Przejdź do zawartości

Popiół/Część II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

W długą, bezsenną noc Anania postanowił, lub też zdawało mu się, że postanawia o swej przyszłości.
— Zmuszę ją — myślał — zamieszkać tu, w Fonni, przy wdowie, po bandycie, zanim się przyszłość moja ustali. Wyznani wszystko panu Carboni. Powiem jak rzeczy stoją i że mam zamiar, skoro położenie moje na to pozwoli, zamieszkać z matką. Obowiązkiem jest to moim i obowiązek spełnię chociażby świat miał się zawalić. Pan Carboni zdepce mię przytem, odtrąci, jak się odtrąca plugawego robaka. Wiem to, żadnych nie mam złudzeń. Wówczas poszukam uczciwej, chociażby nie wiem jak ciężkiej pracy, żyć będę w ubóstwie lecz spłacę me długi, będę człowiekiem. Człowiekiem! — powtórzył z gorzkim uśmiechem — raczej żyjącym trupem.
Zdawało mu się, że jest spokojny, obojętny, umarły dla życia, szczęścia, rozkoszy, lecz w głębi serca burzyła mu się duma i miłość własna, popychając do walki nienawistnej z losem, społeczeństwem całem, z samym sobą.
— Sam tego chciałem — myślał. — Wiedziałem przecie, jak to się musi skończyć. Jak ślepiec dałem się wieść przeznaczeniu. Biada mi! biada! Czemuż ja, ja właśnie, za wszystko mam płacić? Zapłacę!
Bohaterskiej odwagi i poświeceń złudzenia podtrzymywały go przez noc całą i nazajutrz, w czasie zamierzonej na Gennargentu wycieczki. Ranek był mglisty i pochmurny, lecz nie wietrzny i Anania, bądź co bądź, puścił się w drogę, mówiąc, że się zapewne wypogodzi, w rzeczy samej chcąc wypróbować wytrwałości swej odwagi i pogardy dla wygód i niebezpieczeństw. Nie szło mu teraz istotnie o góry, horyzonty, widoki, artystyczne wrażenia. Zobojętniał na rzeczy zewnętrzne, pod grozą spadłego nań ciosu; chciał poprostu dokonać tego, co był postanowił; na chwilę jednak przed wyjazdem, zawahał się.
— A jeśli — pomyślał — dowiedziawszy, się że tu jestem ocieknie, skryje się? Tem lepiej może — dodał w głębi duszy.
Uspokoiła go wdowa, zapewniając, że nieomieszka sprowadzić Oli do Fonni, odjechał tedy na krępym, spokojnym, do gór przyzwyczajonym koniku, poprzedzony przez przewodnika, którego czasem przysłaniały w oddali srebrzyste, stoków góry czepiające się, opary, i który zjawiał się nagle na zakręcie ścieżki, podobny do postaci malowanej na tle szarem. I w duszy młodzieńca mglisto było i szaro, lecz, jak po przez obsłony białawe rysowały się przed nim bryły Monte Spada, tak w nim samym, śród niepewności mglistych wyłaniała się własna jego dusza, jak ona góra ciężka, twarda, olbrzymia.
Dokoła panowała absolutna, tragiczna cisza, przerywana od czasu do czasu krzykiem krogulców. Niepokojące, zagadkowe kształty wyłaniały się na zakrętach stromych ścieżek, wypływały z po za opony mgły szarej a wrzask dzikiego i krwiożerczego ptactwa zdawał się protestem niewidzialnych istot w swem niepodzielnem państwie ciszy i samotności, spłoszonych krokami zbliżających się ludzi. Anania doświadczał wrażenia przedzierania się przez chmury, pustkę czuł do koła