzinę, niech się nią cieszy, my zaś samotnicy, my biedne bociany bez pary, musimy korzystać z instytucyj publicznych, gdyż w tych jesteśmy obsłużeni najlepiej i mamy wszelką swobodę.
Bracia w celibacie, zapiszcie sobie te słowa.
Co do mnie, pragnąłem szczerze mieć własną rodzinę, było to mojem marzeniem od czasu, w którym mi wąsy rosnąć zaczęły — ale jak powiedziałem na początku, etaty naszej drogi nie są obliczone na ludzi familijnych.
W początkach mojej karyery, gdym miał jeszcze młodość, siły, energię, nie mogłem się żenić dla braku odpowiedniego utrzymania; dziś, gdy dobiłem się już jakiej takiej pensyjki, gdy od biedy miałbym czem rodzinę wyżywić, młodość przeszła, siły się wyczerpały, a energia ujawnia się tylko przy szachach.
Stało się... Jest, jak jest, bo inaczej być nie może... lecz śpieszę dokończyć ten fragment starokawalerskiego pamiętnika.
W trzy lata od owej chwili, w której pani Szwalbergowa nazwała mnie tygrysem i mordercą Pelci, szedłem zamyślony przez Aleje Ujazdowskie.
Dążyłem do Ogrodu botanicznego, albowiem miłe to ustronie ma dla mnie niewypowiedziany urok i w niem najchętniej letnie wieczory przepędzam... Z rozkoszą oddycham wonią kwiatów, z rozkoszą wciągam w płuca miłe, balsamiczne powietrze.
Właśnie mijałem Dolinę Szwajcarską, gdy nagle na ramieniu uczułem ciężar, jakby kto na niem cegłę położył... Obejrzałem się.
Był to kuzyn pani Szwalbergowej, maszynista.
Utył trochę, brodę zapuścił i, przynajmniej w moich oczach, miał minę świętokrzyzkiego zbójcy.
Drgnąłem.
No, myślę sobie, będzie mi ciepło... Ciekawym co ten bandyta ze mną zamierza uczynić?
— A jest nareszcie zguba! — zawołał tryumfująco — jest zguba!
— Panie...
— Może pan nie przypominasz sobie?
— Ależ owszem, pamiętam, doskonale pamiętam. Czyż mógłbym zapomnieć?
Bandyta wyszczerzył białe zęby i śmiał się.
— Figlarz z jegomości — rzekł — figlarz, panienkom głowy zawracać, to podobno pański fach, pańska specyalność.
— Ja... to jest, właściwie...
— Nie udawaj pan niewiniątka. Jużci nie zaprzeczysz, że umizgałeś się do Pelci.
— Nawet przez myśl mi to nigdy nie przeszło.
— Ktoby panu wierzył?...
— Mogę pana zapewnić.
— Gadanie! ale nie o to idzie... Co się mamy kłócić, ja jestem kolejarz, pan kolejarz, ostatecznie łączy nas koleżeństwo... Co się stało, to stało. Oto lepiej weźmy dorożkę i pojedziemy na kolacyę...
— Ale...
— Nie ma mowy, siadać i jechać! Co kolega fanaberye stroisz i gardzisz mojem zaproszeniem.
Poczciwy Jaś był już trochę pod dobrą datą, uważałem więc, że lepiej go nie draźnić.
— Dobrze — rzekłem — pojadę, nawet z przyjemnością pojadę.
— Tak, to rozumiem. Zawsze miałem do ciebie słabość, panie Stanisławie, a chociaż nie chciałeś się ubrać w Pelcię, to dla mnie ostatecznie jest ganz pomade...
— Ubrać w Pelcię?!
— A ma się rozumieć... Możeś już zapomniał co było przed trzema laty?
— Owszem, pamiętam...
— I ja to pamiętam... Przywlekłem się towarówką i ogarnąwszy się trochę, poszedłem na Wspólną, to jest do Szwalbergowej. Niby to moja kuzynka... co prawda, dziesiąta woda po kisielu... Żeby ten gałgan Szwalberg chciał umrzeć, a ona żeby była młodsza, to mógłbym się z nią ożenić jak nic... Ale nie dokończyłem. Przychodzę tam i zastaję awanturę... Szwalbergowa aż kipi. Czerwona jak haltsygnał, rozkrzyczała się całą parą! Pelcia piszczy, jak alarmowa gwizdawka!! Olimpcia jęczy, a ten mydłek Klekotowicz ciągle dogaduje: zapozwać, zapozwać!.. Ledwie się dopytałem co się dzieje. Wykryło się, że to wszystko twoja sprawka, panie Stanisławie. Ładny z ciebie kwiatek!...
— Ależ przysięgam...
— Daj pokój, nie przysięgaj. Słuchaj dalej, Szwalbergowa płacze i zaklina mnie, żebym ci wszystkie kości połamał.
— I byłbyś pan to zrobił?...
— W pierwszej chwili może... bo jakoś kobiecie nie wypada takiej małej grzeczności odmówić, ale później myślę sobie: za co? alboż mało głupich na świecie, nie będzie ten, to będzie drugi. Zresztą miałem do pana słabość. Choćbyś nawet i zawracał Pelci głowę, to przecież nie zbrodnia. Na całym świecie młodzi chłopcy to robią, a młode dziewczyny to lubią. Taki jest rozkład pociągów życia ludzkiego. Powiedziałem sobie tedy, że ani cię szukać nie będę, ani żeber łamać nie myślę, boś jest kolega i dzielny chłop, chociaż niepokaźny... Klekotowicz dogadywał, alem mu powiedział, żeby się w nieswoje rzeczy nie wdawał, bo może wyjść na tem jak Zabłocki na mydle. Uciekł. No — wstąpmy tedy na buteleczkę. Mam czas i wypić i wyspać się. Jutro dopiero w południe jadę siedemnastym numerem, a przez ten czas można Bóg wie co zjeść i wypić.
Weszliśmy.
Kazałem dać butelkę, przy której panu Janowi język się jeszcze bardziej rozwiązał. Opowiadał o swoich kłopotach, przeklinał wydział ruchu oddzielnie, wydział mechaniczny oddzielnie, a cały zarząd kolei razem. Opowiadał jak mu milowe obcinają, jak trudno jest oszczędzić co na węglach, wynurzał się z żalami, że dziś tylko protekcya coś znaczy i że szczerą pracą nikt do niczego nie dojdzie... Zwyczajnie, jak kolejarz, mówił o tem, co mu najbardziej dolegało.
Skierowałem rozmowę na dawne czasy i zapytałem o panią Szwalbergową i jej córki.
— Ona wygląda jak ćwik — rzekł — trochę jeszcze przytyła, ale to jej nie szkodzi. Trzyma zawsze większe mieszkanie i miewa pokoje do wynajęcia. Po tobie, panie Stanisławie, było już z piętnastu lokatorów.
— Klekotowicz zawsze asystuje?
— A jakże... Ciągle nibyto robi kroki rozwodowe dla Olimpci... ale zdaje mi się, że w rezultacie rozwiedzie ją z tą resztą pieniędzy, jaka jej pozostała, a potem puści ją kantem. Nie lubię tego obłudnika i jeżeli kiedy Szwalbergowa poprosi, żebym go moresu nauczył, to zabiorę się do niego z gustem... Jak trącę w tender, to wszystkie węgle pogubi, lis jeden... Niech on mi się nie nastręcza...
— A Pelcia? — spytałem nieśmiało.
— Aha! — rozśmiał się mechanik — tegom czekał, wiedziałem, że się o nią zapytasz... Teraz się nie wyprzesz, że ci w oko wpadła...
— Ale zkąd!...
— Po co ta obłuda?... U mnie, widzisz, co w głowie to w mowie, a co w myśli to na języku... Co mam gadać to powiem i żebym nawet siedmiu żydów zabił, tobym się nie wyparł. Nie masz się czego wstydzić, Pelcia nie była brzydka dziewczyna...
— Spodziewam się, że miewa się dobrze.
— Nie bardzo. Wyszła za mąż.
— Dawno?
— Może w pół roku po awanturze z tobą, zrobiła się druga awantura.
— Jakto?
— A tak, sprowadził się młody człowiek, wziął po tobie i mieszkanie i sukcesyę. Kochliwy mazgaj, odrazu zaczął się do Pelci umizgać. Ona z początku nie chciała, udawała jak sądzę... Potem, gdy miał się wyprowadzić, znowu był ambaras. Posyłali po mnie — no i jakoś zrobiły się zaręczyny, a potem ślub... Już mają dwoje dzieci, ale że jego pensyjka nieduża, więc bieda aż piszczy. — Żyją też ze sobą, jak pies z kotem. Ona jemu wymawia, że nie ma dużej pensyi — on jej, że nie dostał żadnego posagu... Czasem się kłócą i wtenczas ona zabiera dzieci i ucieka do matki... ale to długo nie trwa. On przychodzi, przeprasza, zabiera swoje skarby i znów jest święta zgoda na tydzień... Dobrze zrobiłeś, żeś się w Pelcię nie ubrał, bo między nami mówiąc, jest to nie osobliwe stworzenie. Zła jak osa, a skąpa, głodem by cię zamorzyła... A może ciebie nie — dodał po namyśle...
— A to dla czego?
— Ona cię kochała.
— Żarty!
— Naprawdę kochała cię...
— Zkąd pan możesz to wiedzieć?
— Sama mi powiedziała. Jeszcze na trzy dni przed ślubem mówiła do mnie, że ciebie jednego kocha.
— A jednak wyszła za tamtego.
— Cóż miała robić? Przecież nie mogła dla twoich pięknych oczu zostać starą panną... Zresztą, co ja tam wiem; powtarzam, com słyszał, a czy to prawda, nie ręczę. Kto z kobietami dojdzie do ładu, u nich inaczej się mówi, inaczej pisze, a jeszcze inaczej myśli. W wilję ślubu jeszcze mówiła do mnie, że nie przeżyje swego smutku, że serce jej pęknie.
— No — ale dzięki Bogu, nie pękło.
— Cóż chcesz!... Czy serce takiej Pelci jest kocioł parowy, żeby miało pęknąć? Zawsze znajdzie się w niem jakaś zapasowa klapka, która odwróci katastrofę...






PRZEZ RÓŻOWE SZKIEŁKA.

I.

W skromnie umeblowanym saloniku na Lesznie, siedziały dwie kobiety. Starsza czytała z zajęciem „Kuryera,“ młodsza pochyliła jasną główkę nad krosienkami, pracując nad wyszyciem obrazu jakiejś czułej pary, na tle egzotycznych roślin i kwiatów. Właśnie obliczała ile krzyżyków zawiera płomienne oko włóczkowego bohatera, gdy starsza z okrzykiem przerażenia i zdziwienia zarazem, zawołała:
— Julciu! Julciu! Jezus Marya, jakaż okropna wiadomość!
— Co się stało? cioteczko — zapytało jasnowłose dziewczę, zwracając ku mówiącej duże niebieskie oczy.
— Wyobraź sobie, duszko, że Dezydery umarł! przezacny Dezydery! Mój Boże, czyż widząc go przed dwudziestoma pięcioma laty, przypuszczałam, że go już nigdy oglądać nie będę. Tak, tak, nie mylę się, to było istotnie przed laty dwudziestoma pięcioma, wówczas jeszcze żył mąż mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą... Ktoby się spodziewał, mój Boże...
— Przepraszam cioteczkę, kto był ten pan Dezydery?
— Kto? Kto był Dezydery? Wstydź się, Julciu, sądziłam, że lepiej ci są znane nasze koligacye i stosunki rodzinne? Pan Dezydery był to stryjeczny brat twego ojca. Czyż podobna, żebyś nie wiedziała o tem?
— Istotnie, słyszałam, że mam stryja tego imienia, ale nie spotkałam go nigdy w życiu... Co zaś do koligacyi rodzinnych wogóle, to droga cioteczko co nam po nich? Czy w najcięższych dla nas czasach, kiedy Wiktor nie miał jeszcze posady, a ja żadnego zajęcia, ktokolwiek z tej licznej, a jak ciocia twierdzi, świetnej koligacyi, znał nas? Czy przyszedł nam z pomocą?...
— Dziecko jesteś; zawsze co rodzina, to rodzina, zwłaszcza, gdy się w niej liczy tyle nazwisk starych i pięknych...
— Najpiękniejsze nazwisko jest to, jakie sobie człowiek sam zdobyć potrafi.
— Książki ci w głowach przewróciły, kochanie, ale Dezydery! Dezydery! ktoby się spodziewał? Umarł w Meranie, na obczyźnie, zdala od swoich, pewnie mu nawet garstki ziemi nikt na trumnę nie rzucił.
— Czy mieszkał stale za granicą?
— Właściwie, jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, to on nigdzie nie mieszkał.
— Jakto, cioteczko?
— Dziwak był. Majętny bardzo i oszczędny przytem, lubił podróżować; w podróżach tych nie trwonił pieniędzy, mieszkał w trzeciorzędnych hotelach, żywił się byle czem, ale za to wszędzie był, wszystko co godne uwagi zwiedzał; powiadają nawet, że miał jakieś zbiory obrazów, starych książek; powiadają, że pisał jakieś dzieła, ale jak rzeczywiście było, nikt nie wie.
— Czy nie korespondował z krewnymi?
— Kto? on? co też ty mówisz?
— Przecież nie byłoby w tem nic dziwnego?
— Zapewne, ale mówiłam ci, że był to dziwak; nie miał zwyczaju odpisywać na listy, to też familia po kilku niefortunnych próbach dała za wygranę i nie trudziła go już więcej swoją korespondencyą.
— Czyż nie miał żony, dzieci?
— Nie, pamiętam; kiedy był jeszcze młody, sama go namawiałam, żeby się ożenił, obraziło go to bardzo, przez trzy dni mówić do mnie nie chciał. Powiedział wtenczas (pamiętam jak dziś), że człowiek myślący ma piękniejsze zadanie do spełnienia, niż siedzieć pod pantoflem kapryśnej kobiety.
— Proszę! dla czego pod pantoflem i dla czego kapryśnej?! — rzekła Julcia z nadąsaną minką — czyż wszystkie mają być kapryśne i złe.
— On tak sądził przynajmniej.
— Nieszczególne zdanie... ale wspominała cioteczka, że ów stryjaszek był zamożny, któż więc odziedziczy te skarby, skoro nie chciał szukać kapryśnicy i żył samotnie jak odludek.
— Otóż właśnie chciałam przeczytać, ale nie dałaś mi przyjść do słowa, w „Kuryerze“ jest coś o tem.
— Niechże cioteczka czyta.
— „Świetne zbiory złożone z książek, rękopismów, obrazów, starożytności, zapisał dla muzeum w Szwajcaryi, kapitały na rzecz akademii i na cele oświaty.“
— A to szanowny człowiek ten stryjaszek, cioteczko, wracam mu moją sympatyę, a jutro pomodlę się serdecznie za spokój jego zacnej duszy. O! teraz przekonywam się, że to nie był dziwak, moja ciociu.
— Jezus Marya! doprawdy, że wam wszystkim poprzewracało się w głowach. Zapisać taki majątek jakiejś akademii, mając biednych krewnych, to zacność! to u was nazywa się szlachetność! Koniec świata! koniec świata, zaiste. Niechby wreszcie, kiedy już tak pragnął zrobić prezent jakiemuś muzeum, ofiarował mu te wszystkie potłuczone skorupy i butwiejące szpargały, ale pieniądze! doprawdy, to głupstwo, że gorzej nie nazwę...
To mówiąc, ciotka rzuciła „Kuryera“ na ziemię i zerwawszy się z kanapy, zaczęła szybko chodzić po pokoju.
Julcia podniosła zmięte pismo i odszukawszy wiadomość o śmierci nieznanego stryjaszka, zaczęła czytać uważnie.
— Cioteczko — rzekła z uśmiechem — powtórnie muszę zwrócić honor temu stryjaszkowi; tu jest albowiem wydrukowane wyraźnie, że poczynił także zapisy na rzecz krewnych.
— Piękne mi zapisy! jakieś głupie resztki zapewne. U niego pierwsza była jakaś tam akademia, aniżeli bracia i siostry. Rodzonych nie miał wprawdzie, ale stryjeczni! Pomyśl sama: w Warszawie bieda aż piszczy, Józef ledwie zipie w swojej wiosczynie, ciągle pod grozą wywłaszczenia, wdowa po Karolu ma tylko emeryturę, która jej ledwie na życie wystarcza, a my? my, Julciu, my?! Czy nam słodko na święcie? Czy wszystko nam nie idzie jak z kamienia? Cóż tam jakaś akademia! tej żydzi nie sprzedadzą, zawsze bowiem znajdzie się jakiś półgłówek, który jej co zapisze.
— Nie trzeba grzeszyć, cioteczko, nam teraz bardzo źle nie jest, przecież Wiktor dostał nareszcie posadę w banku i przy swoich zdolnościach pójdzie wyżej. Mnie teraz również roboty nie brak, czemuż więc mamy się skarżyć? na co? na kogo? Bóg dobry daje nam zdrowie i spokój, a to już bardzo wiele. Nawet Wiktor, który był w zeszłym roku tak mizerny i blady, dziś jest znacznie silniejszy, wesoły; praca go nie nuży.
Ktoś gwałtownie szarpnął dzwonek w przedpokoju.
— O wilku mowa — rzekła Julcia, spiesząc do drzwi.
Zaledwie je otworzyć zdołała, wpadł do pokoju młody człowiek i nie zdejmując paltota, zaczął całować siostrę, następnie ciotkę, przyczem co chwila wybuchał wesołym śmiechem.
— Co tobie jest, Wiktorze? — spytała siostra.
— Wiktorze, czyś bzika dostał? — rzekła ciotka, z pewnem rozdrażnieniem w głosie.
Młody człowiek usiadł w fotelu, zrobił komicznie poważną minę i rzekł:
— Przedewszystkiem, moje panie, trzeba wiedzieć z kim się mówi i jak kogo należy uszanować. Wolno było opowiadać o bziku jakiemuś tam buchalterowi z jakiegoś prywatnego banczku, ale mnie, takiej osobie, to wcale nie wypada. Jestem człowiek z pozycyą i stanowiskiem, więc mi się należy szacunek. Dziwię się nawet, że ciocia na przyjęcie takiego jak ja gościa, nie wydobyła z kieszeni przedostatniego rubla i nie kazała przynieść butelki kwaśnego wina; byłoby to przyjęcie uroczyste i odpowiadające memu stanowisku społecznemu.
— Mój Wiktorze, trzymają się ciebie jakieś niesmaczne żarty, a ja bynajmniej nie jestem do nich usposobiona, mam ciężkie zmartwienie.
— Co tam zmartwienie! powiadam cioci, że już nie ma zmartwień. Wszystkie, jakie były, poszły na suche lasy. Jestem dziś taki potentat, że się nikogo i niczego nie boję, mogę nawet bez najmniejszej obawy spotkać się z najstraszniejszym naszym gościem, rudym Ickiem z Nowolipia.
Ciotka zaprzestała przechadzki po pokoju.
— Wiktorze — rzekła — zdaje mi się, że ci się coś pomyślnego zdarzyć musiało; jeżeli tak, to nie trzymaj nas w niepewności, lecz powiedz.
— Ślicznie, kochana ciociu; powiem wszystko od początku do końca, który będzie najciekawszy, tylko pozwólcie niech myśli zbiorę, a ty, kochana siostruniu, bądź łaskawa nalej mi filiżankę herbaty.
— Masz ją, nudziarzu i mów prędzej.
— Rano jak zwykle poszedłem do banku i nieszczęście chciało, że woźny jakoś źle obszedł się z piecem; wszystkich nas głowy rozbolały, a dyrektora najbardziej. Nie pracowałyście panie w banku, nie wiecie więc, co to znaczy, gdy dyrektora głowa boli, ale mogę was zapewnić, że w takiej chwili cały bank się trzęsie; najpewniejszy weksel może być nie przyjęty do dyskonta, buchalterzy dostają przekaz na wszystkich dyabłów, woźnym uszy puchną, słowem cały bank drży, jak podczas jakiegoś europejskiego krachu.
— Przypuszczam, że i ty drżałeś.
— Ja nie. Na szczęście jestem w wydziale depozytów, do którego szanowny dyrektor nie zaglądał, ale koło godziny drugiej woźny wręczył mi kartę.
— Od kogo?
— Otóż to najciekawsze, od mecenasa Borutowicza.
— Cóż żądał pan mecenas?
— Wzywał mnie do swej kancelaryi w pilnym bardzo interesie.
— Naturalnie, pobiegłeś tam natychmiast.
— Nie, cioteczko, nie przymawiając obecnym, jestem mężczyzną i, do pewnego stopnia przynajmniej, potrafię nad swoją ciekawością panować.
— Szkaradnik!
— O godzinie czwartej złożyłem porządnie papiery, zamknąłem biurko i dopiero poszedłem do owego jegomości. Starowina, jak kościany dziadek, w złotych okularach na nosie, siedział przy biurku, przeglądając akta. Gdy wszedłem, spojrzał na mnie i rzekł. Zmarły niedawno serdeczny mój przyjaciel Dezydery...
— Dezydery! — zawołała ciotka — zapisał ci?! ile? mówże ile? No, Wiktorze, bo dalibóg rozgniewam się na ciebie. Tu idzie o ważne rzeczy, o los całego życia, a ty...
— Moja ciociu, kiedy ja sam nie wiem ile mi zapisał.
— Przecież mecenas musiał ci powiedzieć.
— Powiedział tyle tylko, że stryj Dezydery pozostawił u niego testament, mocą którego zapisał mi folwark zwany Kalinówką.
— Śliczny folwark, znam doskonale — zawołała ciotka z uniesieniem radości. — Ślicznie, wybornie! winszuję ci z serca.
— I ja ci winszuję, drogi braciszku — rzekła Julcia, zarzucając mu ręce na szyję.
— A o Julci nie pamiętał jednak.
— O nie ciociu, tylko dał jej inną rolę.
— Jakto?
— Mnie zrobił właścicielem większej posiadłości ziemskiej, a Julcię moim... zgadnij czem...
— Alboż ja wiem... może gospodynią, albo szafarką.
— Jeszcze gorzej... Ciebie zrobił stryjaszek moim Ickiem.
— Ickiem?!
— Jeżeli wolisz, to Ickową. Zalecił bowiem, aby na hypotece Kalinówki zabezpieczyć dla ciebie dziesięć tysięcy. Umówmy się tedy o procent, moja śliczna Ickowo; a nie zdzieraj bardzo, bo teraz na szlachtę ciężkie czasy, dodał, wzdychając komicznie.
— O poczciwy! o zacny! niechże Pan Bóg da mu za to niebo — rzekła ciotka, składając ręce jak do modlitwy.
— Przebaczyła mu ciocia akademię?
— Dziesięć akademii mu przebaczę, skoro o krewnych pamiętał. Zacności człowiek!
— Toż samo mówił mecenas Borutowicz. Żart na stronę, kochana Julciu, ale usłyszałem przy tej sposobności, wiele ciekawych rzeczy i przekonałem się, jak fałszywe bywają sądy ludzkie. Borutowisz znał stryja Dezyderego od młodych lat, był jego przyjacielem, powiernikiem, doradcą.
— Słyszałam o tem — wtrąciła ciotka — to podobno znajomość jeszcze od szkolnej ławki.
— Tak jest i nietylko znajomość, ale przyjaźń, szacunek, uwielbienie prawie. Ten stary prawnik, z pozoru zimny jak kamień, suchy jak kodeks, przy którym całe życie przepędził, zawiędły w starych szpargałach, miał pełne oczy łez, gdy mi o stryju opowiadał. Trzymał mnie u siebie kilka godzin. „Musisz to wszystko wysłuchać co ci powiem, rzekł do mnie; żebyś wiedział jakiego mieliście człowieka w rodzinie i jak powinniście szanować jego pamięć i nazwisko, które nosicie. Nazywali go ludzie odludkiem i dziwakiem, wyśmiewali się z niego, że starym kawalerem pozostał, rodziny własnej nie założył, lecz on miał inne cele, rodzinę pojmował w bardzo szerokiem znaczeniu. Dla niego myśmy wszyscy byli braćmi. Z fortuny jaką miał, nietylko, że nic nie stracił, lecz żyjąc bardzo skromnie i oszczędnie, podwoił ją prawie. Hojny zrobił zapis na cele naukowe, ale i o krewnych nie zapomniał.
— Poczciwy! — wtrąciła ciotka — poczciwy Dezydery, taki śliczny folwark, bo i to trzeba ci wiedzieć, mój Wiktorze, że owa Kalinówka to złote jabłko. Co tam za położenie, jaki dworek, jaki ogród, a ziemia! Egipska ziemia, jak to mówią. Wody dość, łąki i las, jak przypuszczam niezniszczony, bo nieboszczyk nie pozwoliłby na to.
— Mówi ciocia zupełnie jak mecenas, bo i on wychwalał także Kalinówkę.
— Mój Wiktorze! — zawołała Julcia — mój braciszku! Kiedy tam tak pięknie, to pozwolisz mi przecież zobaczyć kiedyś owo złote jabłko; tak dawno już nie widziałam prawdziwego pola, ani lasu!
— Cóż za pytanie?! Spodziewam się, że wszyscy troje opuścimy to ciasne mieszkanie i udamy się na wieś, na swobodę. Ta myśl zachwyca mnie, ale...
— Jakież ale, mój kochany Wiktorze.
— Otóż pan Borutowicz, aczkolwiek nie narzucał mi swego zdania, radził jednak dobrze się namyśleć, czy nie lepiej będzie oddać Kalinówkę w dzierżawę, jakiemu porządnemu, pewnemu, a zamożnemu gospodarzowi. Radził mi przytem, żebym się z Warszawy nie wyprowadzał i posady w banku nie rzucał.
— Ale dla czego, mój kochany, dla czego? Skoro stryj ci zapisał majątek, dla czego nie masz z niego korzystać w całem znaczeniu tego wyrazu?
— Bo widzisz, moja Julciu, mecenas twierdzi, że w dzisiejszych czasach gospodarstwo jest trudne, zwłaszcza dla takiego, kto się na niem nie zna.
— Jużci co prawda to prawda — rzekła ciotka, — istotnie jest to zawód, którego nie znasz, mój Wiktorze.
— Eh! moja ciociu, czy to święci garnki lepią?! Nie znam się, wielka rzecz, to się poznam z czasem, nauczę. Sam Borutowicz mówił, że w Kalinówce jest doskonały rządca, agronom w całem znaczeniu tego wyrazu, mogę więc przy nim...
— Tak, to prawda — rzekła ciotka z westchnieniem — lecz, bądź co bądź, czasy teraz nie dobre: ciągle słyszę o sprzedażach, licytacyach. Każdy obywatel narzeka.
— Moja ciociu, kto ich nie zna?! Oni zawsze tak piszczą. Znam przecie wielu ludzi z tej sfery, przyjeżdżają tu często za interesami. Nie zdarzyło mi się jeszcze słyszeć, żeby który z nich był zadowolony. Jeżeli słońce świeci, płaczą że niema deszczu, gdy deszcz pada, krzyczą, że ich woda zaleje; mając dużo zboża płaczą, że ceny nizkie, skoro zaś zboże zdrożeje lamentują, że nie wiele zebrali. Znam ja ich, moja cioteczko, jak zły grosz. Widzę nieraz w handlu, jak przy butelce wina i to dobrego wina, utyskują na okropne czasy i dowodzą, że im na chleb braknie. To już natura ich taka, przyzwyczajenie....
— Ale zawsze, przecież ja tyle lat na wsi mieszkałam...
— Tem bardziej, tem bardziej. Ja wiem, że cioteczka jest zawołana gospodyni; więc też oddam jej pod komendę wszystkie krowy, będzie ciocia wyrabiała sławne na całą Europę, a może i na Amerykę nawet, masło i sery, będzie ciocia smarzyła arcydzieła konfitur i tym podobne osobliwości. O, proszę się nie wymawiać; wiem ja dobrze, że tak znakomitej gospodyni jak ciocia w świecie poszukać! Nieprawdaż Julciu?
— Ależ naturalnie.
Ciotka nie obojętna na pochwałę — rzekła z uśmiechem:
— Z tego coś powiedział, mój Wiktorze, widzę, że nie pójdziesz za radą mecenasa...
— Niech się ciocia nie dziwi. Przez całe życie było mi duszno i ciasno. Młodość moja upłynęła wśród murów szkolnych, a później przy męczącej pracy biurowej, teraz więc, gdy mi się nadarza tak niespodziewana sposobność, chciałbym odetchnąć pełną piersią, zaczerpnąć aromatycznego powietrza, które mi tylko z poematów jest znane.
— Pamiętasz, Wiktorze, jak mówiłeś: gdybym był bogatym....
— Jakto czy pamiętam? Cóż za pytanie! Istotnie los, a raczej stryj, którego nie znałem zupełnie, nie mógł mnie piękniejszym uszczęśliwić podarkiem.
— Rzeczywiście folwark prześliczny — wtrąciła ciotka.
— Cóż tam folwark! to rzecz podrzędna; ale stanowisko!
— Chłopstwo...
— Chłopstwo! co to jest chłopstwo pytam, przecież to bracia nasi, tylko duchem ubożsi.
— Kradną na potęgę, szkody robią.
— A dla czego? Dla tego, że tak zwana inteligencya wiejska nie umie się z nimi obchodzić, że ich za najmniejszą rzecz ściga i prześladuje; a mojem zdaniem to nie jest dobry system. Przecież to są ludzie, można im wyperswadować, wytłomaczyć, przekonać. Otóż możność zbliżenia się do nich, oddziaływania na ich serca prostacze, jest dla mnie bardziej ponętna, aniżeli sam majątek. Ona mnie zachwyca i ożywia, bo wierz mi cioteczko, że wedle mego przekonania, najpiękniejsze to zadanie człowieka stać się pożytecznym.
— Jak ty pięknie mówisz, Wiktorze! — zawołała Julcia, zarzucając ręce na szyję brata — pozwól niech cię uściskam serdecznie i wiedz, kochany mój braciszku, że będę najszczęśliwszą, jeżeli zdołam chociaż w drobnej cząstce przyczynić się do urzeczywistnienia twoich planów.
— Dziękuję ci; znam twój sposób myślenia i wiem, że pójdziesz ze mną zawsze ręka w rękę.
— Wszystko to pięknie mój Wiktorze — rzekła ciotka — ale zdaje mi się, że należałoby...
— Ah, kochana cioteczko, należałoby przedewszystkiem cieszyć się z szczęścia, które na nas najniespodziewaniej spadło.
— No tak, ale...
— Odrzućmy wszystkie ale, damy sobie przecież radę. Posiadamy majątek, a to dużo znaczy, gdyż daje możność urządzenia sobie życia w sposób dowolny.
— Zawsze nie obejdzie się bez kłopotów.
— Precz z niemi! Na teraz przynajmniej nie troszczmy się o nie. Wogóle uważam, że ludzie za wiele żądają od losu, zanadto się skarżą na świat i na życie, a w gruncie rzeczy ono nie jest tak złe jak się niejednemu wydaje.
— Teraz tak mówisz.
— Nie tylko teraz, ale i poprzednio miałem takie samo zdanie. Przechodziliśmy ciężkie koleje, to prawda, z wysiłkiem zdobywaliśmy codzienny kawałek chleba; ja chorowałem, zdawało się, że już giniemy, a przecież znaleźli się jeszcze dobrzy ludzie. Poczciwy nasz doktór podźwignął mnie z niemocy i prócz tego, przez swoje stosunki w sferach finansowych, przyczynił się nie mało do tego, że dostałem posadę. No i smutne nasze położenie polepszyło się. Sama ciocia przyzna, że w ostatnich czasach nie było nam tu bardzo źle. Mieszkanko szczupłe, lecz miłe i wygodne, nie zaznaliśmy głodu, nie chodziliśmy obdarci. Prawda, że gnębiły nas długi, a raczej dłużki dawniejsze, lecz zwierzchnicy okazywali mi wiele dobroci, nadzieja awansu była coraz bliższa urzeczywistnienia się.
— Wierzyłeś w nią? — spytała ciotka.
— Dla czego nie miałbym wierzyć? Bezpośredni zwierzchnik bardzo mnie lubił i dyrektor był dla mnie uprzejmy i przychylny, wszyscy koledzy życzliwi, pracowałem uczciwie, robiłem co do mnie należało, chodziłem do biura punktualnie.
— A jednak dwa razy już cię awans ominął.
— Wielka rzecz! Ominął dwa razy, lecz dostałbym za trzecim. Cioci się zdaje, że dyrektor ma zupełną swobodę w rozdawaniu awansów? Gdy wnosi za kim instancyę człowiek wpływowy, figura, na której dyrektorowi wiele zależy, to trudno, cóż on ma robić? Musi spełnić prośbę, może nawet wbrew własnej woli. Sądzicie panie, że dyrektor jest wszechwładny, lecz to nie prawda; są względy, z któremi musi on się liczyć, jak najzwyczajniejszy śmiertelnik, ale dajmy pokój tej kwestyi. Ostatecznie, cóż mnie to teraz może obchodzić? Jutro zaraz pójdę i podziękuję za posadę, a w tych dniach pojadę do Kalinówki, obejrzę jak tam jest, urządzę mieszkanie. Zobaczycie, jak wam wszystko przygotuję. Pokój dla cioteczki, pokój dla Julci, elegancko, czyściutko, porządnie; odetchniecie sobie po wszystkich kłopotach; cioteczka szczególniej na stare lata znajdzie wypoczynek, który jej się tak dawno, tak słusznie należy.
Tej nocy w skromnem mieszkanku na Lesznie nikt oka nie mógł zmrużyć; szczęście bowiem zwłaszcza niespodziewane, spędza swoim wybrańcom sen z powiek.
Wiktor marzył o pięknem pożytecznem życiu, które będzie nieprzerwanem pasmem dni szczęśliwych i uczciwie spędzonych. Marzył i śmiał się w duchu z tych, którzy posiadając kawał ziemi żyznej, żyjąc wśród przyrody, wśród prostego ludu, utyskują i narzekają, skarżą się i złorzeczą.
On im pokaże, co zrobić można na tem wdzięcznem polu, jakie świetne rezultaty otrzymać!
Marzył, że ta Kalinówka, zwyczajna dziś wioska, taka jak tysiące innych na świecie, pod jego wpływem, w skutek jego pracy i zabiegów, zamieni się w idealnie szczęśliwą oazę, w miniaturowy raj, w którym kwitnąć będzie dobro, piękno i cnota.
Myśli ciotki biegły zupełnie innemi drogami. Kobieta dawnej daty, religijna głęboko, przedewszystkiem pomodliła się gorąco za spokój duszy kuzyna, który uszczęśliwił Wiktora i Julcię. Potem myśl jej pobiegła w dobrze znane strony, do Kalinówki.
Pamięta ciotka doskonale ogród i dwór w Kalinówce; pamięta, gdyż w nim niejedną z lepszych chwil życia spędziła. Tam właśnie, przed laty, serce jej po raz pierwszy żywszem uderzyło tętnem, ale to już tak dawno, bardzo dawno...
Czas potrosze zatarł te wspomnienia, które dziś jak zasuszone kwiaty, pobladłe i bezbarwne, spoczęły na cmentarzu wspomnień.
Westchnęła tylko nad niemi dobra kobieta i zaraz zwróciła myśli na realniejszą drogę, do gospodarstwa, do służby. Ileż pracy ją czeka! Tyle lat w Kalinówce nie było dziedzica, nie było gospodyni! Bóg wie co się tam dzieje? po jakiemu wszystko idzie? Czy są ładne krowy, dość drobiu, czy czuwa nad tem kto? Wszystko wypadnie zreformować, po swojemu przerabiać. Zapewne musi tam być jakaś szafarka, czy klucznica, ale jaka? Może upija się, może kradnie, może nie dozoruje wszystkiego jak należy? O ludzi teraz bardzo trudno. Ciotka wie o tem bardzo dobrze, bo ileż to już w życiu swojem miała ze sługami do czynienia! Jedna gorsza od drugiej, ale nic to, ciotka czuje się jeszcze na siłach, nie brak jej energii; zaprowadzi też w Kalinówce ład wzorowy i Julcię gospodarstwa kobiecego wyuczy, ale nie na tem koniec. Będzie musiała dobrze sąsiedztwo poznać; dla Wiktora żonę, a dla Julci męża upatrzyć. Kocha te dzieci jak swoje własne, to też i szczęście ich ma przedewszystkiem na względzie. Sama i jedno i drugie wyswata, wesele dla Julci wyprawi. Myśli dobrej kobieciny biegną szybko, zmieniają się jak obrazy w kalejdoskopie, tyle roboty, tyle kłopotów ją czeka!
Julcia także zasnąć nie może, rozplotła długie, jasne włosy, oparła głowę na ręku i marzy. W jej wyobrażeniu wioska przedstawia się jak kartka z najpiękniejszego poematu. Marzy więc dziewczę o lasach zadumanych, czarnych, tajemniczych, szemrzących; o srebrnych wodach, łąkach ukwieconych, o barwnych motylach, co się w powietrzu gonią i dla odpoczynku na różach siadają. Marzy, a w uszach jej dźwięczy pieśń słowików, szelest liści, wód szmery... Ah, jakiż piękny świat, jaki wspaniały, jakie nieprzebrane skarbnice wdzięków posiada!
Dziewczę marzy i marzy, a nad miastem, nad wieżycami kościołów, nad okopconemi kominami fabryk, nad ulicami, w których czerwonawe płomyki świateł gazowych migocą, płynie księżyc poważny, spokojny i przygląda się z góry ziemi uśpionej; tej nieszczęśliwej i pięknej, tej kolebce ludzkiej i cmentarzowi zarazem; tej odwiecznej arenie życia, splecionego z przemijających kwiatków szczęścia i — długich, szarych pasem niedoli...




