Powtórne życie (Junosza, 1897)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Powtórne życie
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Powtórne życie
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Upłynęło dwa tygodnie od rozstania się z Kulbackim, pan Bolesław zawzięcie gospodarował, wstawał wcześnie, kładł się późno, pilnował roboty, wglądał w każdy szczegół i rzeczywiście zaprowadził ład lepszy... kupił kilka koni, kilka krów, kazał połatać dachy na budynkach. Sprowadzeni z miasteczka majstrowie wyporządzali dwór, przestawiano piece, naprawiano podłogi, w gościnnych pokojach dano nowe obicia, pobielono wszędzie sufity, szyby łatane zastąpione zastały nowemi.
Mordka miał z tego powodu dość ambarasu, musiał jeździć, sprowadzać rzemieślników, starać się o pieniądze, bo w gospodarstwie, jak wiadomo, czasem jest grosz, czasem go nie ma; częściej nie ma, niż jest, a gdy potrzebny na czas i w trochę większej ilości, to go nigdy nie ma.
Mordka był od takich słabości doktór, specyalista, a gdy się zdarzyło, że zaszła jakaś komplikacya, powikłanie, to nie poprzestawał na swem własnem zdaniu, lecz zwoływał konsyljum. Zapraszał swego brata, szwagra, wujaszka, zięcia, niekiedy dalszych krewnych i powinowatych; mężowie ci, wysilali swoją inteligencyę i wiedzę aż dotąd, dopóki nie wynaleźli lekarstwa.
Wśród tych czynności i kłopotów zajmowało Mordkę pytanie: — na co ten cały kram?
Tyle lat było dobrze przy dziurawych dachach, dychawicznych koniach i zaniedbanym domu; dziedzic coś miał, Kulbacki trochę miał i Mordka cokolwiek miał.
Nagle zachciało się nowości i zmian. Czy dziedzic będzie z tego co miał — to pytanie; Kulbackiemu nie przyda się reforma na nic, gdyż został oddalony; jeden Mordka może liczyć na jaki drobny zysk, ale też on fatyguje się i dostarcza wszystko, co do zaprowadzenia zmian jest potrzebne.
Jako człowiek domyślny z natury, nie dzisiejszy i doświadczony, Mordka miarkuje, że bez kobiety ten interes nie jest.
Dziedzic jeszcze człowiek stosunkowo dość młody, może się ożenić i prawdopodobnie ma ten zamiar. Z kim? Mordka i tego się domyśla, przecież dziedzic pierwszego dnia po przyjeździe do domu zapytywał się o państwa z Osin, przecież przed kilkoma dniami jeździł tam.. I jak jeździł! Nowymi końmi, odświeżoną bryczką, a jak był ubrany! Mordka niby nie uważał, ale widział doskonale, jaki to był surdut, z jak drogiego materyału, jaki krawat, rękawiczki, kapelusz!
Takie paradne stroje może nosić tylko człowiek, który ma zamiar starać się o pannę.
Co prawda panna z Osin, warta, żeby się o nią starać, żeby nawet w tym celu ponieść pewne koszta na garderobę, kapelusz i rękawiczki, gdyż w razie pomyślnego skutku, zwróciłby się wydatek z sowitym procentem.
Osiny ładny majątek, długi na nim nie ciążą, a gotówka podobno jest. Nawet na pewno jest, bo żydkowie o tem mówią, a skoro oni mówią, to nie bez zasady.
Chcąc się upewnić, że przypuszczenie jego jest trafne, Mordka delikatnie indagował pana Bolesława, ale ten odpowiadał niechętnie i nieszczerze, właśnie tak, jak potrzeba, aby Mordka mógł powiedzieć sobie w duchu, że ma słuszność i że się wcale nie myli.
— Pan dziedzic jedzie? pytał, gdy pan Bolesław miał siadać na bryczkę.
— Jak widzisz.
— Do Osin?
— Może.
— Pan dziedzic prędko powróci? Zapewne koło północka?
— Nie wiem.
— Życzę panu dziedzicowi szczęśliwej drogi.
Na wyraz «szczęśliwej» Mordka położył szczególny nacisk i spoglądał na pana Bolesława z uśmiechem. Nie wywarło to jednak pożądanego wrażenia, dziedzic kiwnął tylko głową i rzekł obojętnie.
— Dziękuję.
Wrócił do domu po północy. Nazajutrz humor miał trochę lepszy, ale robotników bardzo przynaglał, szczególniej tych, którzy pracowali przy odnawianiu dworu, obiecał im nawet poczęstunek, byle prędzej skończyli.
Mordka przywiózł z poczty dwa listy i z nich dowiedział się pan Bolesław, że ciotka zgadza się na propozycyę objęcia zarządu domu, oraz że kochany Oleś ma obiecany urlop i przyjedzie do Rudawki w celu orzeźwienia się czystem powietrzem wiejskiem i spędzenia kilku tygodni w towarzystwie zacnego i zawsze kochanego przyjaciela.
Przyjaciel odpisał krótko i zwięźle, ciotka, jako kobieta i życzliwa krewna, dłużej i serdeczniej.
«Jakże się cieszę, kochany Bolciu, pisała ta matrona, że nareszcie głupstwa wywietrzały ci z głowy, że duch lepszy wstąpił w ciebie. Oby to tylko było trwałe, bo wybacz mi, drogi siostrzeńcze, ale w siłę twoich postanowień nie bardzo wierzę. Wypraktykowana to rzecz, że czem skorupka nasiąknie za młodu, tem trąci na starość, że każdy mężczyzna, choćby się nawet z wierzchu ozłocił, osrebrzył i obrylantował, zawsze w gruncie rzeczy jest łotrem. Nie bierz tego do serca, gdyż za prawdę obrażać się nie trzeba nigdy i na nikogo, a tym bardziej na ciotkę, która ci życzy, abyś raz nareszcie utemperował się, i do rozumu przyszedł. — Przyjedź po mnie i przyślij, jeżeli nie możesz trzech to przynajmniej dwa wozy drabiniaste, ale duże gdyż wybierając się do ciebie na czas dłuższy, muszę zabrać z sobą trochę niezbędnych drobiazgów. Nie wiele tego będzie i jako kobieta niemłoda, jako wdowa nie mająca już żadnych pretensyj do świata, nie wiele potrzebuję. Ciemna suknia na codzień, czarna od wielkiego dzwonu, parę czepeczków, siakie takie trzewiczyny, książka do nabożeństwa, parasolka, rękawiczki — oto cała moja wyprawa! Juściż zgodzisz się na to, że nie mogę chodzić jak czupiradło choćby z tego względu, że jestem twoją ciotką, co jak mniemam powinieneś uwzględnić i uszanować. Oczekuję twego przybycia mniej więcej za tydzień, albowiem tyle czasu potrzebować będę, na uporządkowanie i upakowanie różnych drobiazgów. Całuję cię serdecznie, kochająca cię ciotka

Petronela.»

«P. S. Pamiętaj jednak, żebym nie zastała w domu nic podejrzanego, gdyż jedno z dwojga, albo bym umarła, albo wyjechała natychmiast, powiedziawszy ci przedtem słowa prawdy».
Przeczytawszy ten list, pan Bolesław zaczął szybkiemi krokami chodzić po pokoju, nareszcie, jakby powziąwszy nagłe postanowienie, zadzwonił.
Weszła Agata i zwróciła na niego swe duże, jakby porcelanowe oczy z niemem pytaniem.
— Słuchaj-no Agato, rzekł, chciałem się z tobą stanowczo rozmówić.
— Jeżeli według obiadu, to może być zaraz.
— Nie, o co innego idzie.
— Może według godziny.
— Ależ nie... przerwał niecierpliwie, daj że mi przyjść do słowa.
— Ja przecież.
— Znowuż! Otóż przyjedzie za tydzień moja ciotka i obejmie zarząd domu.
— A to niech przyjedzie. Cóż mi pańska ciotka przeszkadza? ona sobie pani w pokojach, a ja sługa w kuchni i na folwarku.
— Tak widzisz nie może być.
— A dla czego? Pani nie będzie gotowała, nie pójdzie do obory, ani do chlewa, od tego są sługi.
— Proszę cię nie przerywaj, właśnie chciałem ci powiedzieć, że musimy się rozstać, zrozumiałaś?
— Nie, nie mogę zmiarkować, co pan odemnie żąda.
— Przynieś swoją książkę; obliczę ile ci się należy do końca roku, zapłacę, a jutro dam ci furmankę i jedź sobie dokąd chcesz.
— Niby kto?
— Ty.
— Ja?
— Przecież mówię wyraźnie.
Agata mięła w ręku rąbek fartucha, oczy jej zaszły łzami, głos drżał.
— To widać ekonomka prawdę mówiła, a ja jej rzekłam wtedy, że... łże.
— Co za związek ma gadanie ekonomki z tem co ja ci mówię.