siebie, przepaść pod sobą i dla uniknięcia zawrotu głowy, oczy wbijał w wąską i stromą ścieżkę, po której koń stąpał ostrożnie, wpatrywał się w połyski krzemienia, w kępiny mchu aksamitnego, lub fioletowych czombrów, których wonią orzeźwiającą nąsiękły mgły szare. Około dziewiątej, szczęściem dla turystów, znajdujących się w tym czasie na nadzwyczaj stromej ścieżce przy samym już grzbiecie Monte Spada, mgły się rozdarły i Ananii wydarł się okrzyk podziwu, wobec ujrzanej nagle panoramy. Góra cała pokryta była fijoletowym płaszczem rozkwitłych czombrów, a na głębokich dolinach, na okrążających je wysokich górach, po przez świetlane obłoki, po przez przedartej tu i owdzie mgły strzępy igrały światła i cienie pod niebem szafirowem, pogłębiającem się coraz bardziej nad mknącemi niżej białawemi chmurami. Krajobraz zdawał się wymarzonym przez upojonego pięknem artystę.
— Jakże piękną, wielką, przemożną jest przyroda — myślał, widokiem tym olśniony, Anania. — Wszystko w niej czyste, harmonijne, pełne. Gdybyśmy mogli we troje: ja, Małgosia i... tamta, żyć wiecznie na łonie dziewiczej przyrody, zapomnielibyśmy o wszystkiem co boli, gnębi...
Nadzieja, największy z darów nieba wstępowała mu w ukojone pięknością i majestatem przyrody serce. Kto wie! jeśli Małgosia kocha go istotnie, tak, jak mu to okazywała w ostatnich dniach... jeśli...
Ze zbudzoną w sercu nadzieją marzył długo, spuszczając się ze szczytu Monte Spada, w głąb kotliny, zkąd wiła się znów ścieżka w górę, na sani szczyt Gennargentu. W głębi, pomiędzy skałami i olchami, wstrząsanemi powiewem wiatru, szumiał potok rwący, a szum ten w ciszy górskiej i wiatru nagły przewiew, wywierały na młodzieńcu wrażenie, jakgdyby wszystko ożyło żarzącą mu się w duszy nadzieją. Szmer wody był głosem, powiew wiatru tchnieniem tajemniczych istot górskich, zdjętych nagłą jakąś radością w samotnem swem odosobnieniu.
Lecz tuż zaraz przypomniało mu się wrażenie, doznane przed kilku dniami, w gaju, na Orthobene. I wówczas wstrząsane wiatrem drzewa przypomniały mu ludzi, lecz ludzi skołatanych bólem i goryczą życia. Drzewa drgały wówczas nawet, gdy wiatr opadał... jak ludzie rozkołysani długiem i dojmującem cierpieniem, co w chwili wytchnienia, drżą na myśl o tem, co im najbliższa, a zawsze groźna, przyniesie przyszłość.
Nagle, w głębi wstrząśniętych myśli jego i porwanych marzeń, błysła mu myśl dziwna, przefantastyczna: a gdyby, ot tak, poprostu, zabić przewodnika i zostać bandytą? Rzemiosło jak i inne... Zdaniem ciotki Grathii od wielu innych przedniejsze...
Roześmiał się głośno:
— Niepoprawny ze mnie romantyk — myślał. — Po co kogo bądź zabijać. Mógłbym skryć się w tych górach, nie wracać do ludzi, żyć jak pustelnik, karmić się korzonkami, polować na ptactwo górskie. Czemuż się ludzie boją samotności, oplatani siecią, co wiąże jednych z drugimi a wszystkich pęta i więzi. Zarathustra! Tak rzekł raz Zarathusta:
„Gdy sam jestem, nie mam nikogo do kogo mógłbym się uśmiechnąć, co by mnie pocieszył...“