II.

Nie przesadziła ciotka, mówiąc, że Kalinówka wieś prześliczna, a nie minął się też z prawdą i mecenas, twierdząc, że folwark doskonały.
W hypotece, według wyrażenia regenta, czystej jak łza, (bo regenci niekiedy używają takich poetycznych porównań), już jako właściciel figuruje pan Wiktor, a suma Julci zapisana na pierwszem numerze, pewna jest (znowuż według wyrażenia regenta) jak mur i opoka...
Mecenas, jako wykonawca ostatniej woli pana Dezyderego, zajął się interesami, uporządkował je, formalności załatwił, a oddając majątek Wiktorowi, w kilku serdecznych słowach życzył mu powodzenia i szczęścia.
— Wolałbym, co prawda, żebyś był Kalinówkę w dzierżawę oddał — mówił — lecz jesteś pełnoletni i masz swoje zdanie; ja ci mojego nie narzucam, ale przyjmij radę doświadczonego człowieka i idź w ślady zacnego twego stryja; oszczędzaj, zbieraj, składaj grosz do grosza, rubel do rubla. Praktycznym, przedewszystkiem praktycznym bądź! Młody jesteś, marzyciel jak w ogóle ci, którzy nie przeszli jeszcze twardej szkoły życia: wszystko wydaje ci się dobrem, pięknem, szlachetnem, a w rzeczywistości jest inaczej. Rządź się dobrze, pracuj, oszczędzaj. Więcej nic ci już nie powiem, a o to, coś usłyszał, nie obrażaj się. Byłem szczerym przyjacielem twego stryja, więc też i tobie dobrze życzę. Bądź zdrów, a w razie jakiego kłopotu, gdy będziesz potrzebował pomocy lub rady, proszę do starego Borutowicza jak w dym — i ręczę, że zawodu nie doznasz.
Wiktor uścisnął serdecznie rękę mecenasa i odprowadził go do stacyi kolei.
Kalinówka leżała w ładnem położeniu, wśród wzgórz falowatych, pokrytych lasami. Tuż za wsią, której białe chaty malowniczo były rozrzucone na pochyłości, płynęła rzeka spławna, a nad nią rozciągały się łąki szmaragdowe, pachnące.
Młyn warczał i turkotał nieustannie, bujne zboże pod tchnieniem wiatru, kołysało się, jak fala wód szeroko rozlanych. Zdaleka widać było las duży, sosnowy, który jak czarna rama zamykał krajobraz.
Folwark zabudowany porządnie, otoczony wysokim parkanem i rzędem topól wysmukłych, widać było zdaleka; nieopodal zaś znajdował się dwór, drewniany wprawdzie, ale wygodny, obszerny, z dużą werandą, po której pięło się wino dzikie.
Tuż za dworem był ogród, w części dziki, w części owocowy, a snać założony dawno, gdyż o tem świadczyły drzewa grube, rozrosłe, zapewne od lat wielu istniejące.
Rządca, który za życia pana Dezyderego we dworze mieszkał, teraz z rodziną do osobnego domku, na folwark się przeniósł. Dwór wybielić zewnątrz kazał, odświeżyć ze środka i na przyjęcie nowego dziedzica otworzyć.
Wiktor i Julcia zachwyceni byli widokiem nowej siedziby, ciotka, aczkolwiek nie objawiała głośno swej radości, czuła się tu jednak o wiele weselszą, swobodniejszą, aniżeli w ciasnych pokoikach na Lesznie.
Zajęła się natychmiast urządzeniem domu i gospodarstwa kobiecego, którego ster zaraz silnie w swoje ręce ujęła.
Pierwsze kilka dni ubiegły bardzo szybko; Wiktor z panem Żarskim, rządcą, objeżdżał pola i lasy, aby cały majątek obejrzeć, Julcia urządzała swój pokoik, zaciszny, milutki, z oknami wychodzącemi na ogród; przyozdabiała wszystkie stoliki bukietami świeżych kwiatów, ustawiała książki w szafie, słowem krzątała się bardzo energicznie. Z równą troskliwością starała się przyozdobić gabinet Wiktora i pokój ciotki, a chociaż ta wymawiała się, że jej bukiety i różne fatałaszki niepotrzebne, że obejść bez nich się może, jednak rada była w duszy, że mieszkanie porządnie, nawet elegancko wygląda.
W salonie stały ładne meble z Warszawy, doskonały fortepian i na tym wzrok ciotki częstokroć zatrzymywał się z dumą.
Dobra kobiecina snuła już rozmaite plany, dopytywała się pilnie o sąsiadów, o ich stosunki, stan majątkowy, ale plany te nie nabrały jeszcze określonych konturów. Pan Żarski, ciągle gospodarstwem zajęty na gawędę nie wiele miał czasu, a przytem dziwnie był małomówny, pół słówkami tylko odpowiadał:
— Zły gospodarz, dobry gospodarz, źle stoi, dobrze stoi...
Oto były całe definicye, jakiemi ciekawość ciotki zaspakajał.
Szukała więc sposobności, żeby z lepszego źródła informacyi zasięgnąć.
Wieczór zapadł.
Na werandzie, Wiktor z Julcią siedzieli w zamyśleniu, patrząc na obłoczki płynące po niebie, wyzłocone od zachodzącego słońca. Ciotka krzątała się koło stołu, na którym syczał błyszczący samowar.
— Co to pana Żarskiego nie widać? — zapytała Wiktora.
— Nie przyjdzie dziś, cioteczko. Pojechał do Warszawy, po syna. Prosił, żeby mu dać urlop. Naturalnie nie mogłem odmówić.
— Pan Żarski ma syna w gimnazyum? — zapytała Julcia.
— W uniwersytecie, siostruniu, i to już na dokończeniu podobno, młody człowiek, bardzo dobrze się uczy.
— Słyszałam coś o tem — wtrąciła ciotka — właśnie wczoraj spotkałam się na folwarku z panią Żarską, no i ta, jak zwykle matka, zaraz wszczęła rozmowę o swoim jedynaku. Poczciwa jakaś kobiecina i bardzo jej dobrze z oczów patrzy. W każdym razie daleko jest sympatyczniejsza, aniżeli jej małżonek, milczący jak mumia egipska, z którego trzech słów trudno wydobyć!
— Cóż ciocia chce? Prosty, skromny człowieczysko, zapracowany całe życie, jak wół w jarzmie.
— Podobno dawniej był gdzieś ekonomem, czy pisarzem prowentowym.
— Czy mu to ubliża?
— Zapewne że nie, ale zawsze...
— Jakto ale?
— Widzę, że masz ochotę sprzeczać się. Co do mnie, nie jestem usposobiona do dysput, w których oczywiście wy młodzi, oczytani, zawsze mnie przegadacie.
— Bo też doprawdy zrozumieć trudno — odezwała się Julcia — jak ciocia, osoba z tak dobrem sercem, może mieć tego rodzaju uprzedzenia...
Ciotka chciała coś odpowiedzieć, ale turkot kół na dziedzińcu zwrócił jej uwagę w inną stronę.
— Patrzcie no — rzekła — ktoś jedzie do nas.
— Zdaje mi się, że jakiś żyd.
Rzeczywiście przed ganek zatoczyła się biedka i z niej wyskoczył chudy, ruchliwy żyd, o bystro biegających oczach i płowej, spiczastej, trochę szpakowatej już, brodzie.
Ukłonił się bardzo nizko i trzymając czapkę w ręku zbliżył się ku werendzie.
— Kłaniam jasnego państwa! — rzekł — bardzo kłaniam, życzę zdrowia i szczęścia na nowej fortunie, na takiej fortunie! Aj waj, jaka to fortuna!!
— Dziękujemy — odrzekł Wiktor — ale któż pan jesteś?
— Wielmożny pan mie nie zna? — rzekł zdumiony — mnie wielmożny pan nie zna?!
— Istotnie, nie miałem dotychczas przyjemności.
— Dziwno mi, dalibóg dziwno, mnie tu wszyscy znają, na wiele? Na pięć, na dziesięć mil wokoło!
— Być może, ale my mieszkaliśmy dotychczas jeszcze dalej.
— I to prawda jest. Ja sobie nazywam Jojna Imbryk, mieszkam niedaleko w mieście Bosekaczki, mam swój dom, po dworach jeżdżę, handluję. Kupuję trochę zboża, wełny, okowity, co można, czasem bydlę, albo konia, albo skórki z owiec. Jak wiadomo, po żydowsku, aby żyć! Pan Żarski mnie już dawno zna i może poświadczyć, że jestem rzetelny, sprawiedliwy, nie tak jak insze łajdaki. Nie szkodzę nikomu, lubię trzymać swoje słowo, a jak potrzeba, to wygodzę. Niech wielmożny pan spyta pana Żarskiego, co on sobie myśli o Jojne Imbryk? to pan Żarski powie, że niema takich trzy Jojne Imbryk, ani takich dwa Jojne Imbryk, tylko jest jeden sprawiedliwy, rzetelny Jojne Imbryk na całe Bosekaczki!
— Cieszy mnie, że widzę przed sobą tak sprawiedliwego męża, ale co pana do nas sprowadza?
— Ja, z przeproszeniem wielmożnego pana sam sobie sprowadziłem! Na co miał mnie kto prowadzić? Przecie, Bogu dziękować, nie jestem małe dziecko, sam nawet wnuczków już mam!
— Ale...
— Ale, proszę wielmożnego pana, to jest tak: ja przyjechałem, żeby się państwu pokłonić, ot tak sobie, dla grzeczności i przyjechałem całkiem bez interesu, a w tem, że przyjechałem bez interesu, to jest właśnie cały interes!
Julcia rozśmiała się.
— Co pan mówisz? — rzekła.
— Ja prawdę mówię, trzeba tylko sobie to rozważyć w delikatnej główce, a wielmożna panienka zaraz zrozumie. Naprzykład, ja tu dziś nie mam chęć co kupić, więc nie mam żadnego interesu; ale poznać takie godne osoby, to ja myślę, że jest wielki interes!
— Mój Jojna — odezwała się ciotka — powiedzcie mi, proszę, czy stary Abram Imbryk jeszcze żyje i czy to jaki wasz krewny?
— Pani dobrodziejka zna stary Abram Imbryk?! Zkąd pani jego zna? To jest mój ojciec, mój rodzony ojciec jest! On już teraz bardzo stary, on już nie handluje, on tylko bublie czyta. Na moje sumienie, nie mogę zmiarkować zkąd wielmożna pani zna starego Abrama?
— Dawne to dzieje, mój Jojno; niegdyś przepędzałam tu po kilka miesięcy u krewnych, w tej samej Kalinówce, w Zagórowie, w Białowodach, w Motylach. Pamiętam więc doskonale waszego ojca, bo we wszystkich tych dworach bywał za interesami.
— Ny, ny, sprawiedliwie powiadają, co góra z górą się nie spotka, ale szlachta z żydkiem zawsze. Aj waj, oj waj!
— Powiedzcie mi, jakże tu teraz? W Zagórowie pewnie państwo Jasińscy dotychczas?
— Proszę wielmożnej pani, tam już trzeci dziedzic jest. Drugi to był żyd, Klopfisz, kupił Zagorów na licytacyi, a potem sprzedał go panu Marcinkowskiemu. Klopfisz dobry interes zrobił, ale i pan Marcinkowski nie stracił. On wielki gospodarz jest! ha, ha! jaki gospodarz, z pełną gębą osoba!
— Ma dzieci?
— Tylko jednego syna i córeczkę, ot tak jak wielmożna panienka. Syn uczy sobie gospodarować przy ojcu; tęgi panicz, tylko ma jeden mały feler.
— Kulawy?
— Zdrów jak koń, ale ma trochę świerżbienie na kieszeń; lubi kupić ładny koń, kawałek powozik, lubi sobie jeździć na polowanie, zwyczajnie jak panicz. Ojciec, znów ma węża w kieszeni, chciałby z jednego rubla zrobić pięć. On synowi nie daje dużo, on sobie gniewa jak syn traci. Za to mama to jest pani z wielkiem fanaberyem. Ona tak patrzy na ludzi, jakby sama siedziała na dachu, a wszyscy chodzili po ziemi, jak muchy. Ona by chciała, żeby jej synek wszędzie był na pierwszy numer. W Motylach to jest znów na wywrót; pan Brogowicz jest z dużem fanaberyem, a pani za to bardzo delikatna. To już starzy ludzie, dzieci wyposażyli, sobie zostawili jeden folwark i siedzą. On lubi czasem w karty zagrać, czasem do Warszawy pojechać; ona więcej w domu, rzadko kiedy jeździ, nawet do swoich dzieci w gościnę.
— Wszystko nowi sąsiedzi, nie znam ich.
— Zkąd wielmożna pani znać ich ma? — spytał Jojna — tu się ich tyle przewinęło przez ostatnie dwadzieścia lat, aż trudno spamiętać. Jak czasem przychodzi od Pana Boga na ludzi, nie w złą godzinę powiedzieć, jaka słabość, tak na te wsie przychodziły licytacye. Dziś jednemu sprzedali, jutro drugiemu, za tydzień trzeci wyleciał! To był sądny dzień, na moje sumienie!
— Przecież teraz ta epidemia ustała już chyba — wtrącił Wiktor.
— Ny, prawda jest. Ona niby ustała i teraz nie praktykuje się tak często; ale zawsze między naszą szlachtą nie braknie kapcanów i bankrutów. Oni biedni są, oni się szarpią, mordują, aby jeszcze rok, aby jeszcze rok, a potem? Potem, to oni powiadają: „niech sobie świat zawali, niech sobie do góry nogami przewróci.“ Oni biedni są, ale co mają robić? Każdy chce żyć i oni także; oni potrafią sprzedać takie zboże, co sobie wcale nie urodzi i wełnę z takich owiec, co jeszcze nie żyją.
— A któż to kupuje?
— Kto ma kupować? Żydzi kupują.
— Na pewną stratę?
— Co wielmożny pan powiada? W handlu to nigdy nie jest ani pewny zysk, ani pewna strata; może być tak, a może być inaczej. Różnie się trafi; po drugie, nasze życie żydowskie, także całkiem na łataniu stoi; tu trzeba urwać, tam przyczepić; trzeba z tego wiatru co sobie idzie w polu, robić kawałek chleba. Szlachcic kapcan, choć ma ziemię, ma swój dach nad głową, ma co jeść, żyd jest gorszy kapcan, bo z kapcana żyć potrzebuje; ale co to gadać, proszę wielmożnego pana; tak było, tak jest i tak już będzie.
— No, może kiedyś...
— Chyba wtenczas, jak sobie pan Kaliciński ożeni.
— Jak? jak?! — zawołała Julcia.
— Aj, przepraszam, zapomniałem że państwo z innych stron, tutejszych interesów nie znają.
— Więc wytłomacz nam pan co to znaczy?
— U nas taka przypowiastka jest. Tu niedaleko od państwa, w Toczkach, mieszka sobie szlachcic, pan Kaliciński. Nie wiem, czy w całem naszem miasteczku zdybie się pięciu żydów, żeby im nie był winien; no, ma się rozumieć, żydzi upominają się o swoje, a on powiada bardzo grzecznie każdemu: „słuchaj kochaneczku, ty sobie nie frasuj; ja tobie wszystko co do grosza oddam, jak się ożenię.“ On tak gada i on tak sobie ciągle żeni, może piętnaście, może ośmnaście lat; tymczasem do tej pory nikt o jego weselu nie słyszał i nikt od niego grosza nie widział. Więc między naszymi żydkami jest taka przypowiastka, że jak kto zrobi marny interes, co kapitał będzie całkiem przepadnięty, to powiadają, że odbierze swoje pieniądze, jak się pan Kaliciński ożeni!
— Ale dla czegóżby się nie miał ożenić? — spytał Wiktor.
— Albo ja wiem, proszę wielmożnego pana. Jest jeszcze nie bardzo stary, chociaż i nie bardzo też młody, wygląda tak jak inni panowie, folwarczek ma co prawda nie duży, ale ma.
— Może nie stara się o żonę?
— Właśnie, proszę wielmożnego pana, on się tylko tem trudni. Nasz Mosiek, wielki krawiec, pierwszy na całe Bosekaczki, ma z pana Kalicińskiego całe utrzymanie. On jemu ciągle szyje ładne kamizelki, paltony, jak zwyczajnie dla kawalera i to wszystko napróżno. Ja miarkuję, że oni oba nie mają szczęścia do takich interesów.
— Jak to oba?
— Ny, tak ten co szyje paltony, jak i ten co w nich chodzi.
Ciotka rozśmiała się.
— No, mój panie Jojna — rzekła — nie każdy patrzy na garderobę, być bardzo może, że ten pan ma taki charakter niedobry, że go nikt nie chce za zięcia.
— Aj, jaki charakter? Co on ma mieć za charakter? Na co jemu charakter?
— Przecież musi być albo dobry, albo zły; albo uczciwy, albo nie.
— Ja pani co powiem. On nie jest ani dobry ani zły, ani taki ani owaki; zwyczajny sobie szlachcic z przeproszeniem, ani pachnie ani śmierdzi, albo to mało na świecie takich ludzi jest?! Proszę pani, czy to każdy człowiek ma charakter?
— No jakże?
— Ha! ha! jak wielmożna pani chce poznać prawdziwy charakter, to niech pani pojedzie do Białowody, tam siedzi szlachcic co ma charakter.
— Któż to taki?
— Pan Mirkowicz! Osoba! Na moje sumienie osoba! Jak jestem żyd rodzony, tak prawdę powiadam wielmożnemu państwu, że taki człowiek rzadko się trafi.
— Czemżeż odznacza się ten pan Mirkowicz?
— Proszę wielmożnej pani, co tu długo gadać, jest pan, porządny pan jest! Jego każde słowo to ma wagę jak złoto, można na niem mur postawić, ono będzie jak było. Gdzie on był, to my tam nie będziemy, a co on widział, to my też nie będziemy oglądali; proszę zobaczyć jego gospodarstwo, jego dom!
— Młody człowiek?
— Nie, człowiek letni już, ma trochę białe włosy, ale zdrów, mocny jest. Cały dzień może stać w polu, a jeszcze w nocy lubi książki czytać. Z niego nasze żydki nie mają wielkiego zarobku, ale go bardzo szanują. Bo jak nie mają szanować, proszę wielmożnej pani? Tu raz było takie zdarzenie, że się zrobiła wielka sprawa o las, między szlachcicem i żydem. Dwa lata włóczyli się po sądach, zwozili delegacye, komisye, był cały kram i wielkie zawrócenie głowy, a żadnego skutku, tylko kosztów narobiło się niech Pan Bóg broni wiele! Nareszcie i żyd i szlachcic zgodzili się, żeby pan Mirkowicz ten interes rozsądził. On rozsądził! Ha! ha! ja byłem przy tym sądzie, ja mam jeszcze smak w gębie od tej sprawiedliwości!
— Strony były zadowolone z wyroku?
— Jedno słowo powiem: żaden rabin nie mógłby lepiej osądzić!
— Pan Mirkowicz dawno już mieszka w Białowodach?
— Nie bardzo, całkiem może dziesięć lat, może dwanaście...
— Familijny jest?
— Ma żonę i córeczkę też ma. Piękna panna, powiadają, że z wielkiem edukacyem. Więcej dzieci to on niema, tylko tę jednę córeczkę, nazywają ją panna Wanda.
— Czy Jojna często bywa w Białowodach?
— Jak wypadnie, nie często, ale czasem przytrafia się interes, to jestem.
— No, mój Jojno — rzekła ciotka — bardzo dobrze zrobiłeś, żeś do nas przyjechał, dowiedzieliśmy się od ciebie różnych ciekawych rzeczy.
— No, Bogu dziękować, jestem sobie żydek, a od tego żydki są, żeby różne ciekawe rzeczy opowiadali. Jak tu nie powiedzieć takim państwu, a najbardziej wielmożnej pani, co pamięta jeszcze mojego ojca!
— Ja myślę, że to już zgrzybiały starzec, ile on lat mieć może, bo za mojej pamięci już był siwy jak gołąb.
— Ile lat?! Kto to wie? Niech on sobie żyje drugie tyle i więcej; on teraz ciągle czyta, ciągle czyta, a u nas to wielki honor jest, jak kto w domu tylko świętych ksiąg pilnuje.
— No, napijże się herbaty, panie Jojna, poczęstowałabym cię czem lepszem, ale wy u nas nie jadacie.
— No, co zrobić, proszę wielmożnej pani, każdy musi swój zakon utrzymywać.
Jojna z nieśmiałością, na brzeżku krzesła usiadłszy, herbatę wypił, potem kłaniając się, jeszcze raz szczęścia nowym dziedzicom życzył, i wgramoliwszy się na swoją biedkę, odjechał.
Tymczasem mrok już zapadł zupełny, na niebie zajaśniały gwiazdy, łagodny wiatr przynosił zapach kwiatów z łąk skoszonych świeżo.
W pokoju zapalono światło i wszyscy z werendy tam przeszli.
Julcia od śmiechu wstrzymać się nie mogła.
— Zabawny jest ten pan Jojna Imbryk — rzekła — ze swojemi sądami o ludziach, z mową pełną przeróżnych sentencyj. Siliłam się na powagę, żeby się głośno nie rozśmiać, a ciocia umyślnie podtrzymywała rozmowę i wyciągała żyda na słówka.
— Co prawda — wtrącił Wiktor — nie przyszło to z trudnością, bo też ów Imbryk jest bardzo gadatliwy. Istna szkatułka grająca, aby tylko nakręcić, brzęczy bez końca.
— Moje dzieci — rzekła ciotka — nie znacie wiejskich żydów. Wszyscy oni tacy; to już nie od dzisiaj. Zawsze tak po wsiach bywało, że żyd do dworu nowinki przynosił, a dawniej jeszcze, gdy tyle gazet nie istniało, to wszystkiego dowiadywano się od żydów. Mój ojciec nieboszczyk, a trzeba wam wiedzieć, że był zawzięty polityk, zawsze żydowi więcej wierzył niż gazecie.
— Zdaje się, że cioteczka wzięła tę wiarę w spadku — rzekł z uśmiechem Wiktor.
— Tak, tak — dodała Julcia — pan Imbryk dostał się też na indagacyę nie żartem.
— Śmiejcie się, moje dzieci, ale ja swoje zrobiłam, wiem przynajmniej w jakiem sąsiedztwie jestem i czego mam się trzymać, z kim żyć, a kogo omijać...
— Dla czego omijać?
— No, przyznacie sami, że z tym panem Kalicińskim z Toczków, który ciągle się żeni, a nie może się ożenić, nie chciałabym zawierać bliższej znajomości.
— Kto wie, moja ciociu — rzekł Wiktor — a może właśnie Julcia położy kres męczarniom tego biednego młodzieńca.
— Dajże mi pokój, mój kochany. Tego jeszcze brakowało, żebyś mnie przyczepił do tekstu jakiejś anegdotki żydowskiej, rozśmieszającej wspaniałe miasto Bosekaczki.
— No, nie gniewaj się, siostruniu, to żarty...
— Ja was pożegnam, moje dzieci — rzekła ciotka — wstaję teraz tak rano, że nie mogę wieczorami dotrzymywać wam towarzystwa.
— Bo też ciocia niepotrzebnie doprawdy, zrywa się o wschodzie, jest przecie klucznica, tyle służby.
— Ach, moja droga, komu to dziś można wierzyć? Dobrzebyśmy wyszli, zdawszy się na łaskę tak zwanej służby. Ale dobranoc, i wam również nie radzę długo siedzieć, lepiej wstać rano, po gospodarsku.
Gdy ciotka wyszła, Julcia rzekła do brata:
— Wiesz co, Wiktorku, że wcale nie mam intencyi iść za radą ciotki, jeszcze nie mogę bowiem pozbyć się miejskich przyzwyczajeń. Jeżeliś łaskaw, chodź ze mną do ogrodu, pogawędzimy, podumamy trochę.
— A i owszem, noc piękna, chodźmy.
W ogrodzie klomby róż roznosiły upajający zapach, stare drzewa szumiały poważnie, z oddalenia dolatywał turkot kół młyńskich i szum wody spadającej ze szluzy.
Brat z siostrą w milczeniu przeszli kilkakrotnie przez główną, szeroką aleję, poczem usiedli na ławce.
— Jaka ja jestem szczęśliwa! mój braciszku — mówiła Julcia, kładąc rękę na ramieniu Wiktora — jaka jestem szczęśliwa, to opowiedzieć nie umiem! Pomijając to, że po kilku latach ciężkiego, mozolnego życia, walki o kawałek chleba i ciągłego niepokoju o przyszłość, mamy nareszcie byt spokojny i niezależny; pominąwszy to, powtarzam — bo ostatecznie, nawet wśród trosk i kłopotów, można sobie życie znośnem uczynić — ale tu posiadamy skarb nieoceniony, wielki skarb!
— O czem chcesz mówić, siostrzyczko?
— O tem, że tu jest powietrze ożywcze, uzdrawiające, że ono będzie dla ciebie zbawiennem lekarstwem.
— Ja teraz zupełnie dobrze się czuję.
— A jednak jesteś mizerny i blady. Kalinówka przywróci ci rumieńce. Przed wyjazdem z Warszawy chodziłam do naszego poczciwego doktora, aby go pożegnać i zarazem zasięgnąć rady co do ciebie.
— Jak ty zawsze o mnie pamiętasz!
— Dwoje nas tylko jest, mój bracie, powinniśmy się więc kochać tem bardziej. Doktór powiedział, że wieś uleczy cię ostatecznie, już przez to samo, że cię uwolni od pracy kancelaryjnej, siedzącej.
— Nie rozumiem dla czego tak się o mnie troszczysz. Co prawda, nie jestem Herkulesem, ale też nie widzę powodu do obaw, do jakiejś pieczołowitości szczególnej, którą tylko chorych otaczać należy. Lepiej oto o czem innem pomówmy. Spełniło się to, o czem zaledwie śmieliśmy marzyć niekiedy. Jesteśmy na wsi, wśród ludu; mamy niezależność i środki czynienia dobrze, znajdujemy się od dni kilku, no i cóż zrobiliśmy, moja Juleczko kochana?
— Ja dotychczas nic a nic.
— I ja podobnież.
— Razem to niewiele, ale na usprawiedliwienie nasze powiem, że przecież musieliśmy się jakoś urządzić, rozpatrzyć. Ciebie pan Żarski woził ciągle po polach, ja znów miałam w domu dosyć krzątaniny, owej drobiazgowej roboty kobiecej, która może nie wiele warta, ale, bądź co bądź, konieczna jest. Od jutra chciałabym zacząć inną pracę. Właśnie powziąłam zamiar wybrać się na wieś, do chat, zobaczyć co robią wiejskie kobiety, jak chowają dzieci, jak je uczą i czego uczą? Może znajdę chorych, biednych, potrzebujących pomocy; będę szczęśliwa, gdy co dla nich uczynię i wyobrażam sobie, że po niejakim czasie pomiędzy dworkiem naszym, a temi chatami, co nad rzeką się ciągną, zawiąże się stosunek serdeczny, jak najlepszy.
— Nie wątpię, że tak będzie, moja Julciu, jestem przekonany bowiem, że dobrocią i łagodnością można z prostymi ludźmi zawsze trafić do ładu. Szkoda, że nie wszyscy są tego zdania.
— Czy mówiłeś już z kim o tej kwestyi?
— A właśnie, z naszym panem Żarskim.
— Czyż on dysputuje? Taki małomówny człowiek, zdaje się, że trzech zliczyć nie potrafi.
— Jest przedmiot, który go bardzo zajmuje i czyni niezwykle wymownym.
— Gospodarstwo?
— Tak, gospodarstwo i wszystko co ma z niem związek. Rzecz niepojęta dla mnie. Pan Żarski z pozoru wygląda sympatycznie, zdaje się, że jest człowiek z uczuciem i z sercem; mecenas Borutowicz twierdzi, że równie uczciwego administratora majątku rzadko w swojem życiu spotkał, a jednak...
— Masz jakie podejrzenia?
— Ależ broń Boże!
— Więc?
— Rażą mnie jego poglądy, sposób postępowania, obejście się z ludźmi. Wyobraź sobie, kiedyśmy przyjechali do lasu, pokazał mi kilka pni świeżo ściętych i powiedział, że wszystkim sprawcom kradzieży pozabierał siekiery i zapozwał ich do sądu. Gdym mu powiedział, że za surowo postąpił, oburzył się i rzekł, że to jeszcze za mało, że ze złodziei należy siódmą skórę ściągać!
— Cóż za średniowieczne poglądy!
— Ze służbą obchodzi się ostro, stanowczo, bezwzględnie, co każe to musi być spełnione natychmiast; o najmniejszą bagatelkę robi tyle krzyku, jakby Bóg wie co się stało, a przytem (przyznał mi się z całą otwartością), jeżeli krzyk nie pomoże, to woła owego parobka czy fornala na osobność i jako niezwykle silny, używa bardziej przekonywających argumentów.
— Jak to, czyżby bił?!
— Sam mi to powiedział, ale co najdziwniejsza, moja droga, że pomimo tego ludzie nasi w ogień by za nim poszli.
— Za nim? Niepodobna!
— Pytałem się stangreta, czy kontenci są z pana Żarskiego — i czy wiesz co mi odpowiedział? Odpowiedział, że tak dobrego człowieka, jak nasz rządca, w okolicy niema, że ludzie dobijają się o służbę w Kalinówce, a jak się który dostanie, to siedzi; są parobcy i fornale od dwudziestu i więcej lat w obowiązku. Teraz kochana siostrzyczko, może mi wytłomaczysz tę zagadkę, bo ja zrozumieć jej na żaden sposób nie mogę.




III.

Na ogromnym karecianym koniu, jechał jakiś jegomość wysoki niezwykle, szczupły, ubrany z przesadzoną, czysto prowincyonalną elegancyą. Spiczasta bródka hiszpańska uczerniona, również jako i cienkie, w kształt mysich ogonków skręcone wąsiki, czyniły go podobnym do Don Kiszota z Manszy. Ogromny koń stąpał dumnie i z powagą, a jeździec, z powodu zbyt słusznego wzrostu przygarbiony trochę, jaśniał elegancyą i szykiem. Od czapki aż do lakierków wszystko było na nim nowiuteńkie, prosto z igły.
Wyglądał jak z pudełeczka wyjęty, notabene, jeżeli można wyobrazić sobie pudełeczko, mające przynajmniej, biednie licząc, siedm stóp i dziewięć cali długości.
Obok konia biegł chart także ogromny i chudy, nieodstępny pana Kalicińskiego towarzysz. Niefortunny konkurent, który lubił studyować stare sztychy i illustracye, nabrał przekonania, że wszyscy dawni rycerze, zarówno w wyprawach, jako też na łowach, mieli przy sobie takie psiska, wychudzone i długie.
Kaliciński zapoznał się z Wiktorem, Julcią i ciotką w niedzielę u proboszcza, po nabożeństwie, i zaraz też powziął myśl odwiedzenia Kalinówki i złożenia pierwszej wizyty.
Los szczególnie sprzyjał jego marzeniom, albowiem Wiktor właśnie wyjechał za interesami do miasta, ciotka poszła na folwark, a w domu była tylko sama Julcia.
Gdy wszedł do pokoju, podała mu rączkę z uśmiechem i rzekła.
— Witam pana sąsiada, w tej chwili poszlę na folwark po ciocię, a tymczasem proszę się rozgościć; niechże pan będzie łaskaw spocznie. Konika pańskiego już odprowadzono do stajni, a piesek jak widzę położył się na ganku. Prześliczne stworzenie!
— Niezrównanej wierności, proszę pani, niezrównanej, jedyny powiernik mych smutków i towarzysz samotności.
— Co do drugiego, przypuszczam; ale żeby mógł być pańskim powiernikiem trudno uwierzyć.
— A jednak... Niema pani wyobrażenia co to za poczciwe stworzenie... doprawdy! Utrzymują, że chart jest najgłupszy ze wszystkich psów, ale to nie prawda; bo proszę pani, gdyby tak było, to zkądżeby się wziął, jak przedstawiają nam obrazy, w psiarni bogini łowów Dyany? Coby robił przy wielkich rycerzach, sławnych kawalerach? Wreszcie dla czegoby ustanawiano od niego podatek? Bo od takich psów płaci się podatek, proszę pani.
— Nie wiedziałam o tem.
— Przy dzisiejszym systemacie, wszystko co cenne, co ma cechę kosztowności..
Julcia rozśmiała się.
— Nie przypuszczałam — rzekła — żeby pies ten, aczkolwiek może bardzo znakomity...
— O, znakomity! istotnie rzadkiej znakomitości. Dla niego dogonić zająca to fraszka, zdusić lisa głupstwo, a kot to dla niego mucha! Opal jest moim nieodstępnym towarzyszem i stróżem, bo on się Opal nazywa, proszę pani.
— W symbolice klejnotów, to kamień smutku podobno.
— Tak jest. Z umysłu mu takie miano nadałem — i ja też jestem zawsze smutny, zawsze rozczarowany, pełen zawodów, zmartwień, goryczy.
— Eh, może pan zbyt czarno na świat patrzy.
— Nie, pani, nie, ja nie patrzę czarno, ale doznawszy tyle zawodów, nie zrozumiany, odpychany...
— Czy pan nie jest poetą?
— Wie pani co, nie zastanawiałem się nigdy nad tem pytaniem.
— I nie pisuje pan wierszy?
— Owszem, pisywałem za młodu bardzo dużo... To jest, cóż ja mówię za młodu; widzi pani, że i dziś nie jestem przecież stary, ale za bardzo wczesnej, wczesnej młodości. Dziś już bym tego nie potrafił.
— Dla czego?
— Ręka ociężała, proszę pani, ręka. My rolnicy, dźwigając przez całe życie pług, przekazany przez pradziadów...
— Czy być może? Osobiście, własnemi rękami?
— To jest właściwie nie własnemi, ale po części i własnemi; bo proszę pani, cóż zrobić, jak parobek orze za płytko, albo za głęboko; jak zamiast odwalić skibę prosto jak strzelił, robi gzygzaki jakieś, ani w pięć ani w dziewięć, na pośmiewisko ludziom, wtenczas naturalnie...
— Rozumiem, wtenczas pan własnemi rękami...
— Co robić, proszę pani? istotnie własnemi rękami huknę go w kark, aż mu się babka przyśni.
— Ależ panie, to barbarzyństwo — i pan tak robisz? Pan, który niegdyś pisywałeś wiersze.
Kaliciński wielkie oczy zrobił.
— A cóż to jedno drugiemu przeszkadza? Wiersze wierszami, a robota swoim porządkiem. Zresztą to już było dawno. Pamiętam dobrze, po całych dniach siedziałem nad przepisywaniem, całe książki przepisywałem, na kolorowym papierze, na welinach, na atłasie nawet.
— Więc pan tylko przepisywał?
— A jakże miało być inaczej? Przecież jak kto chce wiersze napisać, to musi je zkądś przepisać, z książki, albo jeżeli umie, z pamięci.
Julcia nie oponowała. Postanowiła zwrócić rozmowę na inny przedmiot.
— Czy tu się bawią w okolicy? — spytała.
— Jak czasem — odrzekł, patrząc na swe błyszczące buty i jak gdzie.
— Ale w ogóle?
— W ogóle powiedziałbym, że nie ażeby... Dawniej to prędzej jakaś zebrała się partyjka, dziś nawet z dziadkiem trudno skleić.
— Pan mówi o kartach?
— Ja nic nie mówię, odpowiadam tylko na pytanie. Pani wybaczy, czasem bywam trochę roztargniony, zwłaszcza, gdy całą moją myśl, całe, jakby to powiedzieć, jestestwo, zajmuje i pochłania wyłącznie tylko jeden przedmiot... Przedmiot, który... do którego... to jest właściwie powiedziawszy, któremu...
Biedny Kaliciński chciał odrazu przystąpić do rzeczy i wykrztusić wyznanie, a przynajmniej dać do zrozumienia, że nie przyjeżdża bez celu, ale widocznie nie miał szczęścia. Raz, że frazes, który zawczasu przygotował sobie, opracował, zaokrąglił, uwiązł mu jakoś w gardle i na żaden sposób wydobyć się nie mógł; a powtóre, że i ciotka, dowiedziawszy się o przybyciu gościa, pośpieszyła do domu.
Gdy weszła do saloniku, Kaliciński zerwał się z krzesła, wyprostował i złożył głęboki ukłon.
Po wymianie wzajemnych grzeczności, ciotka z łatwością poprowadziła rozmowę, w której jednak nie znalazło się miejsca na rozczarowania, zawody, oraz na ów przedmiot, który... do którego... któremu.
Ciotka była bardzo uprzejma dla gościa, dopytywała go o stosunki rodzinne i jak zaczęła kombinować rozmaite konneksye i koligacye, znalazła pewne powinowactwo pomiędzy rodziną Kalicińskich a własną. Stary kawaler zachwycony był przyjęciem, jakiego doznał, z fantazyą podkręcał wąsiki i pieścił się w duszy nadzieją, że wszystko pójdzie jak z płatka. To przekonanie dodawało mu humoru, a że Julcia również rada była pożartować i pośmiać się trochę, więc czas schodził szybko na gawędce.
Powrócił też i Wiktor, ale jakiś zirytowany i kwaśny, widocznem było, że silił się tylko, aby być uprzejmym dla gościa i że z trudnością ukrywał w sobie jakąś troskę, czy kłopot.
Julcia dostrzegła to niezwykłe zachowanie się brata i korzystając z chwili, w której ciotka z panem Kalicińskim zastanawiała się nad koligacyami jakiejś rodziny, szepnęła do stojącego przy oknie Wiktora.
— Co tobie jest, mój drogi?
— Nic, moja Julciu.
— O, nie ukrywaj przedemną! Mnie nie wyprowadzisz w pole, ja czytam w twoich oczach jak w książce.
— Później ci powiem.
— Nie, nie, powiedz zaraz, uspokój mnie, bo widzę, że cię coś niezwykłego musiało spotkać.
— Miałem znowuż z Żarskim przeprawę.
— O co?
— Ah, o te głupie awantury leśne, wyobraź sobie, że podziękował za obowiązek, chce wyjechać ztąd; ale później ci to opowiem, teraz trzeba się zająć naszym gościem.
— Masz słuszność, chodźmy do stołu.
— Pan Wiktor — odezwał się Kaliciński — z pewnością wieś polubi, gdy dłużej pomiędzy nami pomieszka. Na jesieni szczególniej, bardzo tu przyjemnie, zwłaszcza z chartami...
— Nie jestem ja wielkim amatorem myślistwa.
— A tak, tak; w gruncie rzeczy nie ma się czem zachwycać, ja sam nie lubię chodzić z wyżłem po błotach, ani też stać na stanowisku w lesie, ale z chartami, panie, to co innego, to powiedziałbym jest rozrywka rycerska!
— Z jakiego względu?
— No, widzi pan, polowanie ze strzelbą opiera się na podstępie, tu zaś jest walka: zającowi, czy lisowi, pozostawia się możność ucieczki; jeżeli mu się życie nie uprzykrzyło, niech zmyka.
— Ale też i człowiek przy takiej zabawce może kark skręcić — wtrąciła ciotka — właśnie przed laty dwudziestu, jeden z moich kuzynów przypłacił życiem polowanie z chartami, spadł z konia i zabił się...
— Proszę pani dobrodziejki, nie każdy spada, ja oto naprzykład, tyle lat poluję i nie miałem dotąd wypadku. Prawda też, że i mój Zefir jest bardzo pewny w nogach...
— Cóż to za Zefir?
— To ten właśnie konik, na którym przyjechałem tu do państwa.
— Ten ogromny?
— Gdzież on ogromny, tak sobie średniej miary, jak dla mnie. Muszę mieć takiego, gdyż na kucyku wyglądałbym nie bardzo apropo. Na wiosnę Adaś Marcinkowski dawał mi na Zefira trzysta rubli, jak jeden grosz, ale nie chciałem. Już mam takie dziwne serce, że jak się do czego przywiążę, to jestem wierny aż do śmierci.
Rzekłszy to, stary kawaler westchnął i spojrzał na Julcię.
— Jeżeli pan tę zasadę przywiązania stosuje do ludzi — wtrąciła złośliwie ciotka — to żona pana musi być bardzo szczęśliwa.
— Żona? — zapytał zdumiony — ja żony nie mam, proszę pani.
— Więc pan dobrodziej wdowiec?
— Chowaj Boże, jestem kawaler jak dotychczas, żyję w osamotnieniu i smutku.
— Trzeba było sobie znaleźć pocieszycielkę.
— Nie szukałem, pani dobrodziejko, pod słowem, nie szukałem. Może w okolicy mówią inaczej, ale to plotki, nic więcej, jak zwykłe parafialne plotki. Taki ważny krok w życiu trzeba robić z namysłem, chyba że się znajdzie przedmiot, który, to jest właściwie dla którego...
— Proszę pana — rzekła służąca, wchodząc do pokoju i zwracając się do Wiktora — przyszedł gajowy i trzech chłopów.
— Jakaś leśna sprawa — wtrącił Kaliciński — codzienna to u nas zabawka.
— Zawołaj ich tutaj — rzekł Wiktor.
Po chwili interesanci weszli do pokoju. Gajowy, w krótkiej sukmanie, z torbą borsuczą na ramieniu i strzelbą powiązaną sznurkami w ręku, kłaniając się nizko, rzekł:
— Z przeproszeniem wielmożnego dziedzica, pan rządca mnie tu przysłał do wielmożnego dziedzica, jako wielmożny dziedzic przykazał, żeby o każdem złodziejstwie nie do pana rządcy, jeno do samego wielmożnego dziedzica...
— Dobrze, a cóż to za ludzie?
— A to właśnie, z przeproszeniem wielmożnego dziedzica, są aktualnie złodzieje.
— Jakże można tak ich nazywać!
— A no... niby według tego, jako dziś w nocy sosnę...
— Zkąd wiecie, że to oni?
— Albo mnie to, za pozwoleniem wielmożnego dziedzica, pierwszy zna!? Już przez ośmnaście lat boru pilnuję, a każdego złodzieja znam jak zły szeląg. Jakem jeno do dnia, skoro świt, ujrzał co się święci, tak poszedłem śladem, het do samej chałupy, patrzę, Panie święty, sosna leży z przeproszeniem, za stodołą. Ja do sosny, nasza! bo akuratnie cechowana, z tych, co niby pan rządca przeznaczył na nowe czworaki. Ja mówię: „tak! tak, złodzieje jedne! szelmy!“ a oni do mnie z gębą; a ten z przeproszeniem kuternoga Franek, zara do bicia, ale że akuratnie sołtys szedł z jednym gospodarzem, więc się bał, że są świadki i tylko pomstował. To jest aktualnie całe złodziejstwo, albo politycznie mówiąc, z przeproszeniem, defraudacya.
— Racya — mruknął Kaliciński, zmarszczywszy groźnie brwi — racya, gajowy dobrze mówi, to jest złodziejstwo.
— A cóż wy na to, ludzie? — zapytał Wiktor.
— My, proszę wielmożnego dziedzica — odezwał się jeden — my nie winni. Po sprawiedliwości, jak na świętej spowiedzi, żebym tak jasności Boskiej nie oglądał.
— Więc nie ukradliście sosny?
— Nie, wielmożny dziedzicu, nie ukradliśmy, jeno, kiedy mam po prawdzie gadać, bez żadnego kręcicielstwa i bez żadnego fałszu — tośmy ją wzięli.
— Ależ, moi kochani, to przecie na jedno wynosi.
— Nie, proszę wielmożnego dziedzica, w naszym rodzie od dziada pradziada złodzieja nie było, nijakiego kradzieztwa, nijakiego łupieztwa; a żeśmy tego chojniaka wzięli, to juści prawda, ale nam było potrza chlewki poładować, bo po prawdzie ni gadziny niema gdzie zagnać, ni co...
— Proszę wielmożnego dziedzica — wtrącił gajowy — on szczeka, nieprzymierzając jak pies, u niego budynki jak najlepsze, bo cięgiem drzewo kradnie, a tę sosnę, to żeby nie dopatrzyć, zara by sprzedał żydom do Bosychkaczków.
— Wielmożny dziedzicu! — zawołał chłop, schylając się Wiktorowi do kolan, — niech wielmożny dziedzic odpuści nam sierotom! Już my nietylko, na to mówiący, chojniaka, albo choćby i dęba, ale ani patyczka nie tkniemy, nie będziemy nawet patrzyli w tę stronę, gdzie bór stoi.
Wiktor czekał tylko tego aktu pokory. Wstał, wyprostował się i przybrawszy minę uroczystą, palnął do chłopów mówkę. Po raz pierwszy znajdował sposobność wywarcia bezpośredniego wpływu na lud; rad był nawet, że kosztem utraty jednej sosny, ma możność rzucić w prostacze serca ziarno dobre, że uszlachetni je, podniesie.
— Przedewszystkiem, moi bracia — rzekł — nie kłaniajcie się do kolan; nie schylajcie głów przedemną. Wszyscy jesteśmy sobie równi i jesteśmy bracia, a nad nami jeden ojciec — Pan Bóg.
— Oj prawda! prawda co jeden Pan Bóg miłosierny i każdego stworzenia i, na to mówiący, robaka, — powtórzyli chłopi, a przytem zaczęli wzdychać tak ciężko, że Wiktor wzruszony został ich pokorą i skruchą.
Jakże łatwo trafić do serca prostaczych ludzi — pomyślał.
— Widzę, moi drodzy — rzekł — że żałujecie brzydkiego postępku, jaki popełniliście. Przyswojenie sobie cudzej własności jest to, jak wam wiadomo, grzech, przeciwko siódmemu przykazaniu; zapewne ksiądz proboszcz, który jest waszym nauczycielem, przewodnikiem duchownym, mówił wam nieraz, jak brzydko, jak niegodziwie, jak niegodnie jest zajmować się kradzieżą.
— Oj, gada ci nasz ksiądz, gada — stęknął chłop.
— Inszego to i zwymyśla i zbeszta — wtrącił gajowy — ale drugi będzie taki szelma, że żeby nie tylko ksiądz, ale sam Pan Jezus ukrzyżowany z nieba zstąpił i do niego przemówił, to on jeszcze, na to mówiący, pojedzie kraść do lasu, a już te dwa chłopy są właśnie same najgorsze złodzieje, w całej wsi ich znają.
— No, no, nic to — rzekł Wiktor — ja mam nadzieję, że oni się poprawią i że na przyszłość więcej się takie nadużycie nie powtórzy. Czy przyrzekacie mi to?
— Aj przyrzekamy, wielmożny dziedzicu, przyrzekamy, po sprawiedliwości przyrzekamy, rzetelnie.
Kaliciński wąsiki z niecierpliwością pokręcał; ciotka zdradzała chęć wdania się w tę sprawę, ale Wiktor nie dał jej przyjść do słowa.
— Skoro tedy przyrzekacie — ciągnął dalej — a pozwalam sobie przypuszczać, że przyrzeczenia dotrzymacie, więc wam na ten raz daruję, lecz pamiętajcie szanować cudzą własność.
— Dziękujemy, dziękujemy wielmożnemu panu, Panie Boże zapłać, Panie Boże nagródź.
Gajowy nieznacznie ramionami ruszył.
— Upraszam pokornie wielmożnego dziedzica — rzekł — czy mam powiedzieć panu rządcy o fornalkę, czy wielmożny dziedzic sam każe?
— Do czegóż wam potrzebna fornalka?
— Niby, proszę wielmożnego dziedzica, trzebaby zabrać ową sosnę.
— Nie, mój przyjacielu. Tę sosnę niech sobie wezmą, będzie to dla nich wynagrodzeniem za to, że usłuchali głosu prawdy i życzliwości i że wyrzekli się czynienia złego.
Chłopi ze zdumieniem po sobie spojrzeli.
— A teraz — dodał — jeszcze jedno słowo. Powinniście moi ludzie o tem wiedzieć, że największym skarbem człowieka, całem jego bogactwem i szczęściem jest oświata. Człowiek zupełnie nieokrzesany, nie oświecony, nie wiele różni się od bydlęcia; a im zaś więcej oświaty posiada, o tyle wyżej się wznosi moralnie i duchowo. Oświata dla ludzi tem jest, czem ożywcza rosa dla roślin, czem promień światła dla uwięzionego w ciemnicy. Czy rozumiecie mnie dobrze?
— Dyć rozumiemy, wielmożny panie, rozumiemy.
— Więc powtórzcie co jest oświata? czem ona jest dla człowieka?
— Ha! — rzekł jeden z chłopów, drapiąc się w głowę — sprawiedliwie musi to być taka właśnie sztuka, jak wielmożny dziedzic powiada.
— Tak też jest, ale powtórzcie co ja powiedziałem? Co to jest oświata?
— Właśnie, że niby, na to mówiący, światłość jakby kto, na ten przykład, w kozie co bez okna, świeczkę zaświecił.
— Z pociechą widzę, moi ludzie, że rozumiecie mnie. Macież oto jeszcze, daję wam rubla dla obydwóch, żebyście kupili swoim dzieciom elementarz do nauki, rozumiecie?
Chłop trzymał rubla w ręku i sam nie wiedział co ma z nim zrobić, towarzysz pociągnął go za sukmanę, zachęcając do wyjścia.
— Dziękujemy wielmożnemu dziedzicowi — rzekł. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki; idźcie z Bogiem, źle nie róbcie, słuchajcie rady uczciwej, uczcie dzieci i bądźcie dla mnie jako dobrzy i życzliwi sąsiedzi.
Chłopi wyszli, gajowy został jeszcze.
— Na cóż czekacie? — spytał Wiktor.
— Proszę wielmożnego dziedzica, według dyspozycyi.
— Co do czego?
— Co ja mam teraz robić, jakby na to mówiący, była znów kradzież w lesie?
— Bądź spokojny, mój przyjacielu, jestem pewny, że po dzisiejszej nauce, ani jeden patyczek z lasu nie zginie.
Gdy gajowy wyszedł, Wiktor uśmiechnięty, zadowolony z dokonanego dzieła, zwrócił się do Kalicińskiego z zapytaniem:
— Jakże szanowny sąsiad uważa mój system postępowania z ludźmi? co do mnie albowiem, jestem najmocniej przekonany, że tą drogą jedynie można chłopa zrobić takim, jakim byśmy go widzieć pragnęli.
Kaliciński ociągał się z odpowiedzią.
— Hm — rzekł po chwili namysłu — nie ma co mówić, system jest piękny. Powiedziałbym nawet, że bardzo piękny, tylko dodałbym, to jest poważyłbym się dodać do niego jedną radę...
— Naprzykład?
— To jest, proszę się nie obrażać, jak honor kocham, przez życzliwość tylko dla sąsiada dobrodzieja...
— Ależ nie obrażę się, słucham.
— Jest tu niedaleko w Bosychkaczkach żyd jeden, pieniężny człowiek, Jojna Imbryk, na honor tak się nazywa, jak zbawienia pragnę.
— Znam go przecież.
— To jeszcze lepiej. Otóż radziłbym porozumieć się z nim i sprzedać co prędzej las.
— Las sprzedać?! Co pan mówisz?!
— Dobrze mówi pan Kaliciński, bardzo dobrze — odezwała się ciotka, nie mogąca już dłużej niezadowolenia swego ukrywać. — Ślicznie mówi! stokroć lepiej albowiem jest sprzedać drzewo i pieniądze do kieszeni schować, aniżeli pozwolić je rozkraść bezkarnie i dopłacać do każdej sztuki po rublu.
— Cioteczko — wtrąciła Julcia — ja rozumiem sposób postępowania Wiktora, on pragnie za pomocą łagodnych, serdecznych, przyjacielskich środków, wywrzeć dodatni wpływ na tych ludzi. Wiktor ma cel szlachetny, a takie postępowanie, jako obywatelowi kraju, przynosi mu zaszczyt. Wiktor, cioteczko, pragnie...
— Tak, on pragnie, ale zamiast osiągnąć to, czego pragnie, rozzuchwali tylko złych, a nawet tych, którzy dobrzy są i uczciwi na złą drogę wprowadzi.
Na bladą zwykle twarz Wiktora, wystąpiły silne rumieńce.
— Więc państwo mniemacie — zawołał — że człowiek jest z gruntu zły i przewrotny, że za dobre odpłaca złem, za chleb kamieniem? Kto was tego nauczył? Na jakich podstawach opieracie swoje twierdzenia?
— My nic właściwie nie twierdzimy — odezwał się Kaliciński, ale widzi pan, są rzeczy, które...
— Tak, tak... Wy nie twierdzicie, ale moje najlepsze chęci, moje pragnienia najszczersze, natrafiają wszędzie na opozycyę, i któż oponuje? Pan, sąsiad, obywatel, najbardziej rozumiejący potrzebę uszlachetnienia masy ludowej! Ciotka, zacna, religijna kobieta, która złożyła tyle dowodów poświęceń dla bliższych i dalszych nawet ludzi! Oponuje Żarski, a któż jest ten Żarski? Człowiek pracy, syn ubogich rodziców, prawie że dziecko ludu; ten Żarski, który raz, jakiem się dowiedział niedawno, z narażeniem własnego życia ocalił tonącego parobka, ten Żarski, który jako rządca folwarku, każe najstaranniej czyścić zboże dla służby na ordynaryę, ten Żarski, który sam do mnie mówił, że chcąc mieć dobrych parobków, trzeba im dobrze płacić i dobrze ich żywić, i on oponuje! Ale nie koniec na tem, bo oto gajowy, sam chłop, bodaj że w tejże Kalinówce urodzony, oponować wprawdzie nie śmie, ale ramionami wzrusza, jak gdybym ja największe głupstwo popełnił. Przez Boga! powiedzie, co to jest? Czym ja ślepy, czy wy macie oczy zaćmione? Ale nie! nie, ja nie jestem ślepy! ja widzę, widzę dalej, niż państwo mniemacie! Widzę przyszłość jasną, wierzę w to silnie, że w chłopie naszym, najpiękniejszy, najbogatszy materyał na obywatela spoczywa. To złoto, to najszlachetniejszy kruszec, ale wydobyć go trzeba. Wasze poglądy, moi państwo, średniowieczczyzną trącą, a czasy jej już bezpowrotnie minęły.
— Dałoby się coś o tem powiedzieć — wtrącił Kaliciński — mówił mi niedawno jeden poważny człowiek, że siła chodzi przed prawem, i że ta zasada modna nawet jest dzisiaj.
— A, panie szanowny, cóż nam do tego? My mamy swój malutki zakres działalności, nie wychodzimy z niego. Uszlachetniajmy się nawzajem, niech każdy w otoczeniu swojem, w malutkiem kółku, w którem się obraca, rozrzuci możliwie największą ilość światła, dobra, szczęścia. Niech stworzy, jeśli to możliwe, miniaturowy raj w swojem kółeczku, a postać całej ludzkości się zmieni, nie będzie upadku, nędzy, podłości, ani zbrodni.
— Śliczne teorye, jak Pana Boga kocham — rzekł Kaliciński, wąsami ruszając.
— Tak, ale pan w możność ich wykonania nie wierzysz?
— Istotnie, jeżeli mam prawdę powiedzieć, to widzę niejaką wątpliwość.
— A ja wierzę, ja wierzę w ludzi, wierzę, że w nich dobry pierwiastek przeważa, tak jak wierzę w to, że słońce świeci nad ziemią. Czas pokaże, kto się myli, ale ja jestem pewny swego; przekonacie się.
Nie dokończył, gdyż do pokoju wszedł młody człowiek, w studenckim mundurze, ukłonił się paniom i zbliżywszy się wprost do Wiktora, rzekł:
— Przychodzę przeprosić szanownego pana, że ojciec mój przyjść dziś nie może, jest cierpiący i musiał się położyć.
— Cóż jest panu Żarskiemu? — zapytała ciotka z niepokojem.
— Nie wiem, proszę pani, ból głowy, trochę gorączki, wogóle już od kilku dni nie domaga, prawdopodobnie zaziębił się.
— Natychmiast pójdę ojca pańskiego odwiedzić — rzekł Wiktor, wstając.
— Niech się pan nie trudzi — odpowiedział młody Żarski — ojciec przed chwilą usnął, może mu to ulgę przyniesie.
To rzekłszy, ukłonił się i chciał wyjść. Ciotka uprzejma zawsze gospodyni, nie pozwoliła na to.
— A, tak się nie godzi — rzekła — zaledwie raz i to przypadkiem, znalazłeś się pan u nas i już chcesz uciekać.
Żarski wymawiał się, że musi chorego ojca pilnować, ale w końcu uległ prośbom uprzejmej gospodyni i został. Naturalnie, rozmowa zwróciła się na inne tory. Julcia, ciekawa różnych szczegółów z warszawskiego życia, dopytywała się o nie. Student rozpowiadał poważnie, ale z łatwością. Przy tej sposobności Julcia zauważyła, że pan Jan, bo takie imię miał syn Żarskiego, ma bardzo rozumne oczy i że wysławia się z wielką łatwością i wdziękiem.
Młody Żarski już kończył nauki, za kilka miesięcy, po zdaniu ostatnich egzaminów, miał otrzymać patent na lekarza i rozpocząć praktykę.
Rozmowa o Warszawie przeciągnęła się dość długo. Kaliciński widząc, że już dziesiąta, pożegnał towarzystwo i, dosiadłszy swego Zefira, odjechał.
Olbrzymi koń puścił się ciężkim galopem, aż ziemia pod nim jęczała, chart pomknął naprzód i zniknął w ciemności.
W kalinowskiej karczmie do późna trwała dysputa, chłopi krytykowali postąpienie Wiktora; jedni dziwili się, drudzy śmieli, a większa część przyszła do wniosku, że teraz nastało takie prawo, że dziedzic ma chłopu do każdej ściętej w lesie sosny, dopłacić rubla gotówką, jako wynagrodzenie za furmankę i za noc niespaną.




IV.

Pan Mirkowicz w Białowodach, ów szlachcic z charakterem, o którym Jojna Imbryk miał tak wiele do powiedzenia, od dłuższego czasu był wdowcem. Nie szukał szczęścia w nowych związkach, a powróciwszy z dalekiej wędrówki, na której kilka lat życia strawił, nabył majątek ziemski i oddał się pracy z zamiłowaniem i energią.
Dopóki córka jego, po ukończeniu edukacyi nie powróciła do domu, przepędzał czas w dworku swoim samotnie, a jedyną jego rozrywką w chwilach wolnych od pracy, były książki, których zbiór obfity posiadał. Nieraz do późnej nocy ślęczał nad starym foliantem, albo też wczytywał się w dzieła spółczesne ogólno ludzkich zagadnień dotyczące.
Dwór, widocznie niegdyś zameczek obronny, o potwornie grubych murach, z wązkiemi a wysokiemi oknami, z okrągłą basztą narożną, stał na wzniesieniu, które długim klinem wrzynało się między dwa stawy. Dwór, z trzech stron otoczony był wodą, a z czwartej miał podjazd wygodny, szeroki. Cały, że go tak nazwiemy półwysep, wśród którego znajdowała się ta starożytna budowla, pokryty był bujną roślinnością. Od strony wody rosły wierzby płaczące, a bliżej ku dworowi lipy, klony i graby.
Leszczynowy szpaler, zacieniony latem i chłodny jak klasztorny korytarz, ciągnął się od samego prawie dworu do altany, w dziwacznym chińskim stylu, ale już znacznie później, aniżeli sam zameczek zbudowanej.
Przy samym końcu cypla, gdzie grunt klinem w wodę się wrzynał, były wygodne schodki, a tuż przy nich kołysały się dwie łodzie, poczerniałe, nie używane już dawno.
Ogród utrzymany był bez wielkiej elegancyi, lecz czysto, główne uliczki wygracowane, a nawet przed oknami rozciągał się kobierzec kwiatowy z ogromną literą W na środku, ułożoną z nieśmiertelników. Ogrodnik wypracował to W na cześć panny Wandy, córki właściciela Białowód.
Po drugiej stronie drogi wiodącej do dworu znajdował się folwark, otoczony murem, utrzymany czyściutko, z masywnemi budowlami, z dziedzińcem wybrukowanym porządnie.
Wewnętrzne urządzenie dworu odznaczało się prostotą i bezpretensyonalnością. Nie było tam świecideł, ani cacek kosztownych; meble skromne, wygodne, wszędzie czysto i jasno.
W baszcie narożnej znajdowała się biblioteka; do okoła ścian stały szafy z książkami, na środku ogromny stół dębowy z przyborami do pisania, a przy nim fotel staroświecki, wolterowski, z wysokiem oparciem. Pomiędzy dwoma oknami stała sofa, w kącie zaś fajczarnia z całym garniturem cybuchów.
W bibliotece najczęściej przesiadywał Mirkowicz i córka jego lubiła tu wolne chwile przepędzać. Nieraz schodzili się tam oboje i czas zbiegał im szybko na rozmowie. W stosunku córki do ojca była serdeczność i zaufanie wzajemne. Ona powierzała mu swoje myśli, on również nie miał dla niej nic skrytego. Rozmawiali częstokroć bardzo poważnie, o kwestyach ogólniejszej natury, czasem spierali się z sobą, ale ostatecznie ojciec umiał przekonać swoją jedynaczkę. Wyjątkowy to był stosunek, serdeczny, przyjacielski prawie. Wanda otwierała przed ojcem duszę swoją, jak przed spowiednikiem, zwierzała mu się ze wszystkich swoich dumań i marzeń, prosiła o wskazówkę i radę.
I teraz oto, mrok już zapada, jest ta godzina szara, w której dzień z nocą jeszcze o panowanie się spiera, chociaż ustępować i cofać się musi. Światła nie zapalono jeszcze, a czytać już nie można; Mirkowicz zadumał się, siedząc w swoim fotelu.
Wanda weszła do biblioteki po cichu, przysunęła krzesełko i obok ojca usiadła.
Ubrana była skromnie, po domowemu, ciemna wełniana sukienka uwydatniała jej piękne kształty, w czarnych jak noc włosach miała wpięty kwiatek.
— Zkąd powracasz, kochanie? — zapytał ojciec — bo zdaje mi się, żeś wychodziła po południu.
— Jak zwykle, ojczulku, byłam na folwarku, potem wstąpiłam na wieś, odwiedzić chorą Maciejowę, która, dzięki Bogu, ma się dziś znacznie lepiej, a potem...
— Czemuż nie kończysz? Cóż potem?...
— Kazałam osiodłać karego i przejechałam się trochę...
— A mnie nie powiedziałaś o tym zamiarze, szkoda, byłbym ci chętnie towarzyszył.
— Ah ojczulku, przepraszam, ale niekiedy miewam bardzo egoistyczne zachcianki. Później wyrzucam to sobie, ale już poniewczasie.
— Ciekawym jaki związek ma przejażdżka z egoistyczną zachcianką.
— Potrzebowałam samotności — to raz, a powtóre, ojczulek lubi jeździć powoli, a ja znów, jeżeli można użyć takiego wyrażenia — lubię kąpać się w wietrze. Ojczulek nie wierzy zapewne, jaka to przyjemność wypuścić konia w całym pędzie. Ten świst wiatru, pęd powietrza smagający po twarzy, sprawia mi nieopisaną rozkosz.
— Niebezpieczna to w każdym razie zabawka.
— Ale zkąd! gościniec równy, a mój kary ma nogi jak ze stali. Ten koń nie cwałuje, ale płynie jak łabędź, jam się już tak przyzwyczaiła do niego, że mi na siodle równie wygodnie jak w krześle.
— W którąż stronę jeździłaś?
— Jak zwykle, w stronę lasu.
— Dla czegóż nie powiesz w stronę Kalinówki? — zapytał z uśmiechem.
Dziewczyna pokraśniała jak róża.
— Dawno już nie byli u nas — rzekła.
— Stęskniłaś się?
— Za Julcią, tak. Poprzyjaźniłyśmy się bardzo, to taka dobra, serdeczna dzieweczka. Czy ojca to dziwi, że mi czasem tęskno do ludzi, żyjemy tutaj tak samotnie.
— Nic mnie nie dziwi, moje dziecko, owszem, dziwiłbym się raczej, gdyby było przeciwnie. Mnie staremu, wystarcza zatrudnienie, ta garstka książek i twoja, moje dziecko, obecność; dla ciebie to jednak za mało, więc powtarzam, nie dziwię się, tylko to mnie razi, że tęsknotę swoją wysyłasz specyalnie pod adresem panny Julci.
— Niekoniecznie, i ciotka jej bardzo przyjemna kobieta.
— I pan Wiktor, dodaj.
— Zapewne...
— Czemuś dzisiaj nie szczera, moja Wandziu, dotychczas zdawało mi się, że pozwalasz ojcu czytać w twem sercu, jak w otwartej książce, a dziś potrzebujesz już samotności... Czy jeździłaś do lasu zwierzać się dębom, lub sosnom?
— Ah, ojczulku — zawołała z żalem — to niesłuszna wymówka, przed tobą nie mam żadnych tajemnic, a że szukałam chwili samotności, niech to kochanego ojczulka nie dziwi. Miałam taki szczególny nastrój duszy.
— Tak, tak, już nie od dzisiaj to widzę, że bywasz chwilami szczególnie nastrojona...
— Ależ ojczulku...
— Przepraszam cię, pozwól mi dokończyć, w twojem usposobieniu dostrzegam dużą zmianę; nie wiem czemu ją mam przypisać, ale zdaje mi się, że ten entuzyasta z Kalinówki zajmuje cię bardziej, niżbym pragnął.
— Zkądże ojczulek to wnosi?...
— Przecież widuję go tu często. Od roku, jak zamieszkał w naszej okolicy, bywa u nas.
— Wie ojciec, że jestem szczera. Przyznaję więc, że istotnie mam dla niego pewną sympatyę.
— Czy tylko sympatyę?
— Jak to, czy tylko?
— Czy to nie jest uczucie silniejsze, aniżeli zwykła, jak ją nazywasz, sympatya?
— Nie zdawałam sobie sprawy, nie zastanawiałam się bliżej nad pytaniem, które mi ojczulek zadał, ale...
— Ale...
— Gdyby to uczucie istotnie było czemś więcej nad życzliwość, to czy miałbyś, ojczulku, co przeciwko temu?
— Marzyciel, moje dziecko, marzyciel, a nam dzisiaj ludzi trzeźwych potrzeba. Musimy liczyć się z twardemi warunkami życia, a każdy krok, czy to na drodze osobistych naszych spraw, czy społecznych, stawiać z namysłem, rozważnie.
— Zapewne, lecz...
— Tak, moje dziecko; nam trzeba opierać się na podstawach realnych, z rzeczywistością się liczyć, a czyż on liczy się z nią? Czy nie buja ciągle w sferze niedościgłych marzeń i fantazyj? Czy opierając się na mrzonkach nie popełnił już całego szeregu czynów, nie wytrzymujących nawet najpobłażliwszej krytyki.
— To prawda...
— Tak, przyznajesz, że prawda, a jednak przed chwilą zadawałaś mi pytanie...
— Na które nie otrzymałam odpowiedzi wprost.
— Czy żądasz jej? Czy może już ci jest ona potrzebna?
— O nie! nie jest mi potrzebna w tem znaczeniu, jak ojczulek rozumie; ale pragnęłam poznać zdanie ojca, na wypadek, gdyby...
— Dokończ...
— Gdybym ja pokochała tego marzyciela! — zawołała Wanda i objąwszy ojca za szyję, utuliła głowę na jego piersi szerokiej.
— Biedne dziecko — rzekł smutnie — z tego zapytania widzę, że ty go już kochasz...
— Czy kocham? nie wiem, ale im bliżej poznaję tego marzyciela, tem więcej mam dla niego współczucia. Jego idealna wiara w ludzi, w ich dobroć, prawość, szlachetność, ma w sobie coś dziwnie pociągającego. Tylko w szlachetnej duszy mogą powstać takie ideały...
— I takie złudzenia, dodaj.
— Być może; ale to są złudzenia piękne, podniosłe. Pessymizm, niewiara, zwątpienie, to ojczulku są dzieci egoizmu; powstają one w sercach i umysłach tych ludzi, którzy w sobie samych widzą cały świat, w siebie tylko wierzą, siebie uwielbiają, do siebie modlą się niemal.
— Czy nie zadaleko idziesz, Wandziu? — wtrącił ojciec z uśmiechem — nie zapominaj, że wśród wielkich poetów i myślicieli, tak potępionych przez ciebie, pessymistów jest dużo.
— Prawda, ojczulku, prawda, ale jam nie filozof, ani poeta; jestem prosta dziewczyna i sądzę sercem tylko, sądzę po swojemu. Poeta maluje czarnemi barwami cały świat, pogardza nim — dla czego? Bo doznał zawodu w miłości; filozof mówi o marności życia, bo utracił wiarę w życie lepsze, a tu widzi przed sobą śmierć, a po za nią nicość... i pod tą mądrą, naukową sukienką pessymizmu jest także egoistyczna podszewka! Tak, tak, ojczulku i dla tego cała moja sympatya jest po stronie Wiktora. On kocha ludzi, kocha swoje społeczeństwo, a najmniej myśli o sobie i najmniej dla siebie wymaga. Wierzy w dobroć, wierzy w szlachetność drugich, bo sam szlachetny jest i dobry; bo sądzi, że te uczucia, które żywi w swej duszy, są wszystkim ludziom wrodzone. On nie spodziewa się, że dozna krzywdy od innych, gdyż samby nie potrafił nikomu krzywdy wyrządzić; on sądzi, że zdobędzie miłość współbraci, gdyż sam żywi dla nich w duszy tę miłość. Jakże nie mieć dla takiego sympatyi?
— Dzielnie go bronisz, moja Wandziu, ale przedstawiasz sprawę jednostronnie; sama widzisz, jakie są rezultaty jego czynów.
— Widzę, proszę ojca, i do sympatyi jaką mam dla niego dołączam szczere współczucie.
— Nie rozumiem; jak to współczucie?
— Współczucie dla bojownika idei. On biedak walczy, walczy nieustannie z przeciwnościami, z otoczeniem swojem, wreszcie z ludźmi, w których tak bardzo wierzy, a którzy nie zawsze są godni tej wiary. W walce, którą toczy dotychczas nie odniósł zwycięztwa...
— I nie odniesie go zapewne...
— Być może nawet, że sam zwyciężony zostanie, że upadnie bezsilny i złamany, a wtenczas...
— Wtenczas, drogie dziecko, ludzie go wyśmieją.
— A ja... pokocham! — rzekła z mocą.
Mirkowicz wstał, przeszedł się kilkakrotnie po bibliotece, potarł czoło ręką, wreszcie po dłuższej chwili milczenia, odezwał się do córki:
— Moja droga Wandziu, rozmowa nasza dzisiejsza dotyka ważnego przedmiotu, nie chciałbym żebyśmy ją przerwali, nieskończywszy. Wyspowiadałaś się przedemną szczerze, serdecznie, jak dziecko przed ojcem; jak młoda, dopiero żyć zaczynająca dziewczyna przed doświadczonym, a najżyczliwszym doradcą. Wysłuchałem cię, wysłuchaj ty mnie teraz, a nie dziw się, jeżeli w naszych poglądach znajdzie się jaka różnica. Ty młodemi oczami patrzysz na świat, ja staremi. Usiądź że przy mnie i posłuchaj. Z tego wszystkiego coś mi powiedziała, widzę jasno, że ty go kochasz...
— Przecież ja tego nie powiedziałam...
— Ale sympatyzujesz z jego przekonaniami, z jego, jak nazywasz walką; widzisz w nim dobroć, szlachetność, najpiękniejsze zalety charakteru...
— Widzę, gdyż on je posiada, mój ojcze.
— O ile uważam — ciągnął dalej Mirkowicz — i on jest tobą również zajęty. Z czasem obustronne uczucie się wzmoże, wzmocni i zapragniecie oboje połączyć wasze losy na zawsze. Przypuszczam, że się tak stanie.
— Ależ o tem mowy pomiędzy nami nie było.
— Moje dziecko, to tylko kwestya czasu. Ja nie należę do ojców, którzy narzucają dzieciom wolę swoją bezwzględnie; uznaję, że w wielu razach młodym należy się swoboda; jeżeli więc zechcesz zostać jego żoną, krępować twej woli nie będę, postąpisz jak zechcesz, ale czy ja człowiek stary, a więc blizki, może bardzo już blizki grobu...
— Ah ojcze!
— Nie przerywaj, proszę; otóż pytam, czy ja, jako ojciec, będę mógł być spokojny o twoją przyszłość w związku z Wiktorem? Czy umierając będę miał pewność, że zostawiam cię pod opieką człowieka, któremu z całą ufnością mogę powierzyć twoje losy?
— Czy ojciec wątpi o jego prawości i charakterze?
— Nie, ale jakież są praktyczne rezultaty jego działalności? Czy chociaż w drobnej cząstce osiągnął to, czego pragnął? Czy bodaj na jeden krok zbliżył się do celu? Powiedz, Wandziu kochana, wskaż mi chociaż jeden fakt, choćby najmniejszy dowód, że droga, którą obrał jest dobra. Cóż, nie odpowiadasz mi?
— Namyślam się.
— Namyślasz! Owszem, namyślaj się, namyślaj ale nie sądzę, czy co znajdziesz.
— Na razie, rzeczywiście trudno...
— A więc zanim ty znajdziesz jaki dowód na jego korzyść, ja przytoczę kilka przeciwnych. Posłuchaj no uważnie: jest już w tej okolicy przez rok czasu, objął majątek w najlepszych warunkach, zagospodarowany, administrowany wybornie, bez grosza długu. Stosunek włościan i służby folwarcznej do dworu zastał jak najlepszy, a przytem, jako sam nie gospodarz i człowiek nie fachowy, znalazł prawdziwy skarb w osobie Żarskiego. Trzeba ci bowiem widzieć, że tego rodzaju ludzie jak Żarski, w dzisiejszych smutnych czasach należą do wyjątków. Objąwszy gospodarstwo w tych warunkach, mógł żyć spokojnie, pracować i uczyć się przy tak doświadczonym człowieku.
— Czyż pan Wiktor tego nie robi? Czy z narażeniem zdrowia własnego, które, jak ojczulek wie dobrze, nie jest w stanie kwitnącym, nie bywa codzień w polu, nie naraża się na zmiany powietrza? Wiem ja, wiem, ile to zmartwień przyczynia jego siostrze.
— Być może; ja nie wątpię o jego dobrych chęciach, lecz krytykuję czyny. Patrz, co się dzieje dzisiaj w Kalinówce! Służba rozpuszczona, Żarski lada dzień odejdzie.
— Jak to? Pan Żarski miałby opuścić Kalinówkę, po tylu latach? To niepodobieństwo!
— Cóż ma robić, moje dziecko; na każdym kroku spotyka przeszkody. Widzi, że to co przez tyle lat budował, upada; nie chce więc przyjmować na siebie odpowiedzialności za cudze błędy i odchodzi szukać nowego kąta na starość.
— Nie wiedziałam nic o tem.
— Tak, tak, moje dziecko. Syn jego został już lekarzem i ma osiedlić się niedaleko od nas, w miasteczku. Poczciwy chłopak, pragnął oboje rodziców wziąść do siebie i zapewnić im kawałek chleba na stare lata. Żarski nie chciał jednak przyjąć tej ofiary i postanowił poszukać sobie obowiązku, pracować dopóki siły służą, ale żona jego, chorowita i osłabiona, osiądzie przy synu, gospodarstwo prowadzić mu będzie. Ale to jeszcze najmniejsza rzecz, na której pan Wiktor tylko traci, bo Żarski posadę znajdzie zaraz, a jej, to jest pani Żarskiej, należał się oddawna wypoczynek i odetchnienie. Są jednak gorsze następstwa gospodarki pana Wiktora, następstwa, które nam wszystkim dać się mogą we znaki...
— Przerażasz mnie ojcze! cóż mógł on zrobić takiego?
— Co mógł zrobić? Powiadasz przecie, że chciał jak najlepiej; ale ja nie badam tego co on zamierzał, mówię tylko o tem, co zrobił.
Wanda westchnęła smutnie.
— Powiedziałem ci, moje dziecko — ciągnął dalej ojciec — że dzięki taktowi Żarskiego, jego umiejętnemu postępowaniu, sprawiedliwości i szczeremu przywiązaniu do ludu, stosunki w Kalinówce, pomiędzy wsią a folwarkiem ułożyły się doskonale, co naturalnie nie było bez wpływu i na bliższe okolice tej wioski. Czy masz pojęcie co się tam dzisiaj dzieje? Oto im bardziej pan Wiktor patrzy przez szpary na nadużycia, na szkody, tem niezadowolenie wśród włościan jest większe. Jeden bierze sosnę z lasu bezkarnie, drugi wpędza swoje bydło w łąki dworskie i widzi, że mu to na sucho uchodzi, więc trzeci i dziesiąty z tych, którzy szanowali dotąd cudzą własność, czuje się pokrzywdzonym. Jak to? rozumują chłopi, jak to? Jan wziął to, Piotr tamto, Michał dziesiąte, dla czego ja mam być gorszy? Dla czego ja nie mam brać, kiedy można? I zaczyna się branie na wszystkie strony, znika granica pomiędzy własnem a cudzem, budzi się pożądliwość i chciwość. Ucieka spokój, zaczynają się waśnie. Obecnie, jak się dowiaduję, osiedlił się już w Kalinówce i jakiś pokątny doradca, który nie będzie zapewne tracił czasu napróżno i potrafi zbałamuconych ludzi na swoją korzyść wyzyskać. Otóż masz następstwa, masz fakta, których wymowa jest bardziej przekonywająca, niż wszystko. Żarski budował przez dwadzieścia lat z górą, a ten wszystko w jednym roku zepsuł...
— Boleśnie słyszeć takie oskarżenie — rzekła Wanda.
— Zapewne; zwłaszcza, gdy sympatya nasza jest po stronie winowajcy — wtrącił z dobrotliwym uśmiechem — przekonaj się teraz, że pomiędzy marzeniami naszemi a rzeczywistością jest olbrzymia różnica; że nie można opierać poważnej pracy na mrzonkach. Wracając zaś do kwestyi, o której chciałem z tobą pomówić, a która ciebie bezpośrednio, a mnie ze względu na ciebie zajmuje...
— O nie! nie ojcze — rzekła z mocą, już nie wracajmy do niej...
— Co? Nie rozumiem cię, Wandziu; czyżby nagle sympatye twoje wzięły inny kierunek.
— Nie, nie, mój ojcze, ale chciałabym, żebyśmy do jakiegoś czasu przynajmniej nie wszczynali o tem rozmowy.
— Do czasu?
— Dopóki ja sama ojcu nie powiem. Czy zgadzasz się na to, mój drogi, najlepszy ojczulku!
W odpowiedzi Mirkowicz dotknął ustami czoła córki, a ta ujęła jego rękę i złożyła na niej długi, serdeczny pocałunek, poczem szybko opuściła bibliotekę i udała się do swego pokoju.
W oczach jej błyszczały łzy, a do głowy cisnął się rój myśli. Otworzyła okno na oścież; fala świeżego powietrza, przepełnionego balsamicznem tchnieniem lasów i łąk wonią, chłodziła jej czoło, muskała skronie.
Dziewczyna usiadła przy oknie. Zapatrzona w gwiazdy, jaśniejące już na horyzoncie, rozmyślała o rozmowie z ojcem. Potem zasłoniła oczy białemi rączkami i pogrążyła się w głęboką zadumę...
Sama sobie dobrze nie zdawała sprawy ze swego stanu, a w myślach jej przesuwać się zaczęły różne obrazy. Zdawało jej się, że widzi matkę, którą utraciła tak młodo, następnie pensyę, wesołe uśmiechy towarzyszek, dobrotliwą twarz przełożonej, nauczycielki, książki; przypominało jej się jak od czasu przychodziły listy ze stron dalekich od ojca, a ona te listy jak pamiątki najdroższe przechowywała, przypominała jej się chwila, kiedy ojciec, tak dawno niewidziany, przyjechał i zabrał ją z sobą do Białowód, w to ciche, a tak piękne ustronie, gdzie niebo bardziej modre, drzewa zieleńsze się zdają. Tam przeszło jej lat kilka cicho, spokojnie; bez trosk i bez wrażeń głębokich. Ale oto nareszcie rysuje się w duszy rozmarzonej dziewczyny dworek w Kalinówce, a w nim blady, wysmukły poeta, o oczach, w których dziwne blaski migocą. Mówi tak pięknie o wielkiej, bezbrzeżnej miłości, którą jedno serce ludzkie może objąć świat cały; opowiada o braterstwie ludzi, o wzniosłem posłannictwie tych, którym los dał możność karmienia głodnych, napawania spragnionych, nauczania nieumiejących. Ona słucha tej mowy dźwięcznie brzmiącej, słucha sercem, duszą. Zda jej się, że rzuciłaby wszystko, wyrzekła się tego co świat daje i dać może i poszła z tym marzycielem szlachetnym między ubóstwo i nędzę, między ciemnotę i dzikość, niosłaby światło w ciemnocie, ożywcze ciepło tam, gdzie chłód lodowaty panuje. Ale cóż to? Nagle obraz się zmienia; marzyciel poeta smutnie zwiesił głowę, prowadzą go przed sąd. Cóż to za sąd szczególny? Przed czarną ścianą sosnowego boru zasiada, łąka mu kobiercem, niebo groźnemi chmurami pokryte sklepieniem. Przy ogromnym stole zasiadają sędziowie groźni, poważni. Starcy, doświadczeniem bogaci, pomarszczyli czoła i słuchają. W ich oczach niema litości, ani sympatyi dla oskarżonego. Przed nimi waga i kodeks tych praw nieubłaganych, które światem rządzą. Oskarża oczywistość zimna, sarkastyczna, złośliwa, słowa jej ranią jak sztylety. Oskarżony stoi smutny, ze spuszczoną głową, w oczach jego drgają łzy, podnosi wzrok do nieba, jak gdyby na świadectwo je wzywał i powiada:
— Jam chciał dobrze!
Wandzia czuje, że jej wszystka krew spływa do serca, chce biedz przed sędziów, chce wołać: stójcie, nie potępiajcie go! on niewinny, ale wyrok już zapadł.
W oczach robi jej się krwawo — przebudza się.
Szeroko otwartemi oczami spogląda w przestrzeń ale cóż to? Z po za lasu mignął jakiś blask czerwony, wzmaga się, rośnie, krwawą plamą znaczy się na niebie.
Czy to sen, czy jawa, złudzenie, czy rzeczywistość?
Nie; to nie złudzenie, krwawa plama powiększa się i jak wezbrana fala, rozlewa się po niebie, z za lasu widać płomienie, a nad niemi obłoki dymu zwijają się w kłęby potworne.
To rzeczywistość, to pożar! pali się właśnie za lasem, pali się w stronie Kalinówki.
Czyżby spełniano już wyrok?
— Ojcze! ojcze! — zrywa się Wanda z przerażającym okrzykiem i wybiega na dziedziniec.
Ale ojciec pierwej dostrzegł wypadek, zgromadził ludzi, wzięli naprędce narzędzia ratunkowe.
Sam na konia wsiadł.
— Ja nie długo powrócę — rzekł do córki — i proszę nie lękaj się, pożar na wsi to zwyczajna rzecz...
— Gdzie się pali? Gdzie to się pali? — pytała w najwyższem przerażeniu, ale ojciec już był za bramą.
Na dziedzińcu stało kilka kobiet i stróż folwarczny, wysłużony weteran, który już pracować ciężko nie mógł, więc nocami budynków pilnował.
— Gdzie się pali? Wawrzyńcze, gdzie to się pali? — spytała starego.
Chłop wzrok do góry podniósł, popatrzył na łunę uważnie i rzekł, po chwili namysłu.
— Toć za lasem się pali, panienko.
— Ale gdzie, w jakiej wsi? Powiedzcie.
— Kto je tam wie, panienko wielmożna, ogień to zwodzący jest, czasem się widzi, że niby bliziutko, a on het, het za dziesiątą wsią będzie. Żeby nie las, to by można zmiarkować.
— Ale jak wam się zdaje? W Kalinówce?
Chłop znowuż na łunę popatrzył.
— Bo i pewnie — odrzekł. — Ono tak patrzy jakby na Kalinówkę.
Wandzia wbiegła napowrót do pokoju. Serce jej biło szybko, ciałem dreszcz wstrząsał. Przyszedł jej na myśl fantastyczny obraz widziany przed chwilą. Nie wątpiła już, że w Kalinówce nieszczęście. Co się pali? Dwór, czy zabudowania? Czy ludziom co nie grozi, czy ratować się mogą. Czemuż nie może pobiedz tam lotem ptaka? Zdaje jej się, żeby własnemi rękami rozrzucałaby płonące belki, że wyczerpałaby wszystką wodę z rzeki, aby ten pożar ugasić. Przecież widziała już kilka razy szalejący ogień, bolała nad ludzkiem nieszczęściem, ale nigdy żaden pożar nie wydał jej się tak przerażającym i groźnym, żaden nie napełnił ją taką trwogą. Zdawało się, że ta łuna, która plamą czerwoną roztoczyła się na niebie, okrwawia cały świat, że wszystko płonie i rozpada się w gruzy i zdawało jej się, że cała atmosfera przepełniona jest dymem gryzącym, takim dymem, co to oddech tłumi i łzy z oczów wyciska; że wiatr roznosi na wszystkie strony gorejące głownie i iskry.
Chciała usiąść i odwrócić oczy od tego widoku, chciała je zasłonić rękami, ale napróżno, jakaś siła niewidzialna ciągnęła ją do okna, kazała patrzeć na krwawą plamę na niebie, z gorączkowym niepokojem śledzić wszystkie zmiany jej odcieni.
Oto zdaje się, że łuna blednie cokolwiek, że się zmniejsza, zmniejsza, przechodzi całą gamę blasków coraz słabszych, gdy nagle, niespodzianie zupełnie, nowa fala ognia napływa, jeszcze czerwieńsza, jeszcze bardziej krwawa, niż przedtem.
Za lasem, w Kalinówce, krzyk i zamięszanie. Płonie najpiękniejsza stodoła; nie wiadomo zkąd, jakim sposobem ogień powstał. Ludzie już spać poszli. Każdy był na swojem miejscu, nikt ognia przecież nie zapruszył.
We dworze jeszcze nie spano. Gdy ogień wybuchnął, ciotka straciła głowę i w największym pośpiechu, rękami drżącemi jak w febrze, zaczęła wrzucać do wielkiego kufra szklanki, serwetki, filiżanki, gorący jeszcze samowar, do tego wszystkiego wpakowała kota, który jej się na nieszczęście pod rękę nawinął i zamknęła kufer na klucz. Biednej kobiecie zdawało się, że najcenniejsze rzeczy ratuje...
Julcia biegała po wszystkich pokojach, załamując ręce, a Wiktor, jak stał, w leciutkim surduciku, pomimo, że noc chłodna była, wybiegł na folwark.
Żarski przerażony przybiegł, zjawili się fornale i parobcy. Dziad kościelny w dzwony na gwałt uderzył, chłopi ze wsi się zbiegli.
Z sąsiadów pierwszy przybył Kaliciński, który mieszkał najbliżej. Nie żałował ostróg olbrzymiemu swemu koniowi i wpadł na dziedziniec Kalinówki jak uragan.
Niebawem nadjechał z ludźmi Mirkowicz, z Zagórowa pan Marcinkowski przysłał sikawkę i kilku parobków, pod wodzą ekonoma.
Gdy ci dobrzy ludzie z narzędziami ratunkowemi przybyli, właściwie już nie było co ratować. Drewniana stodoła płonęła jak zapałka, a wszystkie wysiłki zwrócono na zabezpieczenie innych budynków. Na wszystkich dachach siedzieli parobcy, z miotłami na długich obsadzonemi drągach i zmiatali padające iskry, z sikawek oblewano ściany i dachy stajen, owczarni, obór i starano się aby ogień nie przerzucił się na inne budowle.
Ratunkiem kierował Żarski. Wiktor biegał po dziedzińcu jak nieprzytomny, na twarzy miał gorączkowe rumieńce, dreszcz nim wstrząsał.
Kaliciński pospieszył ratować damy. Uspakajał je, pocieszał, opowiadał o różnych pożarach, jakie w swojem życiu widział i o jakich słyszał kiedykolwiek i wymową swoją dokazał tyle przynajmniej, że przekonał ciotkę, iż nie ma powodu pakowania do kufra szklanek, kołnierzyków, widelców i tym podobnych drobiazgów, ponieważ dwór nie jest zagrożony niebezpieczeństwem.
Mirkowicz dostrzegł, że Wiktor jest w jakimś nienormalnym stanie i że drży jak liść.
Zbliżył się do niego i rzekł:
— Idź pan do domu, uspokój się i ogrzej, widzę bowiem, że zimno pana przejmuje.
— Istotnie, cokolwiek mi chłodno — odrzekł wstrząsając się febrycznie — ale to przypisuję wrażeniu; nigdy jeszcze ognia nie widziałem tak blizko...
— I przeląkłeś się pan...
— Tak, przyznaję, że nerwy moje...
— Ach, młody człowieku — rzekł Mirkowicz z westchnieniem — wiedz o tem, że przy gospodarstwie, w takich zwłaszcza warunkach jak nasze, potrzeba mieć nerwy jak postronki, ale idź pan do domu, proszę pana, idź, tu już niebezpieczeństwa nie ma; wreszcie my z panem Żarskim zarządzimy co będzie potrzeba. Idźżeż pan, choćby dla uspokojenia siostry i ciotki.
Wiktor poszedł ku dworowi chwiejnym krokiem, kilka razy zatrzymywał się i spoglądał na płonący budynek.
Przepalone wiązania dachu zapadły się z trzaskiem, z pogorzeliska buchnął olbrzymi snop iskier, dym zakłębił się, zakotłował — i wzbił się ku niebu jak smok z Apokalipsy, skręcony w pierścienie potworne.
Czerwone płomyki szamotały się z resztą niedopalonych ścian, gryzły podwaliny, syczały jak węże, gdy je strumień wody uderzył, gasły i znowuż odradzały się z czerwonych głowni, z zarzewia. Ale chwile ich były już policzone. Żarski zwrócił przeciwko nim dwie sikawki, a z poblizkiego stawku wciąż dowożono wodę beczkami, donoszono ją, kto czem mógł, kubełkami, konewkami, skopkami.
Ogień opanowany był stanowczo.
Mirkowicz z Żarskim usunęli się na stronę.
— Zkąd to się wzięło, panie? — zapytał Mirkowicz, wskazując ręką na pogorzelisko.
Żarski ramionami ruszył.
— Bo ja wiem — odrzekł.
— Wiesz pan dobrze, panie Żarski, ja domyślam się tylko. Jestem pewny, że to się nie stało przypadkiem. Ktoby o tej porze mógł z ogniem do stodoły chodzić.
— Ręczę za dworskich ludzi, że wszyscy spali jak zabici, spali pierwszym snem.
— Więc?
— Zaczyna zbierać co zasiał — szepnął Żarski.
Mirkowicz westchnął.
— Domyślałem się, że tak będzie, a szkoda, doprawdy szkoda.
— Tak, tak, panie łaskawy, wszystkim szkoda, ale mnie to się serce krwawi, boć to tyle lat, tyle lat pracowało się na spokój, na przyjaźń ludzką, na życzliwość, a tu naraz trzask! jak z bicza strzelił i wszystko dyabli wzięli. Niech Bóg broni; jak to dłużej potrwa, to człowiek życia swego pewny nie będzie.
Nie dokończył, gdyż pomiędzy budynki wjechał w wielkim pędzie, na swojej dwukołowej biedce Jojna Imbryk.
— Aj waj! aj waj! — wołał, zeskakując na ziemię — takie nieszczęście; taka stodoła, taki kosztowny budynek. Niech moje oczy takiego interesu nie widzą...
— Cóż robić — rzekł z westchnieniem Żarski — wypadek.
Jojna z grymasem przymrużył jedno oko.
— Wypadek? — powtórzył powoli, akcentując każdą sylabę — to jest wypadek?! Niech dyabli wezmą taki wypadek.
— Zkąd się pan tu wziąłeś, panie Jojna? — zapytał Mirkowicz.
— Proszę wielmożnego pana — odrzekł żyd — ja sobie wracam z jarmarku. Chwalić Boga, jarmark dobry był, ja załatwiłem swoje interesa i jechałem do domu już mrokiem. Ja sobie trochę bałem, bo jadę nie bez grosza, a tera różne łobuzy lubią kogo w drodze zaczepić. To ja popędzałem moję kobyłę, aby prędzej za las, na polu to człowiek trochę bezpieczniejszy jest. Wyjechałem za las z wielkim impetem, ale moja szkapa całkiem ustała, ja potrzebowałem ją popaść, akuratnie przyjechałem do Zagórowa, do karczmy. Dałem szkapie kłaczek siana, a sam wstąpiłem do propinatora. Wielmożny pan go zna.
— Jankiel?
— Tak, Jankiel Bas, porządny kupiec, osoba! My gadali o tem o owem, jak wiadomo, każdy ma swoich interesów, tymczasem w karczmie było trochę narodu, też z jarmarku. Jankiel kupił cielęta, całej parady cztery cielęta, chciał mi je odstąpić. Wziął latarnię i poszliśmy do stajni, żeby ten towar zobaczyć, tymczasem świeczka nam zgasła. Ja chciałem iść do izby zapalić, a Jankiel ciągnie mię za kapotę, powiada „sztile, sza“, tam za ścianą ktoś jest.
— Kto?!
— Ja też sobie pomyślałem, kto? Tymczasem Jankiel znów mnie pociągnął za kapotę, i mówi: sza. Nu, ja byłem sza. Czasem dobrze jest wiedzieć, że za ścianą ktoś stoi, a jeszcze lepiej wiedzieć co on myśli. To już wypraktykowany interes, stary jak świat, ale dobry. Latarnia była zgaśnięta, a ci co stali za ścianą byli, jak ja miarkuję, trochę pijani, i przez to nie mogli wiedzieć, że czasem ściana ma uszy...
— Któż to był? — spytał Żarski.
Jojna obejrzał się na wszystkie strony, zniżył głos jeszcze bardziej i szeptem prawie mówił:
— Ja wielmożnym panom co powiem, to byli dwa łajdaki, to byli wielkie gałgany...
— Ależ kto, jak się nazywają?
— Ja nie wiem jak oni sobie nazywają, ale Jankiel niedługo będzie wiedział, co oni za jedni. Oni mówili do siebie bardzo cicho; ale my mamy, Bogu dziękować, dobry słuch. Oni tak mówili: ty Franek, jak to zrobisz to uciekaj w krzaki, ale zaraz uciekaj, nim będzie widno, i nie leć przez pole, bo mogliby cię zobaczyć, tylko kładź sobie w suchy rów, co jest za pastwiskiem i leż, póki nie zagaśnie, a jak zagaśnie, to zaraz przychodź tu nazad, a ja będę w karczmie siedział, żeby mnie ludzie widzieli, a skoro się kto spyta o ciebie, to powiem, żeś całkiem upity i leżysz za stajnią. Oni jeszcze trochę gadali, ale cicho, a potem to ja usłyszałem takie słowo: jak się już wszystko skończy, to pójdziemy niby do domu, ale w lesie trzeba poczekać, ja wiem, powiada, że Jankiel pojedzie po okowitę z pieniędzmi... On, powiada, będzie miał dużo pieniędzy koło siebie... Więcej to ja już nie słuchałem, bo oni poszli, a Jankiel mało nie umarł ze strachu.
— Trzeba było zaraz wybiedz za nimi, gonić!
— Przepraszam wielmożnego pana, nie było trzeba tak robić, coby przyszło z tego gonienia?
— Więc cóżeście zrobili?
— My poszliśmy z Janklem do alkierza i myśmy sobie trochę pogadali. Chłopów w karczmie było pełno; jedni wchodzili, drudzy wychodzili, czy ja mogłem zgadnąć, którzy to byli za stajnią? Jeden mówił do drugiego „Franek“, to prawda; ale proszę wielmożnych panów, w każdej wsi, co trzeci chłop to z pewnością Franek. Myśmy zrobili inaczej.
— I cóżeście zrobili?
— Całkiem nic, a bardzo dużo. Oni naradzili się, że mają podpalenie zrobić, niech oni podpalą; my poczekamy; Jankiel miał jechać po okowitę, on nie pojedzie, on będzie w karczmie siedział, on poczeka. Jak się zrobi ogień, to wszystkie chłopy tam polecą, a ten co wspólnik jest zostanie, to Jankiel zobaczy, który to zostanie? Drugi wspólnik, jak ogień zgaśnie, ma do karczmy przyjść, to Jankiel zobaczy, który to przyjdzie, a jak Jankiel zobaczy, który przyjdzie, to już będzie wszystko wiedział, wszystko wypatrzy i wysłucha. My tak uradzili, tylko nie wiedzieliśmy gdzie będzie ogień. Czekaliśmy, czekaliśmy może godzinę, może półtorej godziny; aj waj, wierz mi pan dobrodziej, że to było długie czekanie, no i doczekaliśmy się. Ludzie powiadają „Kalinówka się pali!“ zaczęli wychodzić przed karczmę, dużo pojechało do ognia. Ja też zaraz siadłem na biedkę i przyleciałem tutaj, ja oglądałem się dobrze po stronie, czy co nie zobaczę, ale nic nie widziałem.
— Panie Żarski — odezwał się również cicho Mirkowicz — wartoby wziąść kilku ludzi i pojechać do owego suchego rowu przy pastwisku.
Żarski nie dał sobie dwa razy powtórzyć.
Wskoczył na konia Mirkowicza, skinął na fornali, i nim Jojna zdołał krzyknąć: aj waj! już był za folwarkiem.
— Czego pan krzyczysz? — spytał Mirkowicz.
— Czego ja krzyczę? ja wiem czego ja krzyczę! Jak tego łajdaka przyprowadzą, a on mnie tu zobaczy, tom ja zginął! już mnie niema, oni mi dom podpalą, oni mnie gdzie w drodze zabiją!
— Ależ czekaj że, nie bój się...
— Co ja mam czekać? na co ja mam czekać, kto to chce czekać na śmierć?
Z temi słowy Jojna, jednym susem znalazł się na biedce i z miejsca zaczął bez miłosierdzia okładać szkapę batogiem.
— Czekaj-żeż, Jojna! — zawołał Mirkowicz.
— Na co? po co ja mam czekać? — odrzekł żyd, szarpiąc lejcami i galopem uciekł od pogorzeliska. Nie pojechał przez wieś, gościńcem, lecz od mostu skręcił w boczną drożynę i zniknął w cieniach nocy.
Ludzie dogaszali ogień, Mirkowicz udał się do dworu.
— No, dzięki Bogu — rzekł, wchodząc — że się tylko skończyło na jednym budynku, cały folwark mógł łatwo pójść z dymem.
— Nieszczęście, nieszczęście — rzekła ciotka, wyciągając ręce do Mirkowicza. — Niech panom Bóg nagrodzi, żeście nie opuścili nas w tym wypadku, co do mnie, straciłam głowę zupełnie.
— I ja się okropnie przelękłam — dodała Julcia — siedziałyśmy z ciocią w pokoju, wtem nagle zrobiło się tak widno jak w dzień. Wiktor natychmiast wybiegł, a my nie wiedziałyśmy co robić. Ciocia zaczęła układać rzeczy, chciała wszystko wynosić, a ja biegałam po wszystkich pokojach, modliłam się. Dopiero pan Kaliciński przyjechał i uspokoił nas trochę. Doprawdy poczciwych mamy sąsiadów; podobno i pan Marcinkowski przysłał ludzi na pomoc, pan Mirkowicz sam przyjechał, a pan Kaliciński przybył tu chyba lotem ptaka.
— Istotnie — wtrąciła ciotka — niespełna w kwadrans po wypadku pan Kaliciński był już tutaj. Przypuszczam, że musiał pan być chyba bardzo blizko?
— Pani dobrodziejko, rozmaicie się jeździ, jak kiedy, jak do kogo i jak po co. W razie potrzeby, mój Zefir może lokomotywę prześcignąć.
Wiktor nie odzywał się prawie; był jakby złamany, przygnębiony, dreszcz nim wstrząsał.
Siedział w fotelu z głową o poręcz opartą i spoglądał na obecnych dziwnie błyszczącemi oczami.
Ciotka oprzytomniała zupełnie i zaczęła się krzątać, aby przyjąć gości. Przypomniała sobie, że samowar schowała do kufra.
Trochę wstydząc się, a trochę śmiejąc ze swego roztargnienia, otworzyła kufer. Na samym wierzchu leżał wielki biały kocisko i nie dawał żadnych oznak życia.
— Co cioteczka zrobiła najlepszego? — zawołała Julcia — mój kochany, wypieszczony kotek, mój śliczny Maciuś zaduszony! nieżywy! Jakżeż było można kota do kufra chować?
— Zdaje ci się, Juleczko, że w takim wypadku, to jest czas na rozmyślania; ratuje się co pod rękę wpadnie.
— Panno Julio — odezwał się Kaliciński — Maciuś jeszcze jest ciepły. Zapewne zemdlał tylko, ale ja go odratuję, zaraz go odratuję. Puścić mu trochę dymu w nos, oblać wodą i wyrzucić go za okno, na świeżem powietrzu zaraz przyjdzie do siebie.
Wykonał to jeszcze prędzej niż powiedział, dmuchnął kotowi w nos dymem z cygara, otworzył okno, a wychyliwszy przez nie zemdlonego kota, wylał na niego całą karafkę wody i tak oblanego położył na darniowej ławeczce.
Recepta była skuteczna. Kot podniósł się, otrząsnął i, jakby z przykrego snu przebudzony, spojrzał wystraszonemi oczami i uciekł do kuchni.
— A co, panno Julio — zawołał Kaliciński z tryumfem — a co? jaki ze mnie doktór: kot ożył.
— Apropos doktora — odezwał się pan Mirkowicz, patrząc na Wiktora uważnie — czyby nie należało posłać po lekarza, mnie się zdaje, że pan Wiktor jest cierpiący.
— Nie, nie, proszę pana — zaprzeczył młody człowiek — to nic, to tylko wrażenie.
— Zapewne, ale ostrożność nie zawadzi.
— Co to za hałas na dziedzińcu? — zawołał Wiktor, zrywając się z krzesła.
— Zdaje się podpalacza złapali — odrzekł spokojnie Mirkowicz.
— Podpalacza? Więc pan jesteś zdania, że to z podpalenia ogień wybuchnął?
— Jestem tego pewny.
— O nie! to niepodobieństwo! ktoby mnie miał podpalać, za co, przez Boga żywego za co? Komu co złego zrobiłem?
— Nie wiem za co, powtarzam tylko, że stodoła była podpalona, to jest fakt.
— Ale kto? kto?
— No, mamy ptaszka — rzekł Żarski, do pokoju wchodząc — przycupnął w rowie jak zając, ale go parobcy wytropili; jest pod dobrą strażą na dziedzińcu, trzeba go będzie zaraz do powiatu odesłać, bo z gminnej kozy może łatwo uciec.
— Któż to jest, czy z tutejszych ludzi? — zapytała ciotka.
— Tutejszy, proszę pani, z Kalinówki, znany złodziej leśny, Franek Kuternoga.
— Jakto, ten, któremu Wiktor tyle razy przebaczał kradzieże?
— Ten, do którego tak serdecznie przemawiał?
— Ten sam, proszę pani, ten sam.
— A jakiż dowód, że to on podpalił, czy go kto złapał na uczynku, czy sam się przyznał?
— Gdzieżby się zbrodniarz przyznawał do zbrodni? Wypiera się w żywe oczy, ale są takie poszlaki, że wina jego nie ulega żadnej wątpliwości.
— Cóż go mogło skłonić do takiego postępku?
Żarski ramionami wzruszył.
— Proszę pana — rzekł — przyczyna jasna; za ostatnią kradzież kazał go pan podać do sądu i został ukarany.
Przecież wybaczyłem mu z dziesięć!
— To też właśnie. Za pierwszą dostał sosnę i rubla, więc wyobraził sobie, że za każdą będzie to samo, panu się sprzykrzyło dawać sosny, on więc doznał zawodu i... zemścił się.
Wiktor nie odpowiadał.
Z dziedzińca dochodził gwar, nad którym panował donośny głos szamoczącego się Franka:
— Puśćta mnie, złodzieje jedne! — wołał — puśćta mnie do dziedzica! Ja was szelmy do sądu zaskarżę, żeście mi przestęp drogi zrobili, do kryminału wsadzę was, że Bożego światu nie będzieta oglądać. Ja i waszego dziedzica i rządcę skarżyć będę za napaść, za kalumnie. Sam dziedzic stodołę podpalił, żeby fajerkasą dobrą dostać, a tera na mnie! Nie bojta się, znam ja te sztuki, oni wszystkie takie; sami tysiące za ogień biorą, a biednego człowieka w kajdany pakują. Puśćta mnie szelmy! łajdaki, złodzieje! Ja sam wiem gdzie sąd, obaczymy jak wasz pan dziedzic potańcuje; sam podpalił z rządcą, na swoje oczy widziałem, świadki mam na to.
Żarski na Mirkowicza spojrzał znacząco.
— Może pan każe przyprowadzić go tutaj? — zapytał Wiktora.
— Może go sąsiad zechcesz wybadać? — wtrącił Mirkowicz.
— Ha, łotr! a zawsze ci mówiłam, Wiktorze — odezwała się ciotka — zawsze mówiłam ci, nie chciałeś mnie słuchać...
Kaliciński także głos zabrał.
— Kombinując to wszystko — rzekł — aczkolwiek jestem aż nadto przekonany moralnie, że ten łotr szczeka jak pies, jednak obawiam się, że kochanego sąsiada dobrodzieja mogą włóczyć po sądach.
— Mnie? — zawołał zdumiony Wiktor.
— Właśnie — i to jest najprzykrzejsze.
— E nie — wtrącił Mirkowicz — o to nie ma obawy; mamy poszlaki, które wobec sądu będą tak przekonywające, że wystarczą za dowód, jestem pewny, że okolica uwolniona zostanie na zawsze od tego jegomości.
— Dowód? Pan masz dowód? — szeptał Wiktor.
— Naturalnie, że mam, w przeciwnym razie nie mówiłbym o tem.
— Ostatecznie, proszę pana — spytał Żarski — co mam z nim zrobić? Puścić, czy oddać w ręce władzy? Jak pan każe?
— Puścić? Co też pan mówi! — krzyknął Kaliciński — jak można podpalacza puszczać?
— Zrób pan co uznasz sam za właściwe — rzekł Wiktor — mnie tak głowa boli, że myśli zebrać nie mogę.
— A nie mówiłem — rzekł Mirkowicz — że trzeba koniecznie po lekarza.
— Jutro mój syn tu będzie — wtrącił Żarski — jeżeli państwo pozwolą!
— Owszem, owszem — odezwała się ciotka — niech pan dobrodziej poprosi go w naszem imieniu.
Niedługo goście opuścili Kalinówkę. Wiktor położył się do łóżka, siostra usiadła przy nim na krzesełku i białą, miękką rączkę położyła mu na czole.
— To straszne, straszne — mówił półgłosem, jakby w gorączce — ale nie! to nieprawda, to tylko sen przykry.
— Czy ty o dzisiejszym wypadku mówisz, Wiktorze?
— Ach tak, to był wyjątek, wyjątek, ale poczekajcie-no jeszcze rok, dwa lata, ja was przekonam kto miał słuszność, przekonam, choćby mi przyszło życiem to przypłacić, przekonam, przekonam....
Dalej mówił już coś bez związku, w gorączkę wpadł.
Ciotka z Julcią przez całą noc nie zmrużyły oka, przerażone, ratowały chorego domowemi środkami, i nie czekając na przyjazd młodego Żarskiego, posłały po lekarzy do najbliższych miasteczek.
Już słońce weszło, gdy przyjechał pierwszy lekarz i obejrzawszy troskliwie chorego, uspokoił przerażone kobiety.
O tejże samej porze z przed kancelaryi gminnej ruszała furmanka, na której, pod strażą dwóch wartowników, siedział z rękami związanemi mocnym postronkiem, Franek Kuternoga. Dla większej pewności; aby w drodze nie uciekł, pan Żarski, posłał jeszcze na dworskiej furmance trzech fornali.
Gdy przejeżdżali koło karczmy Zagórowskiej, na progu dostrzegli propinatora Jankla, który z pozorną obojętnością, jednak bardzo bacznie, przypatrywał się jadącym.
Więzień, ujrzawszy karczmarza, zawołał:
— Ej Janklu, Janklu! Nie ma tam u was mego brata?
— Zdaje mi się, że on leży pod ławą i śpi — odrzekł Jankiel spluwając.
— To powiedzcie mu, jak się ocknie, żeby...
Żyd ręką machnął.
— Powiedzcie jemu sami, ja nie lubię się wdawać do cudzych interesów.
— Jedźta-no! jedźta — krzyknął jeden z fornali — po co jeno gadać po próżnicy!
Kuternoga zgrzytnął zębami.
— Ej Janklu — krzyknął — nie frasuj się kochanie — będę ja niezadługo u ciebie!




V.

W Bosychkaczkach, w tem sławnem mieście, w którem mieszkał ongi bardzo nabożny i uczony rabin, w tem mieście, z którego pochodził nasz Jojna Imbryk i wszyscy jego przodkowie, osiedlił się młody doktór Żarski.
Domek, który sobie wynajął, stał przy pryncypalnej ulicy, ale już przy końcu miasteczka, niedaleko kościoła. Przed domkiem był mały ogródek, z tyłu podwórze i kilka gospodarskich budynków.
Od samego rana do młodego lekarza gromadzili się pacyenci. Żydówki z delikatnemi dziećmi na rękach, różne jejmoście z podwiązanemi twarzami, a niekiedy zabłądził chłop, który, wyprobowawszy wszystkich okadzań, czarów i zamawiań, widząc, że mu nie pomagają baby, znachory i cyrulicy miasteczkowi, wyspowiadał się z grzechów całego życia i zrezygnowany, przywlókł się do doktora, żeby „lżejszą śmiercią umrzeć“.
Tych pacyentów, służąca wpuszczała po kolei do małego, skromnie umeblowanego pokoiku, w którym stało biurko, fotel, kilka krzeseł, twarda sofka i szafa pełna książek i różnych instrumentów. Pacyenci wchodzili frontem, wychodzili zaś przez sionkę i podwórze. Codziennie zbierała się spora gromadka tego rodzaju gości; jedni z nich płacili miedziakami, drudzy nie płacili zupełnie, a byli i tacy, którym doktór z własnej kieszeni jeszcze na lekarstwa dokładał.
Do wiejskiej arystokracyi i bogaczów miejskich, jak naprzykład, do pana burmistrza, sekretarza, kasyera, do pana Jojny Imbryka, wielkich kupców korzennych, i łokciowych, mających w sklepach swoich najmniej za trzysta rubli towaru, doktór osobiście chodził, za co pobierał wspaniałe honoraryum, co najmniej po pół rubla za wizytę, nie licząc prezentów i w razie potrzeby, kredytu.
Żarski tak się zawczasu urządzał, że zazwyczaj już o godzinie jedenastej zrana załatwił się ze wszystkiemi chorymi w miasteczku, poczem jadał śniadanie i wyjeżdżał w okolicę. Nie było dnia, żeby po kilka furmanek nie czekało na niego. Pół roku ledwie minęło jak zamieszkał w Bosychkaczkach, a już zjednać sobie potrafił wielką popularność w okolicy. Bezinteresowny, chętnie na każde żądanie pospieszał, nie zważając czy to pogoda, czy słota, noc czy dzień, czy zapłacą hojnie, lub skąpo.
Przytem i leczył szczęśliwie, a że w małomiasteczkowe komeraże nie wdawał się, trzymał się zawsze na uboczu, a z każdym bez wyjątku postępował uprzejmie, więc też lubiony był powszechnie, a praktykę coraz miał większą.
Mieszkanko, które zajmował, urządzone było skromnie lecz wygodnie, ręką kochającej matki. Było marzeniem pani Żarskiej, żeby przy synu zamieszkać, ale projekt ten nie mógł być zaraz wykonany, mąż jej albowiem ustąpił prośbie Wiktora, przez pana Mirkowicza popartej, i zdecydował się jeszcze przez jeden rok w obowiązku pozostać.
Młody Żarski częstym bywał gościem w Kalinówce, już to jako lekarz, często wzywany do Wiktora, już to jako syn, pragnący rodziców odwiedzić. Przy tych odwiedzinach wszakże, tak się jakoś składało, że w domu rodziców bawił ledwie kwadransik, a we dworze natomiast przesiadywał godzinami całemi.
Kaliciński, który wytrwale rolę konkurenta odgrywał i kilka razy w tygodniu do Kalinówki na bucefale swoim przyjeżdżał, przygryzał wąsy z wściekłości, ile razy doktora tam zastał i postanowił w duchu, że musi się z rywalem po rycersku rozprawić.
W tym celu sprowadził z Warszawy dwa potężne rapiry i parę pistoletów ogromnych, gwintowanych, z których nie tylko szczupłego doktorka, ale nawet słonia możnaby było zastrzelić.
W ogrodzie, u siebie w Toczkach, ustawił grubą deskę dębową, wyciosaną niezgrabnie w kształt człowieka, i na niej w odpowiednich miejscach namalował czarną farbą olejną, nos, oczy, usta i serce.
Codzień, skoro wstał tylko z łóżka, nabijał pistolety, szedł do ogrodu i pakował rywalowi swojemu „in effigie“ kulę w środek czoła, lub w piersi, w wyjątkowych zaś razach, gdy był w szczególnie łagodnem usposobieniu, ograniczał swoją mściwość na zadaniu kalectwa i celował w ramię, albo w nogę.
Oko miał doskonałe, rękę pewną, nie ulegało więc wątpliwości, że w chwili stanowczej potrafi poczęstować rywala skutecznie.
Prócz tego, wprawiał się także w szermierkę, na przypadek gdyby „doktorzyna“ (gdyż tak go pogardliwie nazywał) wybrał broń białą.
We wsi w Toczkach znajdował się, jak na szczęście, chłop, Bartek Dzięcioł, urlopowany dragon. Jako wojownik, wiedział jak się z pałaszem obchodzić i znał pierwsze zasady fechtunku.
Tego właśnie Dzięcioła sprowadził sobie zakochany rycerz do towarzystwa w szermierce. Zamykali się w pustej stodole i ubrani w grube rękawice i druciane maski, z materacami na piersiach, nacierali jeden na drugiego, krzesząc iskry z rapirów. Zaciekawiona służba przez szpary w ścianach stodoły przypatrywała się temu niezwykłemu na wsi widowisku, i gubiła się w domysłach, dlaczego dziedzic chcąc probować siły Bartka nie weźmie go zwyczajnym sposobem za bary i nie obali na ziemię? Dlaczego, gdy już tak koniecznie chce się z nim na pałasze rozprawiać, przywdziewa maskę i Bartkowi każe robić to samo. Że jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić, więc po kilku tygodniach służba przestała podpatrywać przez szpary.
Bartek przychodził do szermierki, jak do zwykłej gospodarskiej roboty i brał za swoją fatygę wynagrodzenie, jak za pół dnia do cepów, oraz dostawał porządny kielich wódki extra...
Wyćwiczywszy się dokładnie w strzelaniu i w szermierce, Kaliciński nie wątpił, że gdy chwila stanowcza nadejdzie, potrafi posiekać swego rywala, nie na kotlety nawet, lecz na klops.
Żarski nie domyślał się nawet jak straszne czekają go przejścia. Słyszał wprawdzie o rycerskich ćwiczeniach Kalicińskiego, lecz uważał je, jeżeli nie za dziwactwo, to za zabawkę, ot tak sobie, dla przepędzenia czasu.
Był piękny dzień zimowy, ziemia pokryta białą szatą śniegu, na niebie świeciło słońce; właśnie przed chwilą młody lekarz powrócił od chorych i zasiadł do śniadania, gdy na ulicy rozległ się głośny brzęk dzwonków i po chwili wygodne sanie, zaprzężone w parę dzielnych koni zatrzymały się przed domem.
— Któż tam znowu chory u was? — zapytał wchodzącego stangreta.
— A wielmożny konsyliarzu — rzekł, kłaniając się dworus — wszystkie, Bogu dzięki, są zdrowe, tylko dziedzic jakoś niedomaga. Zawdy on tak chodzi jak nie swój, ten nasz dziedzic...
— Czy pogorszyło się panu?
— Co się ta miało pogorszyć? Kiepski on był, kiepski jest, i na mój głupi rozum, nie w złą godzinę powiedziawszy, jakoś na księżą oborę patrzy.
— Dajżeż pokój Mateuszu, wyzdrowieje wasz dziedzic, wyzdrowieje.
— Ha! dałby to Bóg miłosierny — rzekł, wzdychając chłop.
— Powiedz mi, mój Mateuszu — spytał Żarski — czy pan leży? czy widziałeś go?
— Widziałem, wielmożny konsyliarzu, bo mnie panienka do pokoju kazała zawołać. Ubrany jest pan, siedzi w krześle przed ogniem, bo się akuratnie buzuje na kominku, nogi ma okręcone w derkę i dygocze jak w najsiarczystszy mróz. Ja jak wszedłem, skłoniłem się, a panienka, niby panna Julia, sama mnie pogłaskała pod brodę i powiada: mój Mateusie kochany, jedź do pana doktora, aby jeno duchem, powiedz, że ja bardzo proszę. Ze trzy razy powiedziała, że bardzo pana prosi i wódki mi dała kielich i chleba taki gleń, żem w kieszeń nie mógł zmieścić. Ja też zara duchem zaprzągłem kare konie; a droga dobra, jak dawno już takiej nie bywało, to też koniska leciały jak ptaki, aż mi ręce omdlały od lejców. Teraz wytchną troszkę i możemy jechać.
Żarski pospiesznie wybrał się do drogi i w pół godziny później, otulony w futro, jechał do Kalinówki.
Po wybornej drodze, rosłe kare konie biegły wyciągniętym kłusem, parskając i buchając z nozdrzy kłębami pary, która osiadała im na szyjach, piersiach i grzywach i wnet ścinała się w drobne lodowe kryształki. Takież same kryształki osiadały na sumiastych wąsach Mateusza i na futrzanym kołnierzu Żarskiego?
W lesie, przez który szła droga do Kalinówki, drzewa pokryte szronem, wyglądały jakby odświętnie. Wielkie świerki i sosny dźwigały na gałęziach śnieg przymarzły i szron, stare dęby, o fantastycznie pokrzywionych gałęziach, pokryły się białą sukienką, takąż szatę przywdziały twarde graby i gęste krzaki leszczyny.
Mateusz lubił w drodze gawędzić.
— Proszę pana konsyliarza — rzekł — u nas wczoraj goście byli, siedzieli mało nie do północka.
— I dziedzic także siedział do tak późnej godziny.
— A coby niemiał siedzieć? albo to w pokojach nie ciepło? a przy kompanii, to człowiekowi zawdy milej.
— Któż tam był?
— O, był pan z Białowodów z panienką, przyjechali czwórką. Konie jak hamany, że gdzie naszym, ani równać; wypasione jak niedźwiedzie, po trzy garnce owsa na dzień dostają.
— Przecież i waszym nie brak.
— Niby to nie brak, ale zawdy wielmożnego pana konsyliarza ociec trochę skąpy na owies.
— Oszczędza.
— Wielmożny nasz pan rządca powiada, że wyjazdowe konie to darmozjady, że szkoda dla takich pasibrzuchów owsa i siana.
Wiktor uśmiechnął się.
— Powiedzże mój Mateuszu, któż więcej był wczoraj we dworze?
— A był i pan Kaliciński, w pojedynkę sobie saneczkami przyjechał, tera wiater ostry bywa, więc i pan Kaliciński nie jeździ na swoim wielbłądzie wierzchem, jeno go do saneczek zaprzęga. Saneczki maleńkie, a pana Kalicińskiego nogi długie, więc też siedzi nieborak na owych sankach jak męczennik, brodę na kolanach trzymając. Pan Kaliciński to u nas gość częsty, mało nie dwa razy na tydzień jest, to go i nie ma co rachować, ale byli jeszcze dwa panowie, pierwszy raz dopiero w Kalinówce.
— Któż to?
— Pan Marcinkowski z Zagórowa, z synem, niby z panem Jadamem. Ociec jak ociec, stateczny szlachcic; ale pan Jadam to przyścipny kawaler, za końmi toby w ogień poszedł. Wczoraj zajechali parą wilczatych mierzynów, grubopłaskich, z takiemi karkami jak u byków, a na krzyżach toby się chłop mógł przespać. Okrutne koniska, proszę wielmożnego konsyliarza, po jakie trzysta rubli warte, jak to mówią, brat bratu. Półszorki na nich węgierskie, nowiusieńkie, sanie jak cacko. Stangret stał sobie z tyłu, a pan Jadam wiózł. Jak osadził przed gankiem, to aż wilczaki na zadnich nogach stanęły. Już takiego sprawnego kawalera do koni to w okolicy szukać.
Wiktor zamyślił się.
— Słuchajno Mateuszu — rzekł po chwili milczenia — powiadasz więc, że dawniej ci panowie nie bywali w Kalinówce.
— Niby z Zagórowa?
— No tak.
— Nie, wielmożny konsyliarzu, nie bywali dawniej, ale mnie się coś widzi, że oni nie przyjeżdżali wczoraj po próżności.
— No, jakto?
— Ha, wielmożnemu panu wiadomo, że jak człowiek je w obowiązku, a jeszcze, na to mówiący, przy koniach, to zawdy co nieco o swoich państwu wie. Tedy i Michał, z Zagórówki niby stangret, gadał do mnie wczoraj, że pewnie będą częściej przyjeżdżali do nas; nawet prosił mnie, żebym do jego koni przegrodę w stajni wyszykował, bo z naszemi bestye tak się wierzgają i gryzą, że sposobu nie ma.
— Po cóż by mieli tak często bywać?
Mateusz uśmiechnął się.
— Ha! wiadomo po co. U nas we dworze „panna Julija jak lelija“, a pan Marcinkowski, niby ojciec, chciałby swego syna ustatkować, boć to już i czas, latka idą, a paniczowi wąsik się wysypał, jak na urząd.
Młody Żarski zamyślił się, gadatliwy Mateusz zaś perorował dalej.
— Swoja to rzecz, wielmożny panie konsyliarzu, i nie dziwota, żeby się pan Jadam z naszą panienką ożenił. Kawaler jak świeca, bogatego rodu, chleba będzie miał po uszy. Gadają ludzie, że teraz niby to krzynkę sobie hula i lubi pobaraszkować, ale jak się ożeni, to się odmieni.
— Nie ożeni się — szepnął Żarski półgłosem...
Mateusz nie posłyszał tych słów i cmoknął na konie, które też bardziej jeszcze przyspieszyły biegu.
Kalinówka leżała tuż za lasem. Wyjechawszy z pomiędzy drzew, skręcało się zaraz na most, zkąd już ledwie pół wiorsty drogi było do dworu.
Mateusz osadził konie przed gankiem, doktór do dworu wszedł. W pierwszym pokoju przywitała go Julcia.
— Panie doktorze — rzekła — panie Janie, przepraszam stokrotnie, żem fatygowała, ale doprawdy sama już nie wiem co robić.
— Czy panu Wiktorowi gorzej?
— On nie uskarża się wprawdzie, ale ja widzę w nim zmianę. Wczoraj było u nas kilka osób... była i panna Wanda z Białowód. Wiktor rozmawiał z nią prawie ciągle, był nadzwyczaj wesoły, ożywiony, zdawało się, że mu zdrowia przybyło. Dziś znowu jest milczący i apatyczny; słowa z niego trudno wydobyć. Drży...
— Zobaczymy zaraz, tylko ogrzeję się cokolwiek. Więc pani mówi, że wczoraj był ożywiony, wesoły.
— O tak; zawsze ile razy Wandzia do nas przyjedzie, lub my wybierzemy się do Białowód, Wiktor ma doskonały humor. Ja doprawdy nieraz ubolewam, że sama nie umiem wpłynąć na brata jakoś. Nieraz pragnęłabym szczerze, żeby go rozweselić, rozerwać. Czytam mu książkę, lub gram na fortepianie, ale to nic a nic go nie zajmuje; od owego nieszczęsnego pożaru do niepoznania się zmienił.
— Tak — rzekł Żarski — od owego dnia datuje się początek jego choroby.
— Powiedz doktorze — zawołała, składając ręce błagalnie — panie doktorze, powiedz pan, kiedy jemu będzie lepiej?
— Cierpliwości pani, cierpliwości, do wiosny. Ona ma lekarstwa lepsze, niż my; ona ma słońce, ciepło, skarby nieprzebrane, ona powróci zdrowie pani bratu.
— A czy wie pan doktór со ja myślę o Wiktorze...
— Słucham pani.
— Może się pan rozśmieje z mojej dyagnozy?
— Panno Julio, częstokroć serce łatwiej poznaje prawdę, niż nauka.
— Ośmielasz mnie pan, bo właśnie serce mi powiada, że Wiktor podwójnie cierpi.
— Jakto?
— Tam dusza choruje. On martwi się, gryzie, on jest złamany, zawstydzony, zawiedziony w tem co najbardziej ukochał...
— Co pani mówi?
— Mówię to co wiem, panie Janie. Usiądź pan i posłuchaj.
Żarski siadł na krześle.
— Słucham pani — rzekł.
— Mówię do pana i jako do lekarza i jak do przyjaciela zarazem, mówię dla tego, że według mego zdania, niektóre wskazówki przydać się panu mogą. Pan nie zna dobrze mego brata, panie doktorze. To człowiek idei przedewszystkiem. On postanowił sobie, że w piękny sposób skorzysta z uśmiechu fortuny, że rozkrzewi w okolicy oświatę i dobrobyt, że uszlachetni tych ludzi prostych, wśród których mieszkać mu wypadło. Robił bardzo, bardzo dużo w tym względzie, lecz na każdym kroku spotykał nieprzeparte przeszkody.
— W czem mianowicie?
— We wszystkiem i wszędzie — odrzekła Julcia ze smutkiem. — Inteligentni ludzie krytykowali ostro jego postępowanie, ale on na to nie zważał. Ciocia, nasza poczciwa ciocia, którą oboje kochamy jak matkę, robiła mu wymówki, on puszczał je mimo uszu. Pan Żarski...
— Ojciec mój?
— Tak, tak jest, ojciec pański porzucić nas chciał. Dla czego? Czyż uchybiliśmy mu w czemkolwiek?
Doktór zmieszał się.
— Niech się pani nie dziwi. Ojciec mój, to człowiek dawnej daty, a tacy nie są wolni od uprzedzeń, mogę jednak zapewnić, że dopóki tu będzie...
— Pan Żarski nie rozstanie się z nami — odrzekła — ja go sama zatrzymam, uproszę. Ale wracam do rzeczy: to wszystko bardzo bolało Wiktora, najbardziej jednakże bolała go nieufność tych, dla których duszę by oddał.
— Nie znał ich, a może nie umiał brać się do rzeczy.
— Być może, szedł drogą prostą do celu. I co pan powiesz, w chatach, do których wstępował, przyjmowano go podejrzliwie i z nieufnością. Na zebraniach w gminie najserdeczniejsze przemówienia nie odniosły skutku; w razie szkód i kradzieży, przebaczenie i łagodność przyjmowano szyderstwem. Wzdychali, jęczeli, kłaniali mu się do ziemi, a gdy odeszli, wyśmiewali się z „głupiego“ dziedzica. Sama słyszałam niejednokrotnie rozmowy tego rodzaju. Wyobraź pan sobie, ofiarował im plac i drzewo na szkołę, nie przyjęli, a wiesz pan dlaczego, bo lękali się, że wypadnie im płacić składkę na nauczyciela; nareszcie ten pożar, ten pożar nieszczęsny, oskarżenie nikczemne...
— Upadnie wobec dowodów.
— Naturalnie, że upadnie, ale to boli, to bardzo boli, panie Janie.
— Sądzę, że ta ostatnia katastrofa wyleczyła pana Wiktora z mrzonek.
— O nie! pan go nie znasz. To nie jest charakter, który ustępuje łatwo. Przysięgłabym, że w tej chwili obmyśla nowe sposoby walki, siły zbiera.
Z sąsiedniego pokoju dał się słyszeć ostry, suchy kaszel.
— Chodźmy do niego — zawołała Julcia.
W obszernym pokoju, przed kominkiem, na którym ogień płonął, siedział Wiktor, zmieniony bardzo i blady. Twarz jego nosiła ślady przebytych cierpień, oczy miały blask gorączkowy, niezwykły.
Zobaczywszy wchodzącego doktora, Wiktor chciał powstać na przywitanie go, ten jednak przybliżył się szybko i przeszkodził temu.
— Jakże się pan miewa? — zapytał.
— Dobrze, owszem, bardzo dobrze, tylko czuję wyczerpanie jakieś, siły mi braknie... Czy doktór nie uważa, że w tym pokoju jest duszno?
— Nie, ale można otworzyć drzwi do sąsiednich, będzie więcej powietrza.
— Zapisz mi co na wzmocnienie, doktorze — rzekł ciszej — ja mam różne sprawy do załatwienia, wyjechać chciałbym.
— Na takie powietrze! co pan mówisz?
— A gdyby ubrać się doskonale, otulić w futro. Cóż mi może powietrze zaszkodzić, taki pogodny, piękny dzień, a zresztą ja nie mam zamiaru daleko wyjeżdżać.
— A dokąd?
— W sąsiedztwo, kilka wiorst zaledwie.
— Nie sposób.
— Tylko do Białowód, mój doktorze!
— Odłóż pan tę wycieczkę na kiedyindziej.
— Niestety, wy doktorzy jesteście wszechwładni wobec swoich pacyentów. Zanim dacie paszport na tamten świat, pierwiej wytrzymacie biedaka w niewoli.
— Mój braciszku — odezwała się Julcia — nie mów tak. O Białowody ci idzie. Pan Mirkowicz wie, żeś chory i nie wymaga, żebyś go rewizytował. Nawet odjeżdżając ztąd, był tyle uprzejmy, że mi przyrzekł odwiedzić cię znowuż w tym tygodniu, przyjedzie niezawodnie i z Wandzią.
Wiktorowi oczy błysnęły.
Julcia wyszła, a Żarski zabrał się do badania chorego; badał go długo, troskliwie, ze starannością młodego lekarza, nie zobojętniałego jeszcze na ludzkie cierpienia, z troskliwością brata.
Tak dużo zależało mu na tym pacyencie!
— No, panie Wiktorze — rzekł dobrej myśli i cierpliwości — będziemy jeszcze chodzić i wyjeżdżać, nie tylko do Białowód, lecz i dalej nawet. Co byś pan powiedział naprzykład, gdybym panu zaproponował wyjazd na południe, nie koniecznie dla kuracyi, ale oto tak, dla rozrywki, dla przyjemności własnej.
— Nigdy! a przynajmniej nie teraz, w żadnym razie nie teraz.
— Dla czego? Co pana tu zatrzymuje?
— Nie wiesz doktorze, nie masz pojęcia, co ja mam tutaj do roboty — i tak zaniedbałem dużo już przez to przeklęte osłabienie.
— Czy ta robota nie da się odłożyć?
— Nie, nie sposób, niepodobieństwo.
— No, ostatecznie, możemy jeszcze do tej kwestyi powrócić, tymczasem pożegnam pana, wpadnę do rodziców na chwilkę.
We drzwiach ukazała się Julcia.
— Już nas pan opuszcza? — zapytała.
— Powrócę jeszcze, żeby państwa pożegnać.
— A nie, tak nie można, ciocia obraziłaby się śmiertelnie. Czekać będziemy z obiadem.
— Więc dają mi państwo urlop na...
— Na kwadransik tylko — rzekła z uśmiechem, podając mu rękę.
Doktór skłonił się i zarzuciwszy futro na ramiona, poszedł do mieszkania rodziców na folwark.
W skromnie umeblowanym pokoiku serdecznie przyjęła go matka staruszka. Z rozrzewnieniem ujęła jego głowę rękami i pocałowała go w czoło. Ojciec także przerwał rachunki, któremi był zajęty i wyszedł na powitanie syna.
— Jakżeś go znalazł? — zapytał, w stronę dworu wskazując.
Młody Żarski nie zaraz odpowiedział.
— Proszę ojca — rzekł po namyśle — ja nie wiem; młody jestem, nie wielki praktyk jeszcze, mogę się mylić, pragnąłbym się omylić, ale zdaje mi się...
— Że źle jest?
— Niestety.
— Bój się Boga, Jasiu — zawołała staruszka — czy to być może, taki młody człowiek, na świat mu dopiero...
— Najbardziej to mi przykro, że mi tak ufają bez granic. Wolałbym, żeby chcieli jeszcze kogo zawezwać.
— Masz racyę — rzekł ojciec — nastawaj na to, żądaj, nie bierz na siebie odpowiedzialności. Dziś nawet to zaproponuj.
— Zobaczę, może po obiedzie znajdę sposobność w delikatny sposób pannę Julię uprzedzić, ale w każdym razie bolesna to dla mnie misya.
Matka upomniała się o swoje prawa.
— Widzisz jakiś ty syn — rzekła z wymówką — tam idziesz na obiad. Zapewne, zapewne, jużcić we dworze lepszy, niż u oficyalisty...
— Ach matko! cóż znowu! proszono, przecież nie mogłem odmówić. Panna Julia prosiła...
— No, no, idź panie konsyliarzu — rzekła udobruchana staruszka, — pilnuj się tylko, żebyś lecząc drugich, sam nie zachorował na serce. Idź, idź, nie zatrzymuję cię, moje dziecko.
Gdy doktór wyszedł, Żarska odezwała się do męża.
— Zdaje mi się, mój kochany, że nasz Jaś może karyerę zrobić.
— Jak to rozumiesz?
— A cóż, panienka jakoś miłem oczkiem na niego spogląda, znam ja się na tem.
— Hm — odrzekł Żarski — nie byłoby to nic niepodobnego — Jaś, człowiek młody, ze stanowiskiem.
— Ale i Kaliciński tam zajeżdża.
— Tego nie ma co liczyć.
— Pan Adam także wizytę przecież złożył.
— Moja kochana, co ma być to będzie. Ani Jasiowi radzić, ani odradzać nie mam zamiaru, zrobi jak zechce.
— Mówisz tak obojętnie.
— Nie, tylko mówię spokojnie; nie lubię uprzedzać wypadków, ani też, jak to mówią, łowić ryb przed niewodem. Dla mnie zresztą samego...
— Miałbyś co przeciw temu?
— Moja kochana. Co Bóg da, to będzie, ja bo teraz co innego mam na głowie. Dziedzic narobił dużo, dużo złego; teraz odrabiać to trzeba.
— No, co? jak? powiedzże mi.
— Potem o tem, przy sposobności, kiedyindziej.
To powiedziawszy, Żarski do rachunków się zabrał, ale nie szła mu robota sporo. Jakieś myśli smutne niepokoiły go ciągle. Wstał, fajkę zapalił, ale rzucił ją wnet, chodził dużemi krokami po stancyjce, co raz to za głowę się chwytał, wreszcie włożył czapkę, w lisiurkę się ubrał i powoli poszedł na folwark.
We dworze, po obiedzie, Wiktor położył się w swoim pokoju, bo siedzieć ciągle sił nie miał, a panie z doktorem w saloniku prowadziły rozmowę.
— Ujmuje nas pan swoją dobrocią, panie Żarski — mówiła ciotka — a my tej dobroci nadużywamy.
— Pani dobrodziejko, to nie jest dobroć, tylko obowiązek, pośpieszam do państwa na każde zawołanie, pośpieszam chętniej niż do innych chorych, gdyż tu mam rodziców, ale wolałbym stokrotnie bywać rzadszym gościem u państwa; lekarz to, proszę pani, gość nieraz bardzo proszony, ale niepożądany wcale, i w tych domach, którym najlepiej życzy, radby nigdy nie bywać.
Julcia uśmiechnęła się.
— Zapewne — rzekła — doktora Żarskiego wzywamy z konieczności, ze smutnej konieczności, ale pan Jan Żarski, nie lekarz, lecz dobry znajomy, syn naszego przyjaciela, to zupełnie co innego.
— Niestety pani, kto raz został lekarzem, ten się już nigdy nie może pozbyć swego charakteru. Czy jest przyjacielem, czy bratem, zawsze musi dotykać kwestyi, która niejednokrotnie...
— Co pan przez to rozumie? — spytała Julcia z przerażeniem.
— Ja, proszę pani... chciałem powiedzieć tylko, że lekarz, w jakimkolwiek charakterze bywa w domu, zawsze musi dotykać kwestyi przykrych, to jest...
— Panie Żarski — przerwała ciotka — mówisz pan w sposób zagadkowy... powiedz lepiej otwarcie... czyżby Wiktor...
— Nie, pani, ja tylko chciałem... to jest, ośmieliłbym się prosić; bo widzi pani, jestem jeszcze młody, sam sobie nie dowierzam... Państwo mi za wiele ufacie...
— Ach!...
— Proszę pani, chociaż nie widzę tu nic złego, jednak wolałbym, żeby jakiś starszy, poważniejszy lekarz zobaczył pana Wiktora. Toby uspokoiło i państwa i mnie. Ja, naprzykład, jestem zdania, że byłoby bardzo dobrze wywieźć naszego chorego, na jakiś czas, na południe. Zapomniałby o tutejszych przykrościach i kłopotach — odetchnął. Przecież nie przypuszczam, żeby to miało być niemożebne. Koszta nie tak wielkie jak się zdaje, a co się tycze gospodarstwa, to ojciec mój zasługuje, jak się zdaje, na zaufanie... Panna Julia wyświadczyłaby bratu nieocenioną przysługę, gdyby go namówiła do wyjazdu.
W oczach Julci błysnęły łzy.
— Widzę, z tego co pan mówi, że Wiktorowi coś złego zagraża. A panie Janie, na miłość Boską nie trzymaj nas w niepewności, mów prawdę.
— Prawdę też powiadam. Trzeba go ratować, póki czas.
Ciotka zerwała się z krzesła.
— Tak?... tak, skoro tak, to po co namawiać, po co jeszcze debatować? Trzeba jechać, więc niech jedzie zaraz, natychmiast, nie zwłócząc. O której odchodzi najbliższy pociąg do Warszawy?
— Czy Wiktor zechce... — rzekła z powątpiewaniem Julcia.
— Co to zechce, albo nie zechce? Akurat, będzie go się kto pytał; pierwsze zdrowie, niż jakieś tam ceremonie. Julcia się wzdraga, więc ja sama mu powiem: masz jechać i basta.
— Pani dobrodziejko — wtrącił Żarski — tu nie idzie o to, żeby pan Wiktor miał wyjeżdżać w tej chwili.
— Ja nie lubię odwłóczyć! Jak trzeba, to trzeba, bez żadnych ceregielów, bez najmniejszej straty czasu.
— Nie. Powtarzam pani, że w tej chwili to niepotrzebne, niepodobne nawet do wykonania. Nie pozwoliłbym nigdy wieźć teraz chorego w taki mróz!
— Więc jakże?
— Musimy czekać trochę.
— Długo?
— Nie wiem. Dwa, trzy tygodnie, stosownie do tego jaka będzie pogoda. Przez ten czas będę odwiedzał pana Wiktora jak najczęściej, a skoro będzie mógł w drogę wyruszyć bez niebezpieczeństwa, sam go odwiozę do Warszawy. Udam się do moich profesorów dawnych, poproszę...
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, panie Janie — rzekła Julcia, wyciągając do doktora drobną rączkę, — pan jesteś prawdziwym opiekunem naszym w tem nieszczęściu.
— Pocieszmy się nadzieją, że ono przeminie.
— Nadzieją — rzekła ciotka z westchnieniem — tak, nadzieją. W tej chwili zrobiłam w myśli pewne votum, a chyba Bóg wysłucha mojej prośby.
Dobra kobieta rozrzewniła się i chcąc ukryć łzy gwałtem cisnące się jej do oczu, wybiegła szybko z pokoju.
Żarski uspakajał Julcię, przyrzekł jej, że jak najczęściej chorego będzie odwiedzał, dał szczegółową instrukcyę jak go pielęgnować należy i posiedziawszy jeszcze z pół godziny, odjechał.
Gdy był już blizko miasteczka, spotkał powracającego ztamtąd Kalicińskiego.
Olbrzymi kawaler jednokonnemi saneczkami jechał, i ujrzawszy doktora, rzekł złośliwie.
— Szanowny konsyliarz ze żniwa, szczęśliwy! Tyfusiki codzień kwitną, a pszeniczka u biednego szlachcica ledwie raz do roku.
Żarski odpowiedział tylko skinieniem głowy.
— Szanowny konsyliarz z Kalinówki? — zapytał właściciel Bucefała.
— Tak, z Kalinówki jadę.
— Strzeż się konsyliarzu, to niebezpieczna droga.
— Mam rewolwer — odpowiedział Żarski obojętnie.
— Rewolwer ma! Patrzcie jaki rycerz — mruczał Kaliciński pod nosem, gdy się już sanki z doktorem oddaliły. — On ma rewolwer! to pyszne, jak honor kocham, to pyszne! Dam ja tobie rewolwer, recepciarzu, pigularzu, przystawiaczu baniek. Ty... ty... kataplazmisto, grabarzu, rzeźniku jakiś!
Zaklął przytem strasznie, a pragnąc na czem złość swoją wywrzeć, śmignął biczem Bucefała; koń skoczył jak szalony, szarpnął, że zaś na nieszczęście w tej samej chwili sanki zawadziły o pień ukryty pod śniegiem, więc wyrwał hołoble i zostawiwszy zawziętego rycerza w sankach, na środku drogi, pomknął cwałem do domu.
— Ptru! ptru! stój! Żeby cię milion kroć sto tysięcy! ptru! — krzyczał Kaliciński, wydobywając się z sanek. — Ha waryat! cóż ja teraz zrobię? — mówił sam do siebie.
Na szczęście, sanki z Kalinówki nie odsunęły się jeszcze zbyt daleko.
Kaliciński ręce do ust przyłożył i huknął potężnym głosem.
— Hop! hop! Doktorze! panie doktorze! hop! hop! Czekajcie!
Żarski, usłyszawszy wołanie, kazał stangretowi zawrócić.
— Co się stało? — zapytał, widząc Kalicińskiego przy wywróconych sankach — bez konia, co się stało?
— Koń, panie dobrodzieju, szelma, spłoszył się, hołoble wyrwał i uciekł, a ja, panie dobrodzieju stoję tu przy sankach, i...
— I co?
— A no — i myślę co robić?
— Słusznie pan mówiłeś, że ta droga jest niebezpieczna — rzekł, uśmiechając się doktór.
— Słusznie, czy niesłusznie, to się w przyszłości pokaże, ale ponieważ stał się oto taki wypadek, więc może mnie przecież poratujecie.
— To najpierwby konia trza złapać — rzekł stangret.
— Niech go dyabli wezmą! — krzyknął Kaliciński — nie zginie! Ręczę, że nie oprze się aż w domu.
— Ha, to chyba wielmożnego pana podwieziemy do miasteczka, a z powrotem mogę jechać na Toczki, to podwiozę.
— Obawiam się tylko, czy szanowny konsyliarz nie będzie miał co przeciwko temu.
— Cóż znowu? Przecież nie zostawię tu pana w śniegu.
Stangret, za pomocą postronka, który miał przy sobie, sanki Kalicińskiego do swoich przyczepił i obadwaj rywale pojechali ku miastu.
Kaliciński milczał, ruszając groźnie wąsami. Spodziewał się, że doktór będzie szydził z jego niefortunnego wypadku i już sobie w myśli układał ostre odpowiedzi, ale ku wielkiemu zdumieniu olbrzymiego szlachcica, mały doktór nie tylko, że nie okazywał żadnej złośliwości lub niechęci, lecz przeciwnie, był bardzo uprzejmy dla rywala.
— Czy nie stłukł się pan? — zapytał.
— Co? Ja miałbym się stłuc?
— W takiem zdarzeniu rzecz możliwa.
— Ja mam, panie dobrodzieju, kości jak z żelaza, ja nie stłukę się łatwo, ani złamię — dodał ruszając wąsami.
— To bardzo szczęśliwie, ale oto już i miasteczko. Spodziewam się, że zanim konie wytchną i trochę siana przegryzą, zechce pan spocząć u mnie i wypić szklankę herbaty, lub kieliszek wina.
— A panie konsyliarzu, zbytek grzeczności, dalibóg. Pójdę raczej do Imbryka, bo nawet mam do niego interes. Zapomniałem, doprawdy ważny, bardzo ważny interes. Nie będę panu konsyliarzowi robił subjekcyi.
— Na to nie pozwolę. Ze mną pan przyjechałeś, u mnie powinieneś spocząć. Gdyby mnie podobna przygoda spotkała w blizkości pańskiego domu, w takim razie zaprosiłbyś mnie pan pod swój dach. Wszak prawda?
Kaliciński duże oczy zrobił.
— Czybym pana zaprosił?
— No tak.
— A naturalnie! U milion kroć, cóżbym za szlachcic był, żebym podróżnego, i jeszcze w wypadku, nie zaprosił, panie dobrodzieju, do swego domu.
— A cóżbym ja za doktór był, gdybym tego samego nie uczynił? Nie puszczę pana i basta!
— Hm, idę więc — rzekł.
Po chwili obadwaj rywale siedzieli przy stole, na którym znalazły się wnet kieliszki i butelka dobrego węgrzyna.
Nie bardzo się to Kalicińskiemu podobało, ale miną nadrabiał. Na uprzejmość nie wypadało przecież niegrzecznością odpowiadać.
Tymczasem wino robiło swoje i szlachcic ani się spostrzegł, jak wpadł w pewnego rodzaju rozrzewnienie. Gotów był nawet zdusić małego doktora w serdecznych uściskach, byle mu tylko z drogi ustąpił.
— Jak rany Boskie kocham — mówił z rozrzewnieniem — miałem o tobie, konsyliarzu szanowny, zupełnie inne wyobrażenie... dziś widzę, żeś dobry chłopak z kościami.
— Bardzo mnie ta opinia cieszy.
— Z kościami, dalibóg z kościami!.. Ja się na tem znam, o! znam się doskonale, jak honor kocham!.. Z początku myślałem, że umiesz tylko oglądać żydom języki i recepty pisać — ale dziś widzę, że, panie dobrodzieju, i ze szkłem umiesz się obchodzić i wino masz przepyszne... Zkąd u licha wyrwałeś taką przednią butelczynę?
— Z Warszawy.
— Zaraz to poznałem... Nasz Imbryk, to powiadam ci, szelma skończona: sam wino fabrykuje — a przysięga się na wszystko, na swoją żonę i bachory, że sprowadza wprost z Węgier... Jeżeli jego wino widziało kiedy Węgry, to ja jestem panną!
— Oni wszyscy tak robią po małych miasteczkach...
— Słusznie, słusznie konsyliarz robisz, że nie kupujesz tutejszej lury... jak cię poważam, masz najzupełniejszą racyę... To mi wino! to się nazywa wino! Obrączka jak z dukatowego złota, bukiet aż, panie dobrodzieju, w nos bije i czuć je grzybkiem cokolwiek... Uważasz...
— Tak, chwalono je, że niezłe.
— Co to niezłe — kapitalne wino... Nalej no doktór kieliszki.
— Oto są.
— A teraz posłuchaj co ci powiem.... Concordia to znaczy zgoda... lepsza słomiana zgoda...
— Czyż byliśmy w niezgodzie dotychczas?
— Jak to czy?
— Ja przynajmniej miałem zawsze dla pana najlepsze intencye.
— Co? co?
— No tak, miałem dla pana najlepsze intencye, powtarzam.
— Niechże mnie wszyscy djabli wezmą, jeśli co rozumiem.
— Ja również nie rozumiem.
— I nie jesteś moim wrogiem?!
— Ani mi się śni.
— A więc... Wiesz co, doktorze... kiedy nie jesteś moim wrogiem, to „kochajmy się!“
— „Kochajmy się“ i owszem — rzekł Żarski, podnosząc w górę kieliszek — ale pozwól pan dobrodziej — jedno słowo...
— Gadaj doktorku co chcesz, dziesięć, sto, tysiąc słów nawet. Cały zamieniam się w ucho, bo czegobym ja dla tak zacnego chłopca nie zrobił?
— A zatem, szanowny panie, skoro się kochamy, jesteśmy przyjaciółmi — a skoro jesteśmy przyjaciółmi, nie powinniśmy mieć pomiędzy sobą tajemnic. Powiedzże mi pan tedy, z ręką na sercu, tak prawdziwie, szczerze, po przyjacielsku — dla czego przypuszczałeś, że jestem pańskim wrogiem.
Kaliciński, oparłszy się łokciami na stole, objął głowę dłońmi i westchnął.
— Młodzieńcze — rzekł po chwili milczenia — dotknąłeś najdrażliwszej struny mego serca... Czy ty wiesz? Czy ty wiesz, co to jest miłość? Mnie się zdaje, że nie wiesz, bo i ja sam tego dobrze nie wiem... ale powiadam ci, że to jest coś takiego... coś takiego... a wreszcie takiego, czy innego — dość, że człowieka djabli porywają! że miażdżyłby, gruchotał, rozbijał! tłukł! szarpał! rwał! kąsał!.. że... że... alboż ja wiem co?.. Wściekałby się jednem słowem... Otóż ty za często bywasz w Kalinówce... za często, na honor, za często... a kto tak robi, ten przez to samo jest moim wrogiem.
— Ależ panie Kaliciński — mówił spokojnie Żarski — porozumiejmy się...
— Masz racyę konsyliarzu — porozumiejmy się... bo... bo... ja tak żyć nie mogę.
— Otóż widzi pan, przedewszystkiem, jak panu wiadomo, mam w Kalinówce rodziców.
— No, to wiem.
— Powtóre — pan Wiktor jest chory — więc przyjeżdżam do niego jako lekarz.
— Wykręty, wykręty, mój panie!
— Nie żadne wykręty, tylko szczera prawda.
— A panna Julja! panna Julja to nic!
— Panna Julja jest bardzo miła osoba...
— No, widzisz doktorze, sam przyznajesz...
— A naturalnie, że przyznaję.
— Więc tak być nie może; musimy to raz skończyć... Mam trochę w czubie i mówię, co mi leży na sercu. Kocham cię, szanuję, uznaję, żeś dobry chłopak, ale, gdy idzie o pannę Julję — to powiadam ci szczerze... jeden z nas musi zginąć. Masz tedy do wyboru. Chcesz pistolety, to pistolety — pałasze, to pałasze, jak ci się podoba. Mnie tam wszystko jedno.
Żarski roześmiał się.
— A może... bo ja ani strzelać dobrze nie umiem, ani szpadą nigdy w życiu robiłem... może więc lepiej sprobujemy się na cyanek potasu, albo na strychninę...
— Alboż ja jestem lis, żebyś mnie brał na trutkę!! Wstydź się doktorze! W moich żyłach płynie krew rycerska... a przodkowie moi mieli zawsze wstręt do wszelakich proszków aptekarskich... Gdy się bić, to bić po szlachecku, żeby krew płynęła strumieniami.
— Doskonale! — zawołał śmiejąc się doktór — idzie tylko o małą bagatelkę.
— No?
— O to mianowicie, że do takiej rozprawy na śmierć lub życie... trzeba mieć przedewszystkiem przyczynę, a tej w danym wypadku nie widzę.
— Jakto? Nie widzisz jej? a panna Julja?
— Ech, wolne żarty, panie dobrodzieju. — Któż panu broni wyznać jej swoje uczucia, a jeżeli zostaną przyjęte, to kto panu przeszkadza zaprowadzić ją do ołtarza?
Kaliciński dłonią w czoło uderzył.
— To prawda! — zawołał — na honor, prawda. — Że mi to jednak dotychczas na myśl nie przyszło.
— A widzi pan dobrodziej... Każda wielka myśl odznacza się prostotą... Wyznaj pan swoje sentymenta, a będziesz najlepiej poinformowany, czego się trzymać...
— A jeżeli odrzuci mnie?
— Na to już nie ma środka... nawet w aptece.
— Słuchaj no doktorze — rzekł olbrzymi konkurent z wyrazem rozrzewnienia w głosie... — a ty... ty.. o niej wcale nie myślisz?
— Nie zastanawiałem się jeszcze nad tem...
— Więc daj rękę! Pal djabli wszystkie pistolety i pałasze... Załatwimy sprawę w sposób pokojowy... Co będzie, to będzie, oświadczę się... a potem dziej się wola Boża... Jak odkosza dostanę, to Toczki sprzedam, wyjadę za granicę i wstąpię do kapucynów, na braciszka... Raz kozie śmierć! Będę nosił gruby habit, lipowe trepki i zapuszczę brodę po same kolana... Przekonasz się doktorku, że to zrobię, jak amen w pacierzu, zrobię... Sam uschnę z tęsknoty, a ona niech będzie szczęśliwa... Wiesz co, doktorze... przyjacielu kochany... bracie... otworzyłem przed tobą serce... to mi trochę ulżyło, a teraz wracam do domu. Konie już wytchnęły.
— Jeszcze jeden kieliszeczek... na drogę, to nie zawadzi.
— Nie mogę, doprawdy nie mogę. Primo, że jestem wzruszony, secundo, że mi to szkodzi, a tertio, że jeżelibym wypił, to chyba tylko za jej zdrowie.
— Więc dobrze... za jej zdrowie!
Trącili się kieliszkami, a rozrzewniony Kaliciński pochwycił doktora za ramiona, uniósł w górę, jak kota, i wycałował w obydwa policzki.
Rywale rozstali się w najlepszej komitywie.
W drodze Kaliciński nucił półgłosem jakąś starą balladę.
Przybywszy do domu i dowiedziawszy się, że niesforny „Zefir“ już jest w stajni, Kaliciński, nie rozbierając się wcale, padł na sofkę i usnął snem sprawiedliwego.
Gdy nazajutrz rano przyszedł Bartek Dzięcioł, aby rozpocząć jak zwykle fechtunek, dziedzic Toczków machnął tylko ręką i rzekł:
— Idź bracie do cepów... już mam dość tego fechtunku.




VI.

Był wieczór majowy, przepiękny. Słońce schyliło ku zachodowi swoją tarczę złocistą, wiatr roznosił zapach kwitnących bzów i czeremchy, zwierciadlana powierzchnia stawów w Białowodach jaśniała, jak ogromna tafla szklanna. Uwijały się nad nią jaskółki w chyżym locie, czasem biała rybitwa musnęła ją skrzydłem, a w górze gołębie całem stadem zataczały kręgi w powietrzu.
Na łąkach krzyczały zwinne czajki, bocian, wyciągnąwszy długie nogi, niezgrabnie się wzbijał w powietrze, od bagien chór żab rechoczących dochodził, a w wiklinie nad stawami słowiki się już odzywać zaczęły.
Wiosna była w całej pełni, promienna, uśmiechnięta, pachnąca, przystrojona w zieleń, kwiaty i blaski, urocza, wdzięków pełna, jak... wiosna... Wszystko budziło się do życia, śpiewało... Stara ziemia, matka i karmicielka nasza, przybrała strój odświętny, wystroiła się w płaszcz zieleni w niezliczonych kombinacyach tonów i odcieni... od czarnej niemal barwy świerkowych igieł, aż do bledziutkich listków młodej wierzby.
Skowronki unosiły się nad polami, pliszki ruchliwe, wesołe przelatywały z kamienia na kamień, a w gajach, w lasach rozbrzmiewał śpiew drobnych ptasząt i figlarny głos kukułki.
W ogrodzie, przy starym zamczysku w Białowodach, w alei szerokiej przechadzały się dwie dzieweczki. Widocznie zwierzenia jakieś sobie czyniły, gdyż objęły się nawzajem rękami i tak ramieniem ramienia dotykając, szły, szepcząc do siebie półgłosem, jakby w obawie, żeby wiatr niedyskretny słów ich nie pochwycił na skrzydła i tajemnicy serdecznej nie zdradził.
Przeszedłszy kilkakrotnie aleję, usiadły na ławce kamiennej.
— Więc nie odmówisz mi, Wandziu — mówiła błagalnym głosem blondynka — nie odmówisz mi tej łaski? Pojedziesz?
— Ktoby się prośbom twoim mógł oprzeć — odrzekła.
— Powrócisz z ojcem twoim, który jest u nas od samego rana. Zacny, poczciwy pan Mirkowicz, nigdy nas nie opuszcza w zmartwieniu.
— Przecież to obowiązek sąsiedzki, droga Julciu. Wczoraj otrzymawszy bilecik od pana Żarskiego, zaraz mi powiedział, że na cały dzień do was się wybiera... Powiedz mi kochana, co się tam stało u was nowego?
— Czy ja wiem? Są jakieś interesa, na których nie wiele się znam. Wiem to tylko, że chłopi roszczą jakieś pretensye. Przyjechało kilku urzędników, geometra, komisarz, jest pan Żarski, twój ojciec i jeszcze jakiś pan nieznajomy, chłopów pełny dziedziniec. Coś dowodzą, mówią, hałasują i pisarz się w to mięsza — ale dla mnie to wszystko puste dźwięki — głosy słyszę, co mówią niby rozumiem, ale o co im chodzi właściwie, nie mam pojęcia...
— A pan Wiktor?
— Niedobra jesteś, Wandziu.
— Dla czego?
— Przynajmniej jak do mnie mówisz, to nie dodawaj, pan, tylko po prostu mów Wiktor, przecież on ani dla mnie, ani dla ciebie panem nie jest...
— Kiedy... bo... nie wypada...
— Nie wypada... Zapewne, jabym to mogła powiedzieć, że nie wypada zabrać serce brata, które zanim ciebie poznało, należało wyłącznie do siostry... Ale dziś on już na mnie nie patrzy.
— Jesteś niesprawiedliwą. Kocha cię zawsze jednakowo, sam mi to mówił nieraz... ale odpowiedz mi na pytanie... cóż robi nasz pan, to jest co robi nasz Wiktor?
— Jest niezmiernie zajęty tą sprawą. Obawiam się nawet, czy nie zaszkodzi sobie, bo mówi bardzo dużo i głośno.
— To źle, to bardzo źle, zdaje mi się że tego zabrania nasz doktór, nasz doktór — powtórzyła z naciskiem.
Twarzyczka Julci oblała się rumieńcem.
— Ty się śmiejesz, Wandziu — rzekła zapłoniona dziewczyna.
— Nie, nie, moja śliczna, nie śmieję się, odpłaciłam ci tylko za „naszego“ Wiktora.
— A ja mam z tego powodu dużo, dużo przykrości.
— No, no — zapytała Wanda z współczuciem — cóż się stało? nie mówiłaś mi nic.
— Co miałam mówić... Nie widziałyśmy się już cały tydzień, a przez ten czas zaszły rozmaite wypadki... Jeden komiczny i zabawny, ale drugi przyczynił mi nie mało kłopotu... Miałam nawet z tego powodu dość przykre przejście z ciocią.
— Powiedz że mi, moja Julciu, co takiego?! Czem mogłabyś się twojej cioci narazić.
— Dobrze, powiem ci, lecz jedźmy już, w powozie możemy mówić swobodnie... gdyż nasz Mateusz trochę nie dosłyszy...
Wanda weszła do domu, wzięła na siebie okrycie i po chwili obiedwie przyjaciółki jechały w stronę Kalinówki...
— Przed trzema dniami — mówiła Julia — spotkała mnie prawdziwa niespodzianka. Było to po południu... Właśnie zabierałam się do roboty dużego włóczkowego dywanu, gdy w tem zajeżdża pan Kaliciński, wyelegantowany, wyświeżony, jak z pudełka, w ręku zaś trzyma bukiet tak wielki, że jak ciocia utrzymuje, można by nim napaść trzy krowy... Spojrzałyśmy tylko po sobie, a ciocia, miarkując co się święci, nie odstępuje mnie ani na krok... Pan Kaliciński jest pomięszany, zakłopotany; chce coś powiedzieć, a nie wie od czego zacząć... Powiadam ci, że wyglądał bardzo zabawnie... Nareszcie zdobywa się na odwagę, i w obecności cioci, oświadcza się o moją rękę. Ja sama nie wiem, czy mam śmiać się, czy płakać ze złości, ciocia zaś dziękuje mu za niespodziewany zaszczyt, ale zarazem tłómaczy, że jestem bardzo młodziutka, że musiałby czekać kilka lat... On zgadza się na wszystko, powiada, że będzie czekał nie kilka, ale dziesięć lat, byleby tylko otrzymał stanowcze przyrzeczenie... Widząc, że ciocia ciągle odpowiada wymijająco, a nie chcąc go łudzić i dawać mu prawa do przedłużenia tych nieznośnych konkurów — zdobywam się na energię i oświadczam stanowczo, że nie myślę zostać jego żoną i żeby sobie raz na zawsze wybił z głowy ten pomysł... Wyobraź sobie, mój pan Kaliciński rozrzewnia się — i płacze... Musiałam użyć najwyższego wysiłku woli, żeby się powstrzymać od śmiechu...
— Przepraszam, przerwę ci i opowiem jak dalej było... Kiedy ty zagryzałaś usta, żeby śmiechem nie parsknąć, on przybrał postawę tragiczną i przysiągł na popioły przodków i na wszelkie świętości, że życie nie ma już dla niego najmniejszego powabu i że od tej chwili zamknie się w klasztorze i pogrzebie się w ponurych ścianach celi — tylko wpierw sporządzi testament i ureguluje swoje interesa.
— Mówisz jakbyś była przy tem! Kto cię tak dokładnie poinformował? bo ani ciocia, ani ja, ani Wiktor, któremu opowiedziałyśmy tę tragiczną scenę...
— Z was nikt tajemnicy nie zdradził — ale ja wiem jak było, gdyż przed dwoma laty byłam w takiem samem położeniu. Afekta, któremi p. Kaliciński zapłonął nagle dla ciebie, zwrócone były i ku mnie w swoim czasie... Takiż sam uroczysty nastrój, wielki bukiet, wyznanie, odmowa, rozpacz i klasztor... a potem regulowanie interesów i nowa próba.
— Zabawny człowiek... ale gorsze przejście miałam nazajutrz... wyobraź sobie, że przyjechał pan Marcinkowski i wystąpił do Wiktora i do ciotki z prośbą o moją rękę dla pana Adama... To już oburzyło mnie do najwyższego stopnia.
— Dla czego?
— No, powiedz sama, ten ufryzowany pudelek był u nas wszystkiego trzy razy, nie wiem czy zamienił ze mną trzydzieści słów rozmowy i oświadcza się! Czy sądził, że mnie olśnił swemi końmi i ekwipażem?. Ja nie mogę nawet wyobrazić sobie, co go upoważniło do tego kroku.
— I naturalnie — odmówiłaś...
— Spodziewam się!.. Tymczasem zaraz po odjeździe pana Marcinkowskiego, ciocia mi powiedziała takie kazanie, żem przez kilka godzin płakała... Powiedziała mi, że nie jestem udzielna księżniczka, ani wielka pani, że nie powinnam grymasić, że i tak nie jestem bardzo ładna, a za kilka lat nikt na mnie nie spojrzy... że pan Adam jest dobry chłopiec i z porządnej rodziny, a że nie posiada wysokiej nauki — to nie racya, bo z nauki ludzie wielkich zysków nie mają, a niezależny kawałek chleba jest podstawą szczęścia — i tysiące, tysiące podobnych argumentów... Ciocia jest bardzo zacna, bardzo dobra kobieta, ale nie znosi, żeby jej się sprzeciwiać w czemkolwiek...
— Ale sądzę, że i ty również masz swoją wolę i w razie potrzeby potrafisz zdobyć się na energię. Co do mnie, nie pozwoliłabym, żeby kto rozporządzał mną, jak jakim przedmiotem...
— Tak ci się zdaje, moja Wandziu...
— Jakto, zdaje się?
— Są trudności, z któremi ciężko walczyć.
— Nie wszystko łatwe jest w życiu — rzekła Wanda z westchnieniem — jednak żyć trzeba i z trudnościami łamać się ciągle; inaczej życie nie byłoby życiem, ale marną wegetacyą tylko... Nie należy się przeto trudnościami zrażać, ani też walki się lękać.
— Otuchę wlewasz we mnie — rzekła zamyślona Julcia.
Dziewczęta umilkły. Powóz toczył się szybko po drodze, gdyż chmura wypłynęła na niebo — trzeba było przed deszczem uciekać.
Istotnie, zaledwie ekwipaż zatrzymał się przed dworkiem w Kalinówce, lunął deszcz rzęsisty...
Gromada chłopów, znajdująca się na dziedzińcu, rozpierzchła się natychmiast. Rozbiegli się do obór, do stajen. Kilku wcisnęło się do ganku; inni do kuchni poszli — dwaj zaś, nie uważając na ulewę, podążyli ku wsi.
Przed karczmą, pod okapem, stało jakieś indywiduum, w podartym, zaplamionym paltocie, w czerwonym szaliku na szyi, z twarzą bladą i obrzękłą, na której złe życie zbyt wyraźne pozostawiło ślady.
W ustach, nad któremi rude wąsy sterczały jak szczotka, trzymał cygaro — a niebieskie, przyblakłe oczy spoglądały w stronę dworu.
— Ha! — mruknął sam do siebie — czort ich zabierz... długo czekać każą — a tu późno już — zanocować wypadnie.
Splunął, machnął ręką i znów wrócił do karczmy — aby nowy kieliszek wychylić. Widocznie uważał, że ten sposób skracania czasu jest najlepszy i najpraktyczniejszy zarazem. Jegomość w burym paltocie od niejakiego czasu częstym bywał gościem w kalinowskiej karczmie — pisał chłopom prośby do niższych urzędów, skargi do sądów, a tak ich umiał zręcznie do procesów zachęcać, że najspokojniejsza niegdyś wioska — dzięki jego działalności, stała się gniazdem pieniaczy i procesowników...
Zkąd się ten człowiek wziął, zkąd przywędrował w to ciche ustronie — nikt nie wiedział.
Pewnego dnia, zmizerowany, brudny i obdarty, piechotą przyszedł do miasteczka — i wnet się jakoś z żydkami porozumiał — tak, że mu dano stancyjkę na poddaszu i otwarty kredyt na wódkę, śledzie i bułki, które stanowiły główne jego pożywienie.
Z żydami wybornie porozumiewał się ich żargonem, skutkiem czego przypuszczony był do różnych tajemnic, dotyczących tych właśnie geszeftów, które nie znoszą jawności.
W okolicy wiedziano, że pan Mikołaj (gdyż z imienia znano go tylko), jest człowiek miłosierny, uczynny, a nadewszystko mądry i bardzo biegły w prawie.
Wiedziano, że umie zręcznie zrobić świadectwo dla kradzionego konia, że w trudnej sprawie wyszuka świadków, że potrafi napisać apelacyę i wyprawować każdą rzecz, tak, że z czarnego zrobi białe — a z białego czarne.
Głowa to była, wielka głowa. Sam nawet Jojna Imbryk, człowiek, jak widzieliśmy, solidny i także w różnych interesach wypraktykowany — posyłał niekiedy po pana Mikołaja i konferował z nim godzinami całemi, zamknąwszy się w stancyi osobnej.
Zazwyczaj po takiej konferencyi, pan Mikołaj bywał przez kilka dni w doskonałym humorze, zamglone jego oczki nabierały pewnego blasku, a nos czerwienił mu się wówczas, jak dojrzewająca malina.
Powiadali o nim, (bo czegoż to o ludziach nie powiadają), że za kilka, a czasem za kilkanaście rubli, przyczyniał się do tego, że skradzione konie, same nocą powracały do stajni — że jakiś przedmiot, który był zginął, w tajemniczy sposób znajdował się na swojem miejscu — słowem, opowiadali różne, różne rzeczy — ale to były, ma się rozumieć, gawędy ludzkie, nie sprawdzone dokładnie i dowodami żadnemi nie poparte.
Nie wiele też pan Mikołaj o ludzką opinię dbał, a nawet kiedy go raz (ma się rozumieć na zasadzie fałszywego oskarżenia) do więzienia wzięto — przyjął to z filozoficznym spokojem i obojętnością.
Niewinność to ma do siebie, że jest wyższa nad wszelkie ludzkie zarzuty, kalumnie i potwarze.
Pan Mikołaj opuścił mury więzienne, dla braku dowodów i o tej przykrości chwilowej nie wspominał nawet. Gdy go o powód dłuższej nieobecności w miasteczku zapytywano, mówił, że jeździł do senatu bronić bardzo ważnej sprawy i że tę, ma się rozumieć, wygrał.
W ogóle, człowiek ten o przeszłości swojej mówił niechętnie, a jeżeli czasem przy kieliszku wyrwało mu się jakieś wspomnienie, że był tu, lub owdzie — natychmiast rozmowę urywał, lub na inny przedmiot ją zwracał... albo też machał ręką niechętnie i spluwał, mówiąc, że wszystko na świecie głupstwo jest i marność.
Wypiwszy kielich gorzałki w karczmie, znowuż przed sień wyszedł i w stronę dworu pilnie patrzył.
Wreszcie, po jakiejś chwili oczekiwania, oko jego dostrzegło dwóch ludzi wprost ku karczmie spieszących.
Byli to właśnie owi chłopi, którzy nie zważając na deszcz, z dziedzińca dworskiego ku wsi pobiegli.
Pan Mikołaj wyszedł na ich spotkanie.
— No co? co? — pytał gorączkowo... — Gadaj no Kaczorek, bo ty mądrzejszy od Śmieciuchy...
— Ha co? — odrzekł zapytany — było gadania dość.
— Panowie gadali — dodał drugi — omentra gadał i ten z powiatu gruby gadał.
— Co gadał?.
— Różnie, ale mnie się widzi, że dobrze gadał...
— Dureń ty! — krzyknął z gniewem pan Mikołaj.
— Może i to — rzekł chłop w głowę się drapiąc — ale zawdy oni dobrze gadali. Niechta co chce będzie, a ja powiadam, że dobrze... Już ja sam chciałem krzyknąć: „przystajemy!“ jeno mnie Kaczorek pociągnął za sukmanę — „pójdziewa, powiada, do pana Mikołaja, kumie, powiada, poradzim się, powiada... a że akuratnie deszcz lunął i ludzie porozchodzili się z dziedzińca, tak powiada: idźmy kumie, nie zważajmy, powiada, toć nie z gliny jesteśmy, powiada. Takeśmy tedy poszli.
— Hm — mruknął pan Mikołaj — mówiłem, że Kaczorek stary wróbel, nie jego brać na plewy...
— Toć to nie plewy, to były jeno morgi, pole i las...
— Dureń ty — ja tobie powiadam — rzekł sentencyonalnie pan Mikołaj, siadając na przyzbie — gadaj no Kaczorek porządkiem, jak było.
— Ano, jak miało być? Dają po trzy morgi pola i po dwie morgi lasu, pole zaraz ode wsi.
— Piękne pole — wtrącił Śmieciucha, wzdychając.
— Juści że pole niczego, a las od Zagórowskiej granicy.
— Oj las, las! — rzekł Śmieciucha, śliczności las, bo to i na budulec w nim zdybie i na płot i na każdy porządek... Ileć tam je drzewiny w owym lesie...
— I cóż gromada?
— Ha, panie, gromada, jak gromada. Jeden się jeno na drugiego oglądał... i chcieliby i bali się. Wiadomo, że trzy morgi pola, to nie głupstwo, a lasu jeszcze, jak świat stoi, żaden chłop nie miał... Oskoma ich też brała... Jeszcze jak panowie przemówili...
— Aha! przemawiali panowie? — spytał drwiąco pan Mikołaj.
— Aj przemawiali, panie, przemawiali — odrzekł z westchnieniem Śmieciucha — przemawiali, że inszy ksiądz w kościele tak pięknie nie gada.
— Aha! Teraz to oni przemawiają do was, jak strach na nich przyszedł... Któż to wam takie kazania prawił?
— Naprzód sam dziedzic...
— Aha! jaki wyrywny.
— Powiedział, że my wszyscy jesteśmy bracia i że powinniśmy żyć, jak Bóg przykazał, po sprawiedliwości i we świętej zgodzie, w przyjacielstwie, w dobroci, w życzliwości; powiedział, że jak się pogodzimy, to nam tu w Kalinówce ufundują szkołę i że się z doktorem zgodzi, żeby do wsi co tydzień przyjeżdżał... Powiedział, że kto chce sadek koło chałupy zakładać, to dostanie z dworskiego ogrodu co najlepszą drzewinę.
— Ha! ha! — wybuchnął śmiechem pan Mikołaj, — jaki to on dobry! Wybuduje wam szkołę, bo mało macie podatków, więc trzeba jeszcze za szkołę opłacać, a wasze dzieci zamiast gęsi paść, będą nad elementarzem ślęczały. Prawda Kaczorek, że to nie wielka łaska?
— Ha juści — odrzekł chłop, drapiąc się po głowie — powiadają, że szkoła dobra rzecz, ale żeby człowiek miał jeszcze od dziecka opłacać, to niech je marności. I tak opłacamy za każde bydlę od pomorku...
— Ja zawsze mówię Kaczorek, że u ciebie głowa numer czwarty, alembikowy! Ja tobie zawsze powiadam. Ty potrafisz zrozumieć każdą rzecz. Na co doktor, powiedz sam, co chłopu po doktorze?
— Bo i pewnie, ma człek zamrzeć, to i tak zamrze, przez żadnych sztuk doktorskich.
— Drzewka to już, dalibóg, głupstwo! Czysta komedya. Na co tobie drzewka?!
— No juści, zawdy koło chałupy piękniej, jak się drzewina zieleni, a dobrze też czasem i gruszczynę, albo choć i jabłko zjeść.
— Oj Kaczorek! oj Kaczorek! niby ty mądry, a głupi!
— Dla czego?
— Dajmy na to, że u ciebie około chałupy sadek. No i co z tego?! co ty będziesz miał? Jabłkami pójdziesz handlować jak żyd! Aj Kaczorek! Kaczorek! No, ale gadaj no dalej.
— Dalej, to panie przemawiał, przemawiał nasz rządca...
— Stary cygan!
— Powiedział, tak i tak, moje ludzie, ja zwami tyle lat żyję, we zgodzie, po Bożemu, a choć w ostatnich latach nastało powiada, na to mówiący, łajdactwo między wami, dla tego ja zawsze waszę stronę, powiada, trzymam, i chciałbym dla was jaknajlepiej... Zgodźta się i podziękujta panu, że sam sobie krzywdę robi, aby jeno wam dogodził...
— I wy wierzyli?
— Panie — rzekł nieśmiało Śmieciucha — nasz rządca człowiek dobry.
— A ty jesteś człowiek głupi — odpowiedział pan Mikołaj ze złością... u ciebie tyle rozumu, co u czarnej kury białych pierzy... Ty tabaka w rogu, ot co jest...
Śmieciucha probował oponować.
— O rozum nikogo nie proszę — rzekł — a pan Mikołaj, choć taki mądry, dla tego w dziurawych butach chodzi.
— Nie twoja w tem głowa. Chodzę, bo mi się tak podoba, bo... bo nogi mnie bolą, i dla tego muszę mieć obuwie lekkie, a tobie do tego nic!
— Wiadomo że nic... jeno pan Mikołaj cięgiem dogaduje. Musi kto sam smołą się powalał, to mu wszędzie smoła śmierdzi.
— Cichojta no kumie, cicho — rzekł Kaczorek. — Co się ta będzieta sprzeczali, pan Mikołaj jak wypije trzy kieliszki, to zawdy tak gada, ale nie zważajmy na to, bo pan Mikołaj naszą stronę trzyma.
— Ot racya! co racya, to racya. Kaczorek ma rozum, a ty Śmieciucha sam nie wiesz co gadasz.
— Tedy — rzekł Kaczorek — jak rządca swoje skończył, tak znów pan z Białowodów zaczął.
— Oho! i on, cóż on tam robił?
— A no, pewnikiem po sąsiedzku, według przyjacielstwa...
— Poczekajcie, dam ja jemu przyjacielstwo! Coż on z wami miał do gadania, pewnie mówił, że was kocha jak braci.
— O nie, tego to on nie mówił.
— Nie?
— On wziął kawałek kredy w garść, bo to w ganku było i zaczął na drzwiach pisać rachunek, powiedział tak: moi ludzie, cały świat na rachunku stoi, a kto o grosz nie dba, to sam szeląga nie wart. Powiada, ja nie będę wam mówił, czy wy dobrzy czy źli, czy tacy czy owacy, jeno chcę pokazać, ile możecie po letkości na tym układzie zarobić. Obrachował ile warto latowanie ich bydła i ile to drzewo, co bierzemy z lasu na opał i niby na ogrodzenie, a potem znów obrachował ile warte trzy morgi pola i dwie morgi lasu. Który powiada, z was jest piśmienny, to niech rachuje.
— No i co?
— No i obrachował, że my dobre będziemy mieli zyski, że taki jenteres to dla nas złote jabłko.
— Stary lis!
— Omentra, w różnych wsiach mierzył, a powiada, że nigdzie tyle dla chłopów nie wypadło.
Ale — odezwał się Kaczorek — omentra jak omentra, zawdy potępieniec. Niedarmo oni po śmierci po polach chodzą i przeszkodę ludziom czynią, ale ten gruby z powiatu to przecież nie omentra, a nawet może i w jego rodzie omentrów nie było, a dla tego...
— To i on was namawiał?
— A juści...
— Wszystkich, wszystkich przekupili — szepnął niby sam do siebie pan Mikołaj, tak jednak, żeby go chłopi słyszeli. — Słuchaj no Kaczorek, kaź ty dać kielich wódki, a dobry, bo powiadam tobie, że ludzka podłość piecze człowieka gorzej niż zgaga. Nieprawda Śmieciucha?
— A juści, ale skoro piecze, to możeby pan Mikołaj lepiej szklankę piwa dla ochłody...
— Głupi ty z piwem, a jeszcze w Kalinowskiej karczmie, to taki trunek, żeby go kto kotowi w gardło nalał, toby biedny kot siedm dni pluł, a ósmego nie dożył. Wódki każcie dać... czy to ja nie wasz opiekun, nie doradca, nie ojciec?
Weszli do karczmy.
Tymczasem ze dworu nadciągnęła cała gromada. Gwarząc, kłócąc się i sprzeczając, wtłoczyli się wszyscy do karczmy, w której zrobiło się natychmiast gorąco. Szynkarz nastarczyć nie mógł półkwaterków nalewać, pan Mikołaj na uboczu się trzymał.
— Brać, ja powiadam, brać — krzyknął jakiś barczysty, ogromnego wzrostu chłopisko — kiej mówię, że brać, to brać, bo jak się pan rozmyśli, to więcej wam nieda i tyla.
— Juści, ma się wiedzieć, że brać — odezwał się drugi głos w tłumie — pole piękne i las... rzetelny las, budulec. Jeszcze dzieciom się na nowe chałupy zostanie.
— A juści, co się długo namyślać, iść jutro podpisywać.
— Brać, brać, a na mszę świętą dać! Jak Kalinówka Kalinówką, jeszcze tego nie było, żeby chłopi swój las mieli, a teraz samo do ręki lezie...
— Figa tobie lezie do ręki — odezwał się pan Mikołaj.
— Co pan Mikołaj powiada?
— To nic... Ja tylko mówię, że na to, co tobie do ręki lezie, toby rozumny człowiek patrzeć nie chciał.
— No, no, albo co?
— Ciasna głowo, jak tobie tłomaczyć. Chłop zawsze chłopem, pokazać mu grosz, to za groszem poleci, a dziesięć rubli z garści wypuści. Ach głupi wy naród, głupi!
— Et, bo pan Mikołaj jeno tak bąka pod nosem. Niechno pan lepiej powie po prostemu, żebyśmy wiedzieli, co jest.
— Bierzcie, bierzcie po dwie morgi. Cóż, wam dosyć, na co wam więcej? Wy sami niechcecie, a trzeba wam wiedzieć, że to nie głupie dwie morgi, ale cały las, het, het pod Zagórowską granicę, to wasz...
— Dyć dworski panie — wtrącił Śmieciucha.
— Ba, dziś dworski, a jak go wyprawujesz, to będzie twój.
— Ale!
— Nie ale, mój kochany, tylko tak. Bądź no tylko cierpliwy, a już ja jego sam wyprawuję dla was, za niedrogie pieniądze. Wam się zdaje, że ja dla siebie z tego co chcę, chowaj Boże. Mnie pieniędzy nie trzeba, tylko na stemple. Bo choć mogę dla was zrobić za darmo, ale trudno, żebym miał jeszcze koszta opłacać.
— A wiele to byłoby onego kosztu? — spytał nieśmiało Kaczorek.
— Głupstwo! jedno głupstwo... Całego kramu rubli sto.
— Oj! oj!
— Cóż jęczysz, głupi człowieku. Sto rubli razem zdaje się dużo, a jak się rozłoży na wszystkich, to ledwie, ledwie po kilka rubli na jednego wypadnie.
— A i co z tego będzie? — spytał niedowierzająco chłop któryś.
— Co będzie? Eh! głupcy wy, głupcy! ja wam ot powiem co będzie.
Zniżył głos, jakby lękając się, żeby kto nie podsłuchał, i oglądając się na wszystkie strony, długo i szeroko szeptał coś do chłopów.
Musiał im opowiadać bardzo zajmujące rzeczy, gdyż słuchali go uważnie, oddech nieomal wstrzymując. Koło chłopów, otaczające wymownego jurystę, ścieśniało się coraz bardziej, na twarze ich wystąpiły rumieńce, w oczach migotały blaski.
Gdy pan Mikołaj skończył, ze wszystkich piersi wydobył się jeden zgodny okrzyk.
— Niebrać! niebrać chłopcy. Zbierzmy sto rubli dla pana Mikołaja, niech jedzie, niech prawuje! Niech nam wyprawuje, to co nam się patrzy.
— Będziecie wy żałowali tego — odezwał się nieśmiało jeden z gromady — ale zakrzyczano go, wyśmiano. Chłopi wpadli w doskonały humor. Obietnica „wyprawowania“ gruntów różnych i lasów podnieciła ich umysły. W duchu każdy z nich tworzył sobie plany przyszłego, ogromnego, ma się rozumieć, gospodarstwa.
Szynkarz nie mógł dać sobie rady, taki miał targ ogromny, zapasy gorzałki jakie posiadał były na wyczerpaniu. Chłopi krzyczeli, śmieli się; w izbie karczemnej było parno jak w łaźni. Zakopcona lampka naftowa rzucała skąpe światło na tę scenę, której autor i reżyser zarazem, zręcznie rozdmuchiwał namiętności i podbudzał chciwość. Chociaż pił ciągle, nie był jednak pijany. Umiał w porę rzucić słowo, gdy było potrzeba i utrzymać tę ciemną, ślepo mu wierzącą gromadę, w stanie ciągłego rozdrażnienia.
We dworze prowadzono również bardzo ożywioną rozmowę.
Wiktor tryumfował.
Blada zazwyczaj jego twarz pokryła się rumieńcem, oczy płonęły. Wanda z upojeniem słuchała jego słów i od czasu do czasu zwracała ku niemu piękne, rozumne oczy.
— Widzicie panowie — mówił Wiktor — widzicie sami, że z tymi ludźmi dobrocią wszystko można zrobić. Nie potrzeba na to wielkich ofiar, ani wielkich poświęceń. Szczere, serdeczne, a naprawdę życzliwe przemówienie musiało odnieść skutek. Moja teorya tryumfuje — a panom dzięki składam, za to, żeście mnie tak skutecznie poparli. Teraz jestem już zupełnie spokojny. W Kalinówce będzie cichość i zgoda. Usunąwszy najważniejszy szkopuł, będzie można usunąć i inne; będzie można działać skutecznie w celu rozwoju oświaty i moralności. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwy... Cioteczko! może tam ciocia ma w zapasach swoich kilka butelek dobrego wina... Wzniesiemy toast na cześć zgody! — Panie Żarski — dodał, zwracając się do starego rządcy... — dla czego pan ramionami wzrusza?...
— Hm... nie mam się z czego cieszyć... — odrzekł.
— Doprawdy, szczególniejsze masz pan usposobienie — rzekł Wiktor ze źle tajoną niechęcią... — Zawsze pan wątpisz, zawsze źle prorokujesz...
— Niech to pana nie dziwi — odpowiedział Żarski spokojnie... — ja jestem człowiek doświadczony...
— Więc cóż ztąd?
— Umowę uważam za umowę wtedy, gdy jest formalnie zawarta i podpisana — cieszę się zaś z niej wówczas dopiero, gdy wykonana zostanie...
Wiktor chciał odpowiedzieć, lecz w tej chwili rozległy się dźwięki fortepianu. Julcia grała jakiegoś starego, smętnego poloneza... W otwartych drzwiach na ogród wychodzących stała Wanda.
Wiktor do niej pospieszył...
Po ulewnym deszczu wypogodziło się zupełnie, ogród tonął w blaskach księżycowych — na liściach drzew, na kwiatkach drgały duże, ciężkie krople wody. Zapach napełniał powietrze.
— Widzi pani — rzekł Wiktor do Wandy — widzi pani, co to jest uprzedzenie, co są głęboko zakorzenione przesądy! Pan Żarski jeszcze nie wierzy... Nie wierzy w to co się stało, co jest faktem dokonanym... ale mniejsza o niego. Czy wie pani, że od czasu, gdym przybył w te strony nie miałem równie pięknego, równie szczęśliwego dnia, nie mówiąc naturalnie o tym najszczęśliwszym z szczęśliwych, najpiękniejszym z pięknych... w Białowodach, pamięta pani?
— Pamiętam — szepnęła Wanda, a na piękną jej twarz wystąpiły rumieńce.
— Panno Wando — rzekł z zapałem... — jutro przyjadę do państwa... powiemy ojcu i rozpoczniemy nowe życie... ciche, ale pożyteczne, ręka w rękę, jak dwaj przyjaciele. Pani jedna zrozumiałaś mnie... pani wierzysz w moje zamiary, nie wyśmiewasz ich, nie szydzisz...
— Wiktorze! — zawołała ciotka — proś panów... kolacya gotowa...
Całe towarzystwo przeszło do drugiego pokoju, przy stole była ożywiona rozmowa... Wiktor mówił ciągle, z ożywieniem, z zapałem. Wanda przyjmowała również udział w rozmowie, jedna tylko Julcia wciąż była zamyślona i smutna... Co chwila zwracała spojrzenia na ciotkę, a w spojrzeniach tych było coś, jakby pytanie, albo obawa.
Późno już goście zaczęli się rozjeżdżać. Tylko geometra i urzędnik jeden na noc zostali.
We dworze światła zagasły. Ciotka, bieganiną całodzienną zmęczona, udała się na spoczynek. Julcia zamknęła się w swym pokoiku.
Jeden tylko Wiktor spać się nie kładł. Otworzył okno i patrzył na niebo, na którem rumieniły się już blaski jutrzenki... Blaski te wzmagały się powoli, a jednocześnie gwiazdy bladły i znikały z firmamentu.
Po deszczu, który obficie zrosił ziemię wieczorem, ranek nadchodził uroczy, w całem bogactwie i wspaniałości letniego wschodu. Ziemia ukąpana świeżo, żywszą jaśniała zielenią, drzewa, jakby omłodzone, wyciągały ku niebu konary obsypane liśćmi, na których wisiały duże krople przezroczystej wody. Kwiaty pachniały przedziwnie, a cichy, lekki wietrzyk roznosił ten zapach na lotnych swoich skrzydełkach.
Pobudziło się ptactwo uśpione, z dźwięcznem pieniem frunęły skowronki, swawolne pliszki uwijały się po polach, aksamitne jaskółki migały się tylko w lotnej za muszkami gonitwie...
Skrzypnęły drzwi chat, skrzypnęły żórawie przy studniach, bydło ku pastwiskom ruszyło, a pieśni pastuszków, odgłos fujarek, klekotanie dzwonków drewnianych mięszały się ze śpiewem ptactwa, z okrzykami ludzi.
Bocian sfrunął z gniazda, zakreślił szerokie koło w powietrzu i spadł na bagnisko żeru szukać; w lesie skrzeczały sroki, sójki, kraski; czerwonogłowy dzięciół kuł twardym dziobem w sosnę, wiewiórki, figlując, uganiały się po drzewach, z gałęzi na gałęź, z drzewa na drzewo przeskakując... Czajki nad łąkami wrzeszczały, to wznosząc się w górę, to zapadając po kępach, głupi dudek z gałązki na gałązkę skakał — a wysoko, wysoko, że go ledwie dostrzedz było można, ważył się jastrząb w powietrzu, bystrym wzrokiem upatrując ofiary...
Wiktor stał w otwartem oknie i pełną piersią wciągał świeże balsamiczne powietrze... Nie zajmował go jednak, ani prześliczny wschód słońca, ani zapach kwiatów, ani wesołe głosy ptasząt rozśpiewanych.
Jego opanowała jedna, jedyna tylko myśl, jedna idea.
Był blizki celu, zaprowadzał ład, który miał być podwaliną zgody sąsiedzkiej, podstawą do dalszej szlachetnej działalności.
Kosztem dość znacznych ofiar, regulował stosunki wzajemne i pewny był, że od dziś, gdy już formalnie i jasno przeprowadzona będzie linia demarkacyjna, gdy się rozwiąże ostatecznie spór o to, co moje a co twoje, usunie się zarazem ostatnia przeszkoda, stanowiąca szkopuł, o który rozbijały się jego dobre chęci. Zniknie niewiara i nieufność, a zastąpi je wzajemne porozumienie się i harmonia... Piękne, po stokroć piękne życie, jeżeli je można dla drugich poświęcać, jeżeli żaden dzień zmarnowany nie będzie, jeżeli wszystko, co od pierwszych potrzeb zbywa, można przeznaczyć na pożytek uboższych i majątkiem i duchem.
Po kilku latach walki, po rozczarowaniach i zawodach, nastaje wreszcie chwila upragniona... Od dziś wszystko pójdzie inaczej, inaczej, a w pracy dopomagać będzie Wanda, ta piękna, rozumna, myśląca kobieta, w której oczach takie blaski inteligencyi świecą, w której sercu takie skarby uczucia złożone... Jakież ponętne życie... jak wabi ono i pociąga ku sobie, jak drogiem i upragnionem się staje... Wprawdzie tu, pod twardą żeber klatką, coś dolega, wprawdzie serce nie zawsze regularnie uderza, wprawdzie robi się chwilami coś w powietrzu, coś dziwnego, niewytłomaczonego.... że to powietrze jest jakby rzadsze niż być powinno, że się pochwycić nie daje — ale Żarski pociesza, twierdzi, że to przejdzie, przeminie... Młodość silna jest, wiele pokonać może, a kto tak pragnie gorąco życia, tego sama wola przy życiu utrzyma...
Jak nie pragnąć żyć dla idei, obok kobiety kochającej i kochanej, w której całe szczęście się widzi...
Ach, żyć! żyć! żyć!
Julcia, dobra dzieweczka, przywiązana siostra, marzyła niegdyś o tem, że będzie pomocnicą, towarzyszką pracy w dobrej sprawie; lecz zraziła się odrazu pierwszem niepowodzeniem, pierwszym zawodem, A przytem... pokochała. Młody Żarski, zacny, szlachetny chłopak, podobał jej się, podbił jej niewinne, serduszko — ona go kocha, w nim widzi świat cały, a po zanim nic, nic absolutnie. Jego myśli, są jej myślami; jego zdania, jej zdaniem. Biedna dziewczyna! kryje się, z tem uczuciem, walczy z niem, spotyka opozycyę ze strony ciotki... Co do mnie, mówił do siebie Wiktor, jestem za tem. Sam kochając, będąc nawzajem kochany, rozumiem miłość i jej prawa. Julcia może liczyć na moje poparcie. Owszem, niech idzie za tym, którego ukochała; to człowiek dobry, zacny, uszczęśliwi ją. My tu zostaniemy z Wandą, pracować będziemy, do wyższych celów dążyć. My rozumiemy się wybornie, będziemy się dopełniali nawzajem. Ja i ona to naprawdę jeden człowiek — jedna dusza, jedna istność. Jej siły i moje siły — to jedna siła — jej marzenia i moje marzenia — jedno marzenie, jej cele i moje cele — jeden cel...
Tak myślał Wiktor i nie zwracał uwagi, ani na imponujący wspaniałością swoją wschód słońca, ani na szmery rozśpiewanej przyrody. Dusza jego tonęła w marzeniach, a marzenia te kazały zapominać o bezsenności i znużeniu — o cierpieniach fizycznych, jakich doznawał...
Słońce wzbiło się już dość wysoko. Wiktor z niecierpliwością spojrzał ku wiosce, jakby wyczekując, jakby spodziewając się kogoś. Na drodze jednak nie było ani żywej duszy, nikt się ku dworowi nie kwapił.
A jednak umówili się, że skoro słońce wstanie, cała gromada przyjdzie do podpisu.
Geometra i urzędnik z powiatu wstali już, gotowi do czynności. Zniecierpliwieni, posłali do sołtysa, kazali zwołać gromadę.
Powoli, niechętnie, chłopi poprzychodzili na dziedziniec. Na twarzach ich czytać było można niezadowolenie. Stanęli na dziedzińcu grupami, naradzali się ze sobą, szemrali.
Wiktor na ganek wyszedł.
— No, moi bracia — rzekł... — wczoraj umówiliśmy się... Jakkolwiek wierzę słowom waszym — ale jakto mówią, słowo wiatr, a pismo grunt. Umowa przygotowana, chciejcież ją podpisać. Pan geometra gotów zaraz rozpocząć pomiar; nie czekając zatwierdzenia, które jest tylko kwestyą czasu. Oddaję wam zaraz w posiadanie pole i las, w tej nadziei, że odtąd będziemy żyli sobie w zgodzie i spokoju — jak Bóg przykazał, wy będziecie mieli swoje, ja swoje — nikt nam tu nawet wody nie zamąci. — No — dalej bracia podpisujcie i, w imię Boże, pracujmy razem na tej świętej ziemi.
W gromadzie rozległ się szmer głuchy, ale nikt się nie ruszył.
— No cóż bracia! — zawołał Wiktor. — Nikt z was nie wystąpi?
Milczenie...
— No — dalejże, bądźcie śmieli...
— My ta ludzie niepiśmienni — odezwał się jakiś głos... — nie będziemy podpisowali i tylo...
— Dla czego? wczoraj przecie ułożyliśmy się.
— Pan mało daje!
— Zgodziliście się przecież.
— To i co?
— Cóż więc chcecie?
— Nic nie chcemy — niech będzie tak jak było. Było pastwisko, niech będzie pastwisko — była zbieranina, niech będzie zbieranina, dla nas to jest dość...
— Ludzie! Zastanówcie się... Toć przecież wczoraj mówiliście zupełnie inaczej.
— Co było a nie jest, to nie idzie w regestr!
— Więc niechże się dowiem czego chcecie? Mówcież.
Milczenie.
— Niechże wystąpi jeden i powie o co wam chodzi?
W gromadzie powstał ruch. Jeden drugiego wypychał naprzód, wypychany znów chował się za plecy swoich towarzyszów.
— Idź Kaczorek! — zawołano... — Kaczorek niech gada. On najmądrzejszy.
Wiktor to usłyszał.
— No, chodźcież Kaczorku — rzekł — kiedy gromada na was wskazuje, to nie macie się czego wstydzić. Powiedzcie o co wam chodzi.
Kaczorek wysunął się naprzód. Czapkę w ręku miął, z nogi na nogę przestępował i nie wiedział od czego zacząć.
— No, Kaczorku — rzekł Wiktor — mówcie śmiało — co zaszło?
— A dyć wielmożny panie, co miało zajść? Nic nie zaszło, jeno, po sprawiedliwości mówiąc i po Bogu, to nam krzywda.
— Krzywda?!
— A jeno... Niby to po trzy morgi pola, a po dwie lasu — to prawda... ale co to znaczy?
— Jakto, człowieku, toż wczoraj cieszyliście się z tego!
— Ha! bośmy byli głupi.
— I przez noc takeście zmądrzeli?
— A jużci, czasem w jedną godzinę człowiek rozumu nabiera.
— Więc czegoż teraz chcecie?
— Nic...
— Nic! — krzyknęła gromada. — Niech będzie jak było! my ta żadnych podpisywań nie chcemy...
— Dla czego?
— Ha, proszę pana... — rzekł Kaczorek... — Mój ojciec nieboszczyk ino jeden raz w sąd się popadł, co powiedzieli, że niby konia ukradł, choć to nieprawda była — i jeno raz się w sądzie podpisał, zara mu trzydzieści rózeg wsypali.
— Dzieciak jesteś, mój bracie, teraz nikogo nie biją...
— A djabli wiedzą — nie biją, bo tera naród mądry — podpisywać nie chce.
— Przecie to wasza korzyść!
— Kiej my niechcemy i szabas!
— Zastanówcie się — pomyślcie. Czy nie lepiej mieć swoje własne, aniżeli służebność...
— Hi, lepiej, albo i nie lepiej...
— Sami wczoraj gadaliście inaczej.
— Niech wielmożny pan da po dziesięć morgów pola i po dziesięć lasu, to się namyśliwa...
— Majątku by nie wystarczyło.
— Toć możnaby u pana Kalicińskiego przykupić po sąsiedzku.
— Więc nie chcecie?
— Nie! nie chcemy.
— To już wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie...
— Ha, trudno. Zobaczycie, że będziecie kiedyś żałowali, wspomnicie moje słowo — ale już będzie zapóźno.
— To niewiadomo.
— Powiedzcież mi przynajmniej, kto was tego nauczył?
— My i sami wiemy, przez żadnych nauków.
— A cóż wy wiecie?
— Dyć wiemy... że jeno trza troszkę poczekać, a to wszystko co kiele nas je, nasze będzie.
— Tak myślicie?
— A juści.
— Mylicie się dobrzy ludzie. Wprowadzono was w błąd. Jakiś oszust nagadał wam głupstw — a wy mu wierzycie. Nie chcecie słuchać tego, kto do was przychodzi jak najlepszy przyjaciel, jak brat... kto wam życzy dobrze i szczerze — a dajecie chętne ucho pijanicy jakiemuś, obieżyświatowi, bez domu i bez dachu nad głową, wycieruchowi brudnych karczem żydowskich, wyrzutkowi społeczeństwa... Wstyd wam, wstyd i hańba, wam gospodarzom, rolnikom, ludziom przecież uczciwym i rozumnym — wstyd, żeby was taki za nos wodził, żeby wami kierował!
Chłopi zaczęli wzdychać.
— Zdaje mi się — mówił Wiktor, z zapałem i podniesionym głosem, — że powinniście sami ocenić, sami zrozumieć, że ja pragnę dobrze i dla siebie i dla was, że chcę, żeby pomiędzy nami nie było żadnych a żadnych sporów i kłótni — żebyśmy żyli obok siebie jak przyjaciele dobrzy — jak bracia... Ja pierwszy do was rękę wyciągam — zastanówcie się więc — pomyślcie.
W gromadzie panowało głuche milczenie.
— Czy nie dość wam ciągłych sporów, kłótni i procesów. Czy ciągle macie się skradać do lasu, jak złodzieje, kiedy ja wam daję las na własność, do którego chodzić będziecie jawnie, w biały dzień, jak do swego. Czy nie milsza wam święta zgoda i przyjaźń. I ja rolnik i wy rolnicy — i ja gospodarz i wy gospodarze. Co między nas ma wchodzić jakiś obieżyświat, jakiś człowiek niedobry, co ma judzić i draźnić? Przepędzić go, kundla, na cztery wiatry, podajmy sobie ręce, a żyjmy w zgodzie, jak Pan Bóg przykazał... Cóż bracia?
— Świętą prawdę wielmożny dziedzic powiedział — odezwał się po namyśle Kaczorek, — świętą prawdę, po sprawiedliwości i pięknie...
— Więc nareszcie przekonałem was? więc podpiszecie?
— Juści przekonać, to nas wielmożny dziedzic przekonał, ale podpisywać nie będziemy...
— Nie?
— Nie będziemy podpisywać — krzyknęła gromada, — niech tak będzie jak było i skutek...
Wiktor zaczerwienił się. Chciał coś przemówić, ale pochwycił go silny atak kaszlu, krew rzuciła mu się ustami...
W domu zrobił się alarm. Julcia i ciotka przybiegły — zarządziły domowe środki ratunku...
Chłopi postali jeszcze czas jakiś przed gankiem i rozeszli się do domów, geometra i urzędnik poprosili o konie do wyjazdu.
W dziesięć minut później, wąsaty Mateusz zaprzągł kare konie do lekkiego wolantu i popędził do miasteczka po młodego Żarskiego.




VII.

Była piękna, pogodna jesień.
Na polach nie falowały już zboża, natomiast rżyska sterczały jak szczotka na powierzchni poczciwej, starej żywicielki naszej. Gdzie niegdzie na zagonach chwiały się jeszcze poczerniałe łęciny kartofli, świeżo skoszona tatarka w kupkach stała, po polach woły ciągnęły pługi, odwalając świeże skiby...
Bociany zbierały się do odlotu, połysiały drzewa przydrożne, a liście, jakie się jeszcze opierały podmuchom wiatru, miały barwę starego złota...
W Kalinówce we dworze było bardzo smutno. Ciotka płakała po kątach. Julcia miała zaczerwienione oczęta... Żarski młody codziennym prawie bywał gościem.
Na jego żądanie, niby przejeżdżając, wstąpili do Kalinówki dwaj znakomici lekarze warszawscy, obejrzeli Wiktora, pocieszyli Julcię, obiecali, że zdrowie bratu powróci, ale z twarzy Żarskiego można było wyczytać, że to próżna i zwodnicza nadzieja.
Zdawało się, że do cichego dworku wstąpił anioł śmierci, że nad biednym marzycielem rozpostarł swe skrzydła...
Nikt nie odzywał się głośno, nikt nie stąpał śmiało w tym domu, rozmawiano szeptem, chodzono na palcach, a wszystkie sprawy gospodarskie koncentrowały się na folwarczku, w mieszkaniu Żarskiego.
On sam regularnie co wieczór przychodził — uspakajał chorego, pocieszał, trzymał w tajemnicy przed nim wszystkie sprawy przykre, nieporozumienia. Kłamał, może pierwszy raz w życiu, lecz kłamał w dobrym celu, więc tem zwalczał skrupuły swej prawej, prostaczej natury...
Młody Żarski jak lekarz, Julcia jak siostra miłosierdzia czuwali nad chorym, a przytem niejednokrotnie spotykały się ich spojrzenia, ich ręce.
Ciotka już o świetnej partyi z młodym Marcinkowskim mówić Julci przestała, Wiktor uśmiechał się widząc rumieńce i zakłopotanie siostry i tak, przy łożu umierającego, rozkwitała i rozwijała się miłość, jak kwiat wyrosły na grobie, jak piękne drzewo na cmentarzu...
Wiktor uśmiechał się do siostry — a nawet raz gdy przy jego łóżku z Żarskim młodym siedziała, ujął jej drobną, miękką rączkę, włożył w dłoń Żarskiego i rzekł:
— Pamiętaj Janie, gdybyś mnie nie wyleczył — bądź opiekunem mej siostry...
Julcia zapłoniła się, chciała cofnąć rękę, ale młody człowiek przytrzymał ją silnie, do ust przycisnął i pochyliwszy się ku choremu szepnął.
— Przyrzekam.
Od tej pory Żarski i Julcia byli dla siebie jak narzeczeni — nawet ciotka milcząco zdawała się na ten związek przyzwalać i o Marcinkowskim młodym nie wspominała więcej.
Smutnie upływały zakochanym te chwile, które razem mogli przepędzać. Wiktor bowiem chudł i mizerniał z dniem każdym... Myślano o tem, żeby klimat zmienić, żeby na południe go wywieźć — ale Żarski nie nalegał... lękał się że w drodze; albo na obczyźnie, biedny chory zamrze, zdala od swoich.
Częstokroć młody lekarz, który gotów by był połowę życia własnego za uratowanie brata narzeczonej oddać, częstokroć nocami przewracając dzieła medyczne, złorzeczył nauce, że jest tak bezsilna i marna w obec choroby... że nie może duszy wymykającej się z ciała zatrzymać, ani upragnionego życia chociaż o odrobinę przedłużyć...
Wiktor wspominał niekiedy o śmierci, mówił o niej z uśmiechem na ustach, bo w gruncie rzeczy miał to przekonanie, że wyjdzie z cierpień i do zdrowia powróci, umierać nie myślał — przeciwnie, żyć pragnął, pragnął całą siłą — wszystkie polecenia lekarza z najbardziej drobiazgową ścisłością wykonywał, posłuszny był mu jak dziecko...
Niekiedy w samo południe, gdy piękny dzień jesienny był, a słońce jasno świeciło, wynoszono do ogrodu, lub na dziedziniec duży fotel i, w nim siedząc, chory jakąś godzinkę, lub dwie, na świeżem powietrzu przepędzał.
Była to jego najmilsza rozrywka... Zamyślony patrzył w jasne niebo, to znowuż puszczał wzrok po polach, łąkach i lasach, to obejmował nim szereg białych chat, co się przy drodze rozsiadły.
Dumał wtenczas i marzył i cieszył się nadzieją, że niedługo pójdzie sam do lasu, na łąki i do tych chat wieśniaczych, które całem sercem ukochał...
Jednego dnia, gdy tak przed gankiem siedział, sam jeden, gdyż ciotka domowem była gospodarstwem zajęta, a Julia po nocy niespanej poszła trochę odpocząć, Wiktor ujrzał przechodzącego przez dziedziniec chłopa... Skinął na niego ręką...
Stary wieśniak zbliżył się...
Był to najstarszy chłop w całej wsi, gospodarz porządny, uczciwy, trzeźwy — niegdyś jego słowo dużo w gromadzie znaczyło, teraz wszakże wycofał się ze wszystkiego. Przykro może było staremu, że młodzi burzą i wichrzą, wbrew sprawiedliwości i prawdzie, że nie wiele sobie ważą jego srebrne włosy — machnął tedy ręką na wszystko — i nawet, zapytywany o zdanie, milczał uparcie....
Zawołany zbliżył się do Wiktora, z wyrazem współczucia na twarzy...
— Jak się macie Szymonie? powitał go dziedzic.
— Bóg zapłać wielmożnemu panu, Bóg zapłać... ja to połatawszy — jeno to gorzej, że wielmożny pan ciągle nam jakoś słabuje... Możeby na wotywę do przemienienia Pańskiego... albo co?
— W Bogu nadzieja, moi drodzy — doktór obiecuje, że lepiej będzie — ale powiedzcież mi co na wsi?
— Ha, ziarna, Bogu dzięki, dobre... chleba będzie dość — ale może to i gorzej.
— Dla czego, mój Szymonie...
— Naród teraz, panie wielmożny — paskudny. O paskudny naród! Skoro mają dobry urodzaj, to jeszcze gorzej będą pili po karczmach, a jeździli po sądach, a prawowali się — a pomstowali jak poganiny jakie... do kościoła pałką nie napędzi — a na łajdactwo to, jak, nieprzykładając, psi na koninę, takie chytre...
— To źle, to bardzo źle, mój Szymonie.
— A wiadomo że źle, wielmożny panie, wiadomo, a najbardziej to już człowiekowi markotno, że wprzódy takiej Sodomy jak dziś niebywało. Po sprawiedliwości wielmożnemu panu powiadam, że jak ona Kalinówka Kalinówką — tośmy dawniej takiego rozpuszczeństwa nie znali... a tać ja nie dzisiejszy, nie dzisiejszy ja człowiek, wielmożny panie.
— Ależ dla czego? na miłość Bożą, mój Szymonie, dla czego?
— Ha, wielmożny panie, dużo by to było gadać, a nie wiele słuchać — i nawet nie wszystko pasuje wielmożnemu panu opowiadać.
— Owszem, wszystko, wszystko mi mówcie, mój Szymonie, ja właśnie chcę od was samych usłyszeć. Jeśli wam Bóg miły, człowieku, mówcie prawdę, nie tajcie... Oto siądźcie sobie tu na ławce i mówcie, mój Szymonie, mój staruszku, proszę was...
Wzrok Wiktora miał wyraz tak błagalny, że chłop nie mógł się oprzeć.
Poskrobał się w głowę i z nieśmiałością rzekł:
— Pierwej było w Kalinówce dobrze, bo rządca, niby pan Żarski, był sprawiedliwy człowiek.
— A ja? Bójcie się Boga, czyż ja byłem dla was zły?
— Gdzie zaś, wielmożny pan właśnie był dobry i bez to cała zguba na wieś przyszła...
— Ja was nierozumiem Szymonie...
— Nie każda, panie, dobroć dobra je — i nie każdemu ona na dobre wychodzi... a sprawiedliwość zawdy w jednej mierze stoi...
— Jeszcze nie rozumiem...
— Rządca sprawiedliwy był. Nikt tu od niego pokrzywdzenia nie miał, nikt bez dania racyi marnego słowa nie słyszał. Jak na kogo bieda przyszła, to już bywało, do rządcego jak w dym, on bywało pocieszy i słowo dobre rzeknie — i bywało, czy bydlę na zimowisko przyjmie, czy ziarna na siew pożyczy, czy i na to mówiący, inszemu potrzebnemu pieniędzy da... Bywało, powiada, mój bracie, trza się ratować, bo tobie dziś, mnie jutro. Naści, na jesień oddasz, abo na to mówiący, odrobisz, jak tam ci wypadnie lepiej, to już twoja w tem głowa. Tak bywało robił, i my na wsi nie znali nijakiego żyda, nijakiego procentu, bo rządca za nas stał jak za siebie i żeby niewiem co, to on chłopu zginąć nie dał, zawdy go z biedy wyciągnął... ale złodziejstwa żadnego nie scierpiał — na złodziejów miłosierdzia nie miał, najmniejszego patyczka nie darował. Jak jeno mu się który popadł to, bywało zara krzyczy: Ty szelmo, taki owaki, ty, powiada, psia wełno, ty cyganie, ty Judaszu! To ty nie wiesz gdzie dwór? powiada... Skoro ci potrzeba, to przyjdź w dzień i kup, a jak nie masz za co kupić, to proś... a nie kradnij, szelmo jeden, bo to paskudnie i grzech... I zaraz go do sądu, żeby nawet krwawemi łzami płakał — bo rządca sprawiedliwy człowiek był, wielmożny panie...
— A ja? ja nie byłem dla was sprawiedliwy?
— Wielmożny pan był tylko okropnie dobry... już taki dobry, że drugiego w świecie poszukać...
— Ale niesprawiedliwy... powiadacie.
Chłop zmięszał się...
No — rzekł z pewnem wahaniem się — powiedziawszy po prawdzie i po sprawiedliwości, to nie... bo jak wielmożny pan wszystkim złodziejom odpuszczał, to poczciwym ludziom było markotno, a inszemu i zazdrość. Złodzieje sobie całe podwórka napakowali drzewem, złodzieje wypasali inwentarz w pańskiem zbożu... a porządni gospodarze nie mieli nic... Przez to się we łbach przewracało, jeden darł i drugi chciał drzeć, a jak wypadła większa kwestya, to chcieli z dobrego pana całą skórę ściągnąć... Tak, tak, wielmożny panie, każda rzecz na świecie swoim porządkiem idzie — a sprawiedliwość to grunt. Niech ta wielmożnemu panu Bóg miłosierny da pocieszenie na zdrowiu, na wszystkiem co sobie wielmożny pan sam od Boga pragnie i żąda — a mnie trzeba iść do chałupy, bo interes, jaki do pana rządcego miałem, załatwiłem ze wszystkiem.
Rzekłszy to, chłop pokłonił się do samej ziemi, i wzdychając poszedł ku wsi, a młody marzyciel pogrążył się w myślach... i w duchu przyznawał zupełną słuszność temu prostemu, nieokrzesanemu człowiekowi, który po swojemu dobroć od sprawiedliwości rozróżniał.
— Tak, tak, mówił sam do siebie Wiktor, ten chłop ma słuszność i Żarski ma słuszność — w tym stosunku dobroć złe skutki przynosi, sprawiedliwym raczej być trzeba. Byle mi zdrowie wróciło, system zmienię, na nowo pracę rozpocznę, byle do celu dojść, a dojdę, bo ludzie są dobrzy, tylko trzeba umieć postępować z nimi... Tak, umieć trzeba, a chcąc umieć — należy uczyć się, doświadczenie zdobywać.
Dumał tak i rozmyślał, dopóki Julcia nie przyszła, aby ostrzedz, że czas na takie posiedzenie dozwolony upłynął... Posłuszny jak dziecko, powrócił do pokoju, prosił siostry, żeby mu jaki poemat przeczytała, lub żeby zagrała na fortepianie.
Sam czytać nie mógł. Męczyło go to.
Zwykle dwa razy tygodniowo Mirkowicz z córką do Kalinówki przyjeżdżał i to były najpiękniejsze dni gasnącego życia Wiktora.
Wanda, aczkolwiek przeczuwała może grożącą katastrofę, nie dała jednak niczem poznać po sobie, jakie obawy ją dręczą.
W obec narzeczonego była zawsze uśmiechnięta i wesoła — prowadziła z nim ożywioną rozmowę. Mirkowicz patrząc na to, zamyślał się smutnie i nieraz łzę ukradkiem ocierał. Przyzwyczaił się on już do młodego marzyciela i pokochał go nawet... Niewątpił, że gdyby było można zdrowie mu powrócić, to kraj zyskałby obywatela prawego i dzielnego... a Wandzia uczciwego i przywiązanego męża.
Inaczej było sądzone...
Jednego dnia, tej pięknej, złotej jesieni, Wiktor czuł się daleko lepiej. Cały dzień prawie był na nogach, śmiał się, żartował z Julcią i z Wandą, przekomarzał z ciotką, a Mirkowiczowi opowiadał szczegółowo swoją rozmowę ze starym Szymonem, o różnicy dobrych ludzi od sprawiedliwych.
Tegoż dnia przyjechał młody Żarski, a że nie miał innych wizyt, więc został na wieczór i do późna zabawił...
Gdy się już wszyscy rozjechali i Żarski również się do drogi zabierał, Wiktor zatrzymał go jeszcze przez chwilę...
— Słuchaj, Jasiu, — rzekł — mnie jest dziś zupełnie dobrze. Zdaje mi się, że to skutek twojej ostatniej recepty... Niech co chcą mówią pessymiści, ale ta wasza medycyna to jest prześliczna nauka! Ja dziś czuję się zupełnie — zupełnie dobrze...
Na drugi dzień z wieżycy parafialnego kościołka rozlegał się żałobny jęk dzwonu... a chłopi zdejmowali czapki i żegnali się, mówiąc:
— Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie.
Dziedzic Kalinówki już nie żył...
Pełen szlachetnych myśli marzyciel, spoczął na wieki na ustronnym wiejskim cmentarzu. Nad grobem jego świeciło jasne niebo, szumiała rozpłakana brzoza... świergotały ptaszęta...
Obok, długim szeregiem ciągnęły się mogiłki chłopskie, krzyżami usiane, darniną porosłe. Przy parkanie cmentarnym rosły krzaki bzów i jaśminów, dzikie róże, tarnina...
O wiośnie zlatywała tam słowików para — i w nocy po rosie, nad cichą wioską umarłych rozbrzmiewała najcudowniejsza w swej prostocie „pieśń nad pieśniami“, pieśń, którą śpiewać sam Bóg chyba szarą ptaszynę nauczył...
Świeży grób trawą porósł, a życie płynęło dalej swojem odwiecznem korytem, toczyło się cichą falą, przerywane jękiem żalu, westchnieniem — a rzadko, bardzo rzadko, srebrzystym śmiechem wesela...
A gdzież nasi dobrzy znajomi? gdzie ich fala życia uniosła?
Toż od śmierci Wiktora już trzy lata minęło — a trzy lata to czas, to kawał czasu... Żal zdąży się zatrzeć, wspomnienia przybladną, łzy zaschną...
W Kalinówce pusto. Dworek na lato tylko otwiera swoje podwoje na przyjęcie mieszkańców...
Żarski stary w oficynie, jak dawniej rządzi, znowuż swoje porządki zaprowadza. Nie idzie mu łatwo, ale ma nadzieję, że z czasem Kalinówka będzie tem, czem dawniej była. Zbyteczna, źle zrozumiana dobroć sprawiedliwości miejsca ustąpi i nastanie znowuż harmonia i spokój... W kłopocie, w biedzie, w ciężkich czasach, przyjdą ludzie do „pana rządcy“ po pożyczkę, po pomoc, ale złodziejstwa nie będzie, bo stary rządca tego nie zniesie i nie ścierpi.
Ułoży się wszystko po dobremu, po ludzku, do normalnego trybu powróci; tylko czasu, czasu trochę potrzeba.
Pan Mikołaj atakiem apopleksyi rażony, zmarł w karczmie u żyda, wywleczono go ztamtąd na ulicę, aby kramu, kłopotów i komisyi uniknąć.
Pokrajano go nieboraka po śmierci i znaleziono we wszystkich organach ślady alkoholu... Doktór napisał w protokóle sekcyjnym, że śmierć nastąpiła z pijaństwa i to była ostatnia kartka dziejów tego wykolejonego, przez złe życie do gruntu zepsutego i szkodliwego człowieka.
Na pogrzeb nikt nie poszedł, nad grobem nikt nie płakał. Policya pochowała go swoim kosztem, a strażnik, który temu obrzędowi z urzędu assystował, z obowiązku chrześciańskiego, rzucił grudkę ziemi na trumnę, i przeżegnał się nad nią po swojemu.
Młodzi państwo Żarscy w miasteczku mieszkają. On praktykuje, ubogich darmo leczy, wziętość sobie coraz większą wyrabia. Julcia gospodarstwem domowem się trudni, zakochana zawsze — szczęśliwa.
Na lato z ciotką i dzieckiem do Kalinówki zjedzie i tam czas upalny przepędza, owoce zbiera, soki i konfitury smarzy, do maleństwa swego szczebiocze.
Ciotka, poczciwa, Julci swej nie opuściła, przy młodej parze mieszka, tłustego dorodnego chłopca Julci na kolanach wciąż trzyma...
Bo też wyjątkowo mądre to dziecko, zwłaszcza w oczach kochającej babuni.
Mówi „mama, tata“ jak stary, patrzy takiemi rozumnemi oczami jak filozof, wie że bułkę trzeba włożyć do buzi, a na kij siadać jak na konia, trzaskać biczykiem i wołać: hetta! wio!
Takie mądre dziecko było dumą babuni, kochała je też i pielęgnowała jakby swoje własne. Julcia nie mogła go wziąść na ręce, gdyż babcia nie pozwalała na to.
Wnuczek był babci — a nie Julci i pomiędzy siostrzenicą a ciotką wynikały częstokroć spory co do tytułu tej własności...
Powoływano się wtenczas na zdanie wnuczka, ale ten, materyalista, do tej z pań rączkę wyciągał, która go w danej chwili, jakąś zabawką, albo przysmakiem nęciła.
Młody Żarski ledwie do domu na noc zaglądał, a i w nocy budzono go częstokroć, do chorego wzywając. Pieniądze płynęły jak woda i z praktyki i z majątku, którym ojciec administrował wybornie, kapitalik dla małego wzrastał.
Julcia niekiedy myślała o bracie, co roku odprawiało się za jego duszę nabożeństwo żałobne, czasem modre jej oko łzą zaszło — ale gdy spojrzała na męża, na dziecko... wtenczas życie uśmiechało się do niej wabiąco i zapominała o smutnym, trawą porośniętym grobie.
W Białowodach smutno...
Wprawdzie, o wiośnie, jak dawniej, chóry słowików pieśni rozgłośne zawodzą, woda szumi po szluzach, ze starożytnej baszty bocian klekocze — ale to jakoś inaczej, jakoś nie tak, jak dawniej.
Stary pan Mirkowicz zdziwaczał, sposępniał... gospodarstwem nie wiele się zajmuje, ludzi unika, nie bywa nigdzie...
Całemi dniami w bibliotece siedzi, coraz to nowe książki sprowadza, stare szpargały kupuje, dawne monety zbiera, czyta, widocznie szuka czegoś...
Czego? któż to wie?
Powiadają, że dzieło jakieś pisze. Ot, zwyczajnie mól książkowy i dziwak.
Na Wandzię swoją dziwnemi oczami patrzy... Czasami w objęcia ją porwie, po czole jasnem i po oczach całuje, czasem wzdycha nad nią i jęczy, a niekiedy gdy sam jest i nad jej losem rozmyśla... to wstyd powiedzieć... płacze...
Nieraz księżyc do baszty przez zakratowane zaglądając okienka, liczył łzy biednego, kochającego ojca... ale księżyc sekretu nie zdradzi — a ojciec z smutków swoich nie lubi się zwierzać przed ludźmi...
Wanda zawsze jednakowa, poważna, spokojna...
Obcięła krótko swe prześliczne warkocze, w czarnych oczach ma dziwną jakąś powagę, prawie że surowość. Zawsze ubrana czarno, jakby wiekuistą poprzysięgła żałobę, w bibliotece ojcu pomaga, wyciągi robi, umysł swój nieustannem czytaniem kształci.
Nie zaniedbuje jednak gospodarstwa... pracuje, krząta się, na wszystko zawsze czas znajdzie. Na wieś często zagląda, chorych pielęgnuje, dzieci do książki zachęca, godziny czasu nie zmarnuje napróżno...
Ogród ukochała szczególnie... Najpiękniejsze kwiaty ma zawsze własną wyhodowane, wypielęgnowane ręką...
I po co je hoduje? Po to, by je zerwać gdy najpiękniejsze są, wianeczek z nich uwić i złożyć na cmentarzu, na grobie...
Dziwne serce!
W Białowodach kilku młodych ludzi bywa. Są nawet pomiędzy nimi tacy, którzy do partyj „dobrych“ się liczą, chłopcy porządni, zamożni, uczciwi. Niekiedy ojciec nawet za którym dobre słowo wtrąci — ale ona słuchać nie chce... ucieka...
Może kiedy pójdzie za mąż, a może nie pójdzie — prędzej nawet nie pójdzie niż pójdzie... bo są takie dziwne natury, co się w smutku własnym, w żałobie kochają — co ją pieszczą i przechowują w sercach jak skarby...
Może... może czas, ten najlepszy lekarz cierpień duszy — zagoi rany serca, zachęci do życia, do szukania szczęścia i miłości.
Wszakże i na grobach wyrastają kwiaty...
Pan Kaliciński nareszcie się ożenił.
Wielka ztąd była radość w Izraelu. — W Bosychkaczkach przez cztery tygodnie o tym tylko fakcie żydkowie mówili...
Słowa szlacheckiego dotrzymał, wszystkim żydom co do grosza wypłacił, nawet hypotekę Toczków z długów oczyścił, i dziś do zamożniejszych ludzi w okolicy się liczy.
Po długich latach romansów, po niefortunnych próbach, znalazł nareszcie kobietę, która miłość jego pojąć i ocenić umiała.
Była to wdowa po pułkowniku z intendentury. Kobieta lat czterdziestu, ale jeszcze dość hoża i świeża... Olbrzymiego wzrostu, prawie tak jak sam Kaliciński wysoka, tworzy z nim idealnie dobraną parę.
Święta zgoda kwitnie w tem stadle, różnicy zdań nie ma nigdy, bo wdówka sama rządzi, a Kaliciński pod pantoflem siedząc, jest tylko wiernem jej echem.
W domu na palcach chodzi, fajki nie pali nawet, bo jejmość tego nieznosi, a jak mu czasem doktora wezwać wypadnie i do Żarskiego przyjedzie, to na Julcię nie patrzy... Oczy jak panienka spuszcza... niechce widocznie dawnych popiołów poruszać.
Jojna Imbryk... zestarzał się...
Robi jeszcze interesa, ale tylko ważniejsze — drobne zaś wyłącznie oddał synowi, a sklep i zajazd córce... Modli się nabożnie co wieczór, na intencyę, żeby Franek Kuternoga z więzienia nie wrócił i chałupy mu nie spalił — a zresztą kiwa się nad talmudem, bo stary ojciec umarł i w familii nie zostało już nikogo, ktoby się naukowemi kwestyami zajmował.
Jojna Imbryk dość już zarobił pieniędzy — teraz tylko sławy i uczoności łaknie.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.