— Powiedziała, że pan jest teraz odmienny, że w pana wstąpiło złe, że pana opętało i to wszystko jam sama teraz widzę; święta prawda. Kulbackiego pan wyrzucił sprawiedliwie, dawno mówiłam i nieraz powtarzałam, że kradnie pańskie dobro, że pijak jest i próżniak, ale co ja panu złego zrobiłam? Niech pan powie tak uczciwie, po sprawiedliwości, co? Czy nie pilnowałam pańskiego, czy nie dbałam, jak o swoje własne, czy nie strzegłam domu, jak pies. Niech pan powie?
— Nic ci nie zarzucam.
— No to dla czego mnie pan odprawia?
— Bo widzisz, jesteś dla mnie za młoda.
— O la Boga! dziesięć lat temu nie byłam zamłoda, a teraz nagle odmłodniałam! Słonko zwaryowało, zamiast iść ze wschodu na zachód, to idzie od zachodu na wschód, woda w rzece zgłupiała i nie leci w dół bez stawidła, na koła młyńskie, jeno ucieka do góry, krowy idą ogonami naprzód, a tyłami po bokach się bija i od much oganiają. Młoda ja dla pana, za młoda, po dziesięciu latach! Żeby mnie pan jeszcze jaki czas nie odprawiał, tobym może zmalała całkiem i do kołyski wróciła.
— Ty tego nie rozumiesz.
— Dyć nie rozumiem, bo i nikt nie zrozumie takiej mowy. — Człowiek z każdym rokiem jest starszy, ale nie młodszy.
— Widzisz ja nie chcę, żeby była obmowa, ludzie mogą pleść różne rzeczy.
— Teraz, dziś, tak nagle? Co mieli pleść, to już wypletli, już i zapomnieli, a zresztą cóż to, nie wolno panu mieć sługi, sam pan sobie ma jadło gotować, stanąć do balii, albo do żelazka do prasowania? Co mają pleść, a choćby pletli, to niech im języki popuchną i tyle!
— Ja z tobą nie mogę dojść do ładu — a jednak tak jak powiedziałem być musi... Zapłacę ci zasługi do końca roku, oprócz tego, żeś była życzliwa i wierna dam ci wynagrodzenie oddzielne, ale tu dłużej być nie możesz i trzeba koniecznie, żebyś wyjechała, jeżeli nie jutro to w tym tygodniu koniecznie. Tak musi być.
— Musi?
— Tak.
Agata zwróciła się ku drzwiom.
— Zaczekajże — weź pieniądze.
— Nie wezmę.
— Dla czegoż to?
— Bo nie.
Rzekłszy to wyszła.
Pan Bolesław chodził długo po pokoju, potem kazał podać obiad. Usługiwała Katarzyna. Po obiedzie poszedł w pole, zkąd wrócił dopiero wieczorem. Na dziedzińcu spotkał Mordkę.
— Co chcesz? zapytał z gniewem.
— Nic nie chcę, tylko mi trochę jest dziwno.
— Z jakiego powodu?
— Wracałem z miasta, na drodze spotkałem Agatę.
— Cóż nadzwyczajnego?
— Nic... ma pan dziedzic racyę, to była zwyczajna Agata, tylko na plecach miała wielki tłomok i to mnie zadziwiło. Dla czego ona niesie tłomok, dokąd ona go niesie i co w tym tłomoku jest?
— Cóż cię to obchodzi?
— Nic, tylko lubię wiedzieć. Ja zapytałem... i dostałem odpowiedź.
— No?
— Powiedziała mi, żebym sobie poszedł do wszystkich dyabłów. Bardzo teraz ten prosty naród ordynarny jest, nie ma w sobie delikatności, bez żadnej przyczyny zaraz wyjeżdża z gębą.
— Ciekawym jednak, dokąd ona mogła pójść?
— Ja miarkuję, ona ma krewnych w Walentówce, pewnie tam poszła. Pan jej chyba pozwolił.
Odprawiłem ją.
— Pan dziedzic odprawił, to co innego... Ona była dobra sługa, życzliwa... no, ale co mnie do tego, wola pańska.
— Masz racyę. Jakże teraz krowy — więcej dają mleka? Lepiej są dozorowane i żywione niż za Kulbackiego.
— Pewnie, że lepiej, tylko proszę pana dziedzica, żadne bydlę nie ma tyle fanaberyi, co krowa. Czy jej dać lepiej jeść, czy gorzej, ona zawsze tak kombinuje z mlekiem, żeby pachciarz był stratny.
— A więc porzuć pacht — któż cię przymusza.
— Ja jeszcze trochę poczekam, może się odmieni, może lepszy czas przyjdzie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.