∗             ∗

Przez trzy godziny wzbijał się Anania w górę, ku szczytom, pomału, śród niebezpieczeństw wielu. Niebo się rozpogodziło zupełnie, wiatr powstał a krzemienne kanty szczytu połyskiwały w słońcu rysując się srebrzystym ostrzem, na tle niebieskich szafirów. Na każdym skręcie stromej ścieżki, zmieniały się widoki i krajobrazy. Wyspa odsłaniała skarby swe i piękności, góry lśniące, wioski szare, pastwiska zielone, stawy stalowej barwy a tu i tam mignęła obłoczna linią opalowego morza.
Anania zachwycony, oczarowany, przystawał, oglądał się, zarzucał pytaniami przewodnika, przykładał lunetę do oczu, lecz i teraz nie zapomniał zupełnie dojmującego go bólu, i napawając się niezrównanemi w piękności widokami, czuł w sercu tygrysa pazór swej doli.
Około południa zatrzymał się z przewodnikiem na szczycie Bruncu Spina. Zsiadłszy z konia wdrapał się na trójgraniasty cypel zasypany płaskiemi odłamkami krzemienia i legi na nim, nie mogąc się ostać dmącym tu zewsząd wiatrom. Ztąd widną była cała niemal Sardynia: w słońcu złota, z sinych gór grzbietami, morzem srebrzystem oblana, rysująca się w błękitnem powietrzu, śród nieobjętych, jak nieskończoność przestrzeni. Wiatr dął w przestworza, a gwałtowne te porywy i powiewy przypomniały Anani szalone wybuchy gniewu potwora, pragnącego zmieść wszystko ze swej drogi, by panować niepodzielnie nad przestworzem.
Młodzieniec, uczepiony odłamków granitu, opierał się wichrom wściekłym, a przewodnik, wdrapawszy się za nim łokciem i dłonią, wryty w płaskie kamienie, wskazywał ruchem głowy, nazywając je, góry, wioski, miasteczka.
Wiatr unosił głos mówiącego, tamował oddech w piersiach młodzieńców.
— Tam, Nuoro — krzyczał, co sił mu stało Anania, gdyż wiatr głos zwiewał i rozpraszał dźwięki?
— A tak! wzgórze Sant Onofrio dzieli miasto na dwie części.
— Widać to, widać doskonale!
— Niech go czart porwie z tym przeklętym wiatrem! — klął przewodnik. — Gdyby nie to, moglibyśmy krzyknąć do Nuoro. Wygląda to tak blisko!
Anania przypomniał sobie daną Małgosi obietnicę:
„Ukłon ci prześlę z najwyższego szczytu gór naszych rodzimych, imię twe i miłość mą ku tobie rozgłoszę, rozśpiewam na wiatry mocne, na świat cały! Niech wie, że cię kocham i jak cię kocham!”

<poem> zdawało mu się... że wiatr okrutny, wszechpotężny, wyrywa mu z piersi serce i ciska je i druzgoce o kamienne czoło olbrzyma Gennargentu.


