Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strukcyę jak go pielęgnować należy i posiedziawszy jeszcze z pół godziny, odjechał.
Gdy był już blizko miasteczka, spotkał powracającego ztamtąd Kalicińskiego.
Olbrzymi kawaler jednokonnemi saneczkami jechał, i ujrzawszy doktora, rzekł złośliwie.
— Szanowny konsyliarz ze żniwa, szczęśliwy! Tyfusiki codzień kwitną, a pszeniczka u biednego szlachcica ledwie raz do roku.
Żarski odpowiedział tylko skinieniem głowy.
— Szanowny konsyliarz z Kalinówki? — zapytał właściciel Bucefała.
— Tak, z Kalinówki jadę.
— Strzeż się konsyliarzu. to niebezpieczna droga.
— Mam rewolwer — odpowiedział Żarski obojętnie.
— Rewolwer ma! Patrzcie jaki rycerz — mruczał Kaliciński pod nosem, gdy się już sanki z doktorem oddaliły. On ma rewolwer! to pyszne, jak honor kocham, to pyszne! Dam ja tobie rewolwer, recepciarzu, pigularzu, przystawiaczu baniek. Ty... ty... kataplazmisto, grabarzu, rzeźniku jakiś!
Zaklął przytem strasznie, a pragnąc na czem złość swoją wywrzeć, śmignął biczem Bucefała; koń skoczył jak szalony, szarpnął, że zaś na nieszczęście w tej samej chwili sanki zawadziły o pień ukryty pod śniegiem, więc wyrwał hołoble i zostawiwszy zawziętego rycerza w sankach, na środku drogi, pomknął cwałem do domu.
— Ptru! ptru! stój! Żeby cię milion kroć sto tysięcy! ptru! — krzyczał Kaliciński, wydobywając się