Powtórne życie (Junosza, 1897)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Powtórne życie
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Powtórne życie
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Ciotka Petronela przyjechała do Rudawki i objęta energiczną ręką ster gospodarstwa domowego.
Jak doświadczony admirał przedewszystkiem zrobiła przegląd załogi i zaraz na wstępie spotkał ją zawód: przypuszczała bowiem, że znajdzie sposobność spełnienia pogróżki w liście zawartej — a tymczasem nawet cienia sposobności nie było.
Fakt ten zrodził w niej podejrzenie, że cały garnizon żeńsko folwarcznego korabiu dobrany został umyślnie, dla zachowania pozorów, ale że w ukryciu musi jednak coś być. Wnet przyszło jej na myśl przysłowie o oliwie, która zawsze na wierzch wypłynie, o szydle nie dającym się ukryć w worku. To ją pocieszyło i na razie musiało wystarczyć.
Z chwilą przybycia ciotki zrobiło się nadzwyczaj gwarno w odnowionym dworku; rozkazy wydawała i cofała pani Petronela z zadziwiającą szybkością, trzy dziewczyny raz wraz przebiegały przez pokoje, jak gazelle przez pustynie, oczywiście z mniejszym pośpiechem i znacznie większym łoskotem. Zapytaniom nie było końca, a odpowiedzi przyjmowała ciotka z uśmiechem pełnym politowania i pobłażliwości zarazem, ale spojrzenie jej zapowiadało wielkie kataklizmy domowe.
— Jak ty mogłeś tak żyć, kochany Bolciu, mówiła.
— Ha, żyłem jakoś.
— Wyborne, ale w tem nie było ani ładu, ani składu, ani sensu.
— Właśnie, kochana ciotko, przyszedłem sam do tego przekonania i dla tego ośmieliłem się Cię prosić.
— Nie pożałujesz tego. Ja jestem zwolenniczką zasady, że nikt darmo chleba jadać nie powinien i dla tego ja w przeciągu kilku dni cały ten dom przewrócę do góry nogami.
— Oj, ciociu, czy to nie będzie zbyt energicznie? zapytał pan Bolesław z uśmiechem.
— Ja wiem, że wy nie lubicie tego, co jest najważniejsze w życiu.
— Któż to my?
— Mężczyzni. Dla tego chciałam ci zaproponować, abyś na kilka dni z domu wyjechał.
— Cioteczko, na żaden sposób!
— Ciekawam dla czego?
— Będę miał gościa.
— Co?
— Jutro przyjedzie z Warszawy mój dobry przyjaciel i kolega szkolny: zabawi trzy tygodnie.
— A wiesz co, Bolciu, że tego nie spodziewałam się po tobie. Sądziłam, że jesteś delikatniejszy.
— Ależ Cioteczko.
— Za pozwoleniem, jeżeli nie czujesz związków pokrewieństwa, to powinieneś przynajmniej być nieco uprzejmiejszym dla kobiety.
— Na miłość Boską — com zrobił?
— Jeżeli ja mam tu występować w charakterze pani domu, to nie wypada ci zapraszać gości bez mojej wiedzy. Inaczej dom przestanie być domem i będzie miał charakter zajazdu, kawalerskiej knajpy, koszar! Brakuje tylko, żebyście tu urządzili bufet, bilard i fajczarnię! A nie spodziewałam się, a nie.
— Niechże kochana cioteczka pozwoli mi przyjść do słowa.
— Czyż ci przeszkadzam mówić? Jesteś panem domu i z całą bezwzględnością dałeś mi to poznać odrazu. Dziś dowiaduję się, że ma przyjechać kolega, jutro może się znajdzie dwóch, a za tydzień piętnastu.
— Przyjedzie tylko ten jeden, o którym wspominałem i zaprosiłem go pół roku temu, kiedy jeszcze nie wiedziałem, że ciocia będzie łaskawa zaopiekować się moim domem. Jakim więc sposobem mogłem ciocię uprzedzić i po co?
— Po to żeby ów pan zastał dom zreformowany.
— Czy kochana cioteczka uważa, że dom mój potrzebuje reformy?
Pani Petronela odpowiedziała mową mimiczną: wzruszyła ramionami, oczy wzniosła ku niebu i westchnęła ciężko.
— Czy ten dom potrzebuje reformy? — rzekła po chwili. — Boże miłosierny! ależ od podwalin do strychu, od piwnicy do wierzchołka komina, od ściany do ściany i od kąta do kąta! Tylko mężczyzna może tego nie widzieć.
— W istocie, kochana cioteczko, ja nie widzę.
— Bo jesteś mężczyzną.
— Żałuję bardzo, ubolewam nad tem nieszczęściem, ale ani go odwrócić, ani zmienić nie mogę. Żart na stronę, ciociu, lecz dom ten, przynajmniej moim oczom, przedstawia się bardzo przyzwoicie, a jest przytem tak trwały, że jeszcze kilku pokoleniom służyć będzie.
— Zapewne, jeżeli mowa o trwałości ścian, przyznaję ci słuszność, ale duch domowy jest okropny i trzeba go zmienić koniecznie. Właśnie miałam się zabrać do tego, tymczasem nagle i niespodzianie dowiaduję się, że ma być jakiś gość i że zjeżdża na kilka tygodni.
— Ciociu, niech ciocia to uważa za zrządzenie losu już spełnione; faktu dokonanego cofnąć nie można, choćbym najszczerzej pragnął, gość mój albowiem jest już w drodze.
— Trudno, odrzekła z westchnieniem, całe moje życie było nieprzerwanem pasmem rezygnacyi, los nie oszczędzał mnie nigdy, przykrości, nieszczęścia, niepowodzenia i zawody znosiłam mężnie... Taka już moja natura i taką pozostanę do śmierci.
— Niech mi ciocia raczy wierzyć, że w danym wypadku nieszczęścia nie będzie: gość mój albowiem jest człowiek towarzyski, ma zawsze coś do powiedzenia i obecność jego urozmaici nasze monotonne życie. Spodziewam się także, że nie dostrzeże on tego okropnego ducha domowego, którego kochana cioteczka nie zdążyła jeszcze wypędzić za dziesiątą granicę.
— Mój kochany, ty sobie z ciotki nie żartuj.
— Skądże? tylko o owym duchu.
— No, no, zniknie on ztąd, a dopiero wtedy przekonasz się, że on był.
Przyjaciel pana Bolesława przyjechał ze stacyi kolei żelaznej późno w nocy; ciotka już spała, więc uroczyste przedstawienie go jej musiało być odłożone do następnego dnia. Pan Bolesław odprowadził gościa do przeznaczonego dla niego pokoju i miał zamiar życzyć mu zaraz dobrej nocy, lecz inaczej się stało, zaczęli gawędzić.
— Ja — mówił warszawiak, — wyspałem się w wagonie, więc do łóżka mnie nie zapędzaj, chyba że sam masz chęć udać się na spoczynek. W takim razie idź, a ja czytać będę książkę, którą kupiłem na wyjezdnem.
— Ani myślę, wolę skorzystać z okazyi i rozmawiać z tobą, tyle mam do powiedzenia. Z niecierpliwością wyglądałem dnia twego przyjazdu, nareszcie nadeszła ta chwila. Szczęśliwy jestem, że cię widzę.
— Mnie również bardzo miło jest, że mogłem nareszcie wybrać się do ciebie, ale nie prawmy sobie komplementów nawzajem, jak chińczycy. Ty jesteś kontent i ja również i dość na tem.
— Ślicznie mówisz, Olesiu. Poczekaj, przyniosę butelkę wina, łatwiej gawędka popłynie.
— Lepiej wyjdźmy do ogrodu. Wszak zapewne masz ogród?
— Jeszcze jaki!
— Tem lepiej, wyprawisz mi ucztę z powietrza. Dawno już, dawno nie byłem na wsi, prawie dziesięć lat, to też jadąc od stacyi do ciebie upajałem się poprostu miłą wonią łąk i lasu. Tu się inaczej oddycha niż w mieście, inaczej się żyje.
— Więc porzuć miasto.
— Łatwo to powiedzieć. Nie wyobrażam sobie, jakbym mógł żyć bez mego biura, towarzystwa, partyi winta. Przyzwyczajenie to druga natura. Czasem dobrze jest oderwać się od zwykłego trybu życia, z początku sprawia to wielką przyjemność, ale po niejakim czasie ogarnia tęsknota za domem.
Wyszli do ogrodu, noc była piękna, księżycowe blaski przedzierały się przez gałęzie drzew, zapach kwiatów aż odurzał.
Usiedli na ławce pod lipą, pan Aleksander rzekł:
— Zaintrygowałeś mnie bardzo swym listem.
— Pod jakim względem?
— Pod wieloma, wszakże obiecałeś przekonać mnie, że jestem w błędzie, a raczej, że byłem w błędzie, robiąc ci niegdyś pewne uwagi.
— Tak jest.
— O ile sobie przypominam, owe uwagi, a raczej nie uwagi, lecz życzliwe szczere przyjacielskie rady, odnosiły się do twego trybu życia.
— Tak. Wymawiałeś mi, że marnuję czas, że żyję jak motylek, czy jak konik polny, nie wiele dbając o zdrowie, majątek, nie czyniąc żadnych starań, aby zostać człowiekiem istotnie pożytecznym społeczeństwu. Byłeś wtedy rozgoryczony i pełnemi garściami rzucałeś mi prawdę w oczy.
— Przyznaj jednak, że czyniłem to w formie delikatnej.
— Masz racyę; była ona delikatna tak dalece, że gdyby mi kto inny powiedział podobną reprymandę, to połamałbym mu wszystkie kości.
— Bardzo mnie cieszy, że nie jestem kto inny, odrzekł z uśmiechem Aleksander.
— Jak cię kocham nie żałuję. Od ciebie przyjąłem spokojnie.
— I postanowiłeś skorzystać z nauki?
— Na razie tak, ale niestety, nie miałem już na to czasu... Umarłem. No, kochany Olesiu, nie odwracaj się odemnie; mogę cię zapewnić, że nie jestem obłąkany, nie rzucam się na ludzi, nie kąsam i nie drapię.
— Ależ.
— Przyłóż dłoń do mego czoła, policz uderzenia pulsu, a przekonasz się, że nie mam gorączki.
— W takim razie dla czegoż.
— Dla czego mówię, że umarłem? Bo rzeczywiście tak było. Nie dziw się i słuchaj dalej do końca, a nie spodziewaj się jakich nadzwyczajności, opowiem ci historję prostą, pospolitą, zwyczajną.
— Zaciekawiasz mnie coraz bardziej.
— Wiesz, że byłem ciężko chory. Odwiedzałeś mnie nieraz w szpitalu, przynosiłeś mi książki, gdy jeszcze mogłem czytywać. Widziałem cię pochylonego nad mojem łóżkiem, widziałem twoje oczy pełne współczucia i uśmiech nienaturalny, ten uśmiech, który mamy zwykle dla kandydatów do blizkiej podróży na cmentarz. Czasem widywałem cię dobrze: postać twoja rysowała się przed oczami mojemi, jasno czasem znów jakby przez mgłę, przez drobniutką i gęstą siatkę. Przypominam sobie te szczegóły i nieraz myślę o nich: śni mi się często szpital; słyszę jęki chorych, widzę pochylających się nademną lekarzy, biały kornet, otaczający łagodną twarz siostry miłosierdzia, czuję ostrą woń karbolu, słyszę stąpanie posługaczów, wynoszących szybko towarzysza mej niedoli, który tylko co przestał cierpieć.
— Są to zapewne przykre wspomnienia dla ciebie.
— Przykre, a jednak nieraz przywołuję je na pamięć. Przypominam sobie, że częstokroć podczas nocy bezsennych wpatrywałem się w blade światło lampki nocnej i widziałem. Czego ja nie widziałem wówczas! Sceny z mego dzieciństwa, lat młodzieńczych i późniejszych przesuwały się przed memi oczami. Widziałem siebie samego i otoczenie moje w różnych fazach życia: widziałem skarby, jakie mi dano i ogarnęła mię rozpacz, żem je tak głupio, tak nieopatrznie marnował. Bo nie zaprzeczysz chyba, że młodość, zdrowie, siła, majątek, jakie takie zdolności, to skarby nieoszacowane, a ja szedłem przez życie, jak szaleniec i rozrzucałem je pełnemi garściami. Byłem pewny, że zbliża się kres, nadchodzi chwila, w której przestanę tu na ziemi istnieć. I jakież wspomnienie pozostawię po sobie? Czemuż nie mogę wrócić czasu, pozbierać tego, com roztrwonił i zużytkować inaczej! Okropne były chwile takich rozmyślań. Potem zapadałem w senność, w apatyę szczególnego rodzaju, przestawałem myśleć, zastanawiać się, obojętne mi było, czy istnieję, czy nie. Niby spałem, niby czuwałem, ale nie było to ani czuwanie, ani sen.
— Najgorszy stan twój był w końcu marca.
— Nie wiem, ani zegar, ani kalendarz nie zaprzątał moich myśli, to tylko pamiętam, że jacyś ludzie mieli ze mną dużo kłopotu. Przenosili mnie jakby na marach, układali na stole.
— Do operacyi.
— Wówczas nie wiedziałem, co ze mną robią i w jakim celu zadają sobie tyle trudów. Później znajdowałem się znowuż na łóżku; biały kornet pochylał się nademną, przyszedł ksiądz w komży, zapalono dużą świecę. Była to chwila bardzo uroczysta, a niedługo później umarłem.
— Człowieku! co ty mówisz?
— Pozwól mi dokończyć. Egzystencya moja została przerwana, przecięta, otoczyła mnie ciemność i chłód. W głowie trochę dziwnych majaczeń, przed oczami jakieś mgliste obrazy, a potem już nic.
— Pamiętam, byłeś wówczas między życiem, a śmiercią. Nie robiono najmniejszej nadziei, ja cię opłakiwałem.
— Dziękuję w imieniu tamtego.
— Jednak w kwietniu zacząłeś powracać do zdrowia.
— Źle się wyrażasz, ja w kwietniu zacząłem się odradzać. Tamto, pierwsze istnienie minęło bezpowrotnie, tamten człowiek, któremu czyniłeś tyle zarzutów odszedł, pozostawiając następcy swemu trochę doświadczenia i mnóstwo przykrych wspomnień. Wedle twego wyrażenia powracałem do zdrowia, według mnie zaczynałem nowe życie. Siły fizyczne przybywały bardzo powoli, duch wzmacniał się prędzej, złorzeczyłem niemocy, która przeszkadzała mi rozpocząć powtórne życie zaraz, natychmiast.
— Powtórne życie?
— A tak, mój kochany. Zrobiłem postanowienie nieodwołalne. W pierwszem życiu marnowałem zdrowie, siły, czas, majątek, inteligencyę, nie robiłem nic dla drugich — w powtórnem wszystko będzie inaczej. Zdrowie i siły będę pielęgnował, majątek podniosę z upadku, inteligencyę zużyję na czytanie dzieł pożytecznych i na pracę dla ogólnego dobra. Przez czas powrotu do zdrowia, przez czas, który mi się piekielnie długim wydawał, obmyślałem wszelkie najdrobniejsze nawet szczegóły postępowania mego na przyszłość, a zaledwie pozwolono mi wychodzić, zaledwie mogłem ruszać się raźniej, natychmiast powróciłem do domu i rozpocząłem reformy.
— Jakie? zapytał pan Aleksander.
— Przedewszystkiem wypędziłem ekonoma, który był próżniak, pijak i miał za szerokie rękawy.
— To doskonale i zapewne przyjąłeś drugiego jeszcze doskonalszego.
— O nie, sam jestem u siebie ekonomem, we wszystko się wtrącam, robotników doglądam.
— Ślicznie, brawo, przyjacielu, pańskie oko konia tuczy, mówi przysłowie, chociaż jeżeli mam być szczerym, to muszę przyznać, że te konie, które przysłałeś po mnie na stacyę nie są zanadto spasione.
— Bo jeszcze za prędko, ale poczekaj kilka tygodni, a przekonasz się.
— I cóż więcej zrobiłeś?
— Odnowiłem dom i zarząd gospodarstwa kobiecego powierzyłem ciotce mej, Petroneli, o której słyszałeś zapewne.
— Ta z pewnością weźmie się do reform.
— Już się wzięła.
— A dalej?
— Dalej, chcę służyć społeczeństwu.
— W jaki sposób?
— Zacznę ubiegać się o wybór na sędziego, a w ostatnim razie, choćby na ławnika. Trzeba być czemś, nie prawda?
— Koniecznie.
— Wreszcie, ażeby spłacić dług jaki każdy człowiek zaciąga w obec......
— A tu cię czekałem! Marzysz o ożenieniu się?
— Istotnie.
— Nie zapóźno to trochę?
— Nie sądzę, znacznie starsi odemnie żenią się.
— I masz już upatrzoną przyszłą towarzyszkę życia?
— Mam. Jutro, lub pojutrze poznasz ją. Niedaleko ztąd mieszkają jej rodzice.
— Szczególna rzecz, że się tak prędko zakochałeś.
— Czym się zakochał — nie wiem, ale bardzo ją lubię i bardzo mi się podoba... Niech ci się nie zdaje, że to nowa znajomość; od wielu lat bywam w Osinach, a pannę pamiętam, gdy jeszcze w krótkich sukienkach chodziła. Nieraz przychodziło mi na myśl starać się o nią.
— A cóż ci przeszkadzało?
— Wtenczas było co innego, a teraz jest znowuż co innego. Wówczas myśli tego rodzaju były daleko odemnie, obecnie zaś widzę przed sobą jasno cel, do którego dążyć powinienem.
Księżyc bladł i niknął w białych obłoczkach, gwiazdy pochowały się na niebie.
Pan Bolesław rzekł do swego gościa:
— Chodź do pokoju, dzień blizki, zasłonię okno, aby cię nie budziły promienie słoneczne i wypoczywaj choćby do południa.
— A ty?
— Za dwie godziny będę w folwarku, za trzy w polu... O dwunastej powrócę, ale jeżeli masz zamiar wstać wcześniej, jestem w każdej chwili do twej dyspozycyi. Powiesz chłopcu, który ci będzie usługiwał, że chcesz mnie widzieć — a on potrafi mnie znaleźć.
— Wstanę koło dziewiątej, radbym zwiedzić twoje dobra i gospodarstwo.
— Dobrze, przyjdę więc po ciebie i przy kawie przedstawiony zostaniesz ciotce Petroneli. Wytrząśnij przed nią worek najświeższych nowinek warszawskich, mów dużo o polityce, daj do zrozumienia, że ze wszystkich gier znanych, najrozumniejsza i najbardziej kształcąca umysł jest «bezigue», a zjednasz sobie opinję arcy-miłego i myślącego młodzieńca. Przyda ci się to bardzo, gdyż jak się zapewne domyślasz, stanowisko ciotki Petroneli jest bardzo wybitne i poważne w tym domu.
— Dobrze, zastosuję się do instrukcyj w najdrobniejszych szczegółach.
— Po obiedzie pojedziemy w sąsiedztwo; poznasz osobę, którą pragnąłbym nazwać swą żoną, poznasz jej rodziców i brata, a nie bez tego, żebyśmy nie zastali kogo z obcych. Zamierzam też rozpocząć kroki w celu postawienia mej kandydatury.
— Ciekawym, jak taka akcya w Rudawce czy koło Rudawki wygląda?
Nazajutrz po obiedzie, pani Petronela zaprosiła siostrzeńca do swego pokoju.
— Siadaj, rzekła z miną tajemniczą, chciałabym z tobą pomówić.
— Jestem na rozkazy kochanej cioteczki, co mi ciocia raczy rozkazać?
— Twój gość jest o wiele «lepiej» niż się spodziewałam.
— Napełnia mnie to radością, że się cioci spodobał.
— Nie mógł się nie podobać. Człowiek elegancki, miły, bardzo rozumny i wcale jeszcze przystojny.
— Czy ciocia ma zamiar swatać go?
— Nie mówię, że nie.
— Z kim-że?
— Sądzę, że panna Michalina z Osin nie zrobiłaby złego wyboru, oddając mu rękę.
Pan Bolesław zerwał się nagle z krzesła.
— Cóż masz przeciw temu?
— Ciociu, o pannie Michalinie ja myślę.
Pani Petronela spojrzała na swego siostrzeńca ze zdumieniem.
— Ty myślisz o pannie Michalinie? I dla czego ja o tem nie wiem? Zapewne nie jestem godna zaufania. Czy tak?
— Ciociu!
— Więc dla czego tajemnica, z jakiego powodu sekret?
— Nie chciałem mówić przed czasem, myśl powziąłem niedawno, projekt nie jest jeszcze zupełnie dojrzały.
— Mój kochany, projekt nie jest śliwka, aby w stanie niedojrzałości mógł komu zaszkodzić. W każdym razie to przypadkowe wyznanie mnie zadziwia... ale prawda, żeby poznać człowieka trzeba z nim beczkę soli zjeść.
— Ciocia jest niesprawiedliwa względem mnie.
— Masz racyę! Niby to zajmuję jakieś stanowisko, niby jestem czemś... tymczasem ma ktoś przyjechać na parę tygodni — ja o tem nie wiem; pan siostrzeniec zamierza się żenić — ja także o tem nie wiem, że zaś dziwię się temu, więc jestem niesprawiedliwa.
— Porozumiejmy się.
— Naco? Zawsze skryty byłeś, jesteś i będziesz. Taki już twój charakter.
— Ja właśnie pragnąłem nie tylko wtajemniczyć ciocię w moje zamiary, ale prosić o pomoc, tylko przedtem chciałem wyrozumieć co myśli panna.
— I cóż wyrozumiałeś.
— Dotychczas nic, nie miałem sposobności.
— Byłam tego pewna. Co do mnie, od pierwszego rzutu oka wiedziałabym co jest, jak jest, co myśleć i czego się trzymać.
— Więc niech ciocia jedzie z nami dziś do Osin i bystrem okiem oceni sytuacyę.
— Właśnie w podobnym celu zaprosiłam cię na rozmowę. — Przystąpię wprost do rzeczy. Gość nasz człowiek tak miły, elegancki, uprzejmy, że szkoda go trzymać w ukryciu. Niech pozna sąsiedztwa a może... Ponieważ dowiedziałam się niechcący, że masz widok na pannę Michalinę, więc możeby go zawieść do Czaplinka, panna Zofia jest ładniejsza i bogatsza od damy twego serca.
— To rzecz gustu.
— Zapewne.
— O ile wiem Oleś nie myśli się żenić.
— Co to nie myśli?! Musi. Do czego podobne, żeby taki człowiek marnował się.
— Jeżeli mu tak dobrze.
— Ach Boże! Czyż wy możecie wiedzieć z czem wam dobrze, a z czem źle. Pojęcia żaden z was nie ma.
— Ostatecznie, niech będzie i tak; niech go ciocia swata i żeni, ale mnie pierwiej i niech ciocia jedzie z nami dziś.
— Otóż nie.
— Dla czego?
— Dziś nie mogę. Są powody, których ty nie zrozumiesz, choćbym ci przez cały rok tłómaczyła. Po prostu nie zmieści się w twej głowie, że coś trzeba do czegoś przyszyć, że coś ururkować — i że bez tego czegoś nie można. Jedźcie dziś sami, we dwóch, ja wybiorę się za parę dni — wpierw jednak dasz mi konie do Czaplinka.
— Kiedy?
— Jutro.
— A więc pomimo mojej prośby tam pierwej.
— Tak trzeba, mój kochany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.