∗             ∗

Wracając spodziewał się zastać matkę u wdowy po bandycie, to też zsiadłszy z konia przy chacie przewodnika, przeszedł pieszo przez pustą wioskę i stanął przed drzwiami lepianki.
Wieczór zapadał ponury. Wiatr wciskając się w wązki, kamienisty, trawami porosły zaułek, dął niemiłosiernie, niebo pobladło, zdawało się jesienne, Anania przystanął na progu, wsłuchiwał się. Cicho. Pomiędzy szparami starych drzwi, widać było słaby blask ognia. Cicho. Wszedł. W izbie zastał wdowę po bandycie, samą, siedzącą na stołku, z kądzielą, do widma cichego podobną. Na węglach gotowała się kawa, kawał mięsa owczego, wepchnięty na drewniany rożen, piekł się nad gorącym popiołem.
— Gdzież jest? — spytał, zaledwie próg przestąpiwszy.
— Cierpliwości, gołąbku złoty! Nie znalazłam nikogo zaufanego, by tam po nią posłać. Syna mego nie ma we wsi...
— A woźnica?
— Cierpliwości mówię ci, synku! — zawołała wdowa, powstając z miejsca i wrzeciono składając na stołku. Właśnie zleciłam woźnicy, by jej powiedział, że czekam jej tu, jutro, jutro koniecznie: „powiesz jej“ — powiedziałam mu, „by tu przybyła, gdyż mam jej zakomunikować ważne rzeczy, w jej własnym interesie. Tylko nie mów jej nic o tem, że Anania Atonzu, młodszy, jest w Fonni. Spełń zlecenie moje synu, mówię mu, a spełnisz dobry uczynek.”
— I cóż, i cóż? — przerwał niecierpliwie Anania?
— Obiecał spełnić me zlecenie, i obiecał przywieźć mi ją tu, jutro, pocztową bryką.
— Nie zechce, nie zechce — twierdził, miotając się Anania. — Skryje się, umknie. Czegóż nie udałem się po nią sam... zresztą czas jeszcze...
Zabierał się do wyjścia, chciał natychmiast udać sic do przydrożnej karczmy, lecz dał się łatwo zatrzymać i uspokoić.
Minęła noc smutna i niespokojna. Pomimo fizyczne zmęczenie Anania nie mógł długo usnąć na wązkiem łóżeczku, na którem się rodził i na którem pragnął nocy tej umrzeć.
Wiatr wył nad dachem lepianki, wstrząsał nią, jak morze wzburzone, gdy kolace o łódź kruchą, a wycie wiatru przypominało Ananii smętne jego dzieciństwo, pełne trwogi noce zimowe, gdy drżał ze strachu leżąc u boku swej matki przyciskającej go do siebie pod wpływem lęku raczej i zimna, niż miłości. Czuł, pewien był, że nie kochała go nigdy. Nie łudził się, nie kochała go wcale i to być może, to właśnie stało się niedolą i zgubą życia Oli. Czuł to, wiedział o tem, rozumiał, doznając niesłychanej przy tem tęsknoty i litości dla tej ofiary losów i ludzi.
A gdyby przybyła tak tu, nagle, tej nocy jeszcze? W napadzie żalu, tęsknoty, litości, przyzywał ją, gotów był wszystko wybaczyć, roztworzyć serce, i ramiona... Noc mijała, wstawał dzień szary, wietrzny, a Anania przeżywał najsmutniejsze i najcięższe godziny swego życia. Poranne godziny spędził na bezcelowej włóczędze po zaułkach wioski; chodził bezmyślnie, niby wiatrem gnany, wstępował tu i owdzie, pił wino i wódkę, wrócił do lepianki i usiadł przed kominem, pijany na poły, rozgorączkowany, drżący, wzburzony.
I ciotka Grathia zdawała się wielce zaniepokojoną, zaledwie zgotowała skromne śniadanie wyszła na spotkanie Oli, zalecając Ananii, by się uspokoił.
— Pamiętaj — mówiła — że się już i tak ciebie boi... źle to, obraza boża...
— Ależ idźcie, idźcie już, ciotko! — odpowiadał niecierpliwie, unikając jej wzroku.
Minęła godzina jedna i druga. Studentowi przypomniały się słodkie godziny wyczekiwania niedawno ciotki Tatany, wysłanej w swaty, do państwa Carboni i teraz, gdy za chwilę już, za krotką, miał ujrzeć matkę, której przybycie rozstrzygało jego losy, pragnął znów, jakże gorąco pragnął, by coś przybyciu temu stanęło na przeszkodzie. Co? ucieczka... sam nie wiedział co... byłe zginęła mu na zawsze z oczu, z pamięci...
— Ha! — myślał — taka chora, niedługo pożyje. Wdowa wróciła sama, zziębnięta.
— Ciszej! — rzekła, pochylając się nad nim, a glos zniżyła. — Cicho i bądź spokojny. Jest tu. Powiedziałam jej wszystko, drży biedaczka ze strachu. Panuj nad sobą, synu! Pamiętaj na Boga i nie skrzywdź skrzywdzonej.
Wysunęła się, pozostawiając drzwi izby przymknięte. Wiatr zaczął miotać niemi gwałtownie, to otwierał, to zamykał, Anania porwał się z miejsca, śmiertelnie blady, zastygał cały.
Drzwi roztworzyły się, wiatr i słońce jasne wpadając do mrocznej kuchni, rzucały w nią snop olśniewających promieni. Przez chwilę Anania patrzał bezmyślnie na gwałtowną grę świateł i cieni... Po oliwili rozgniewał się i postąpił naprzód, by wybrykom wiatru i słońca koniec położyć..
Przy progu stała kobieta drżąca, obdarta, w łachmanach, do żebraczki onieśmielonej podobna. Wpatrzył się w nią rozszerzoną źrenicą, a ona patrzała nań na poły ze strachem, na poły z dziecięcą jakąś, potulną ufnością... Obojgu nie przychodziło na myśl roztworzyć ramion, ani nawet wyciągnąć dłonie... pomiędzy niemi leżało życie bólu, wstydu, omyłek, co dzielą nieodzowniej od nienawiści.
Anania oparł się o drzwi i cały oblany słońcem wpatrywał się w zbliżającą się, przez ciotkę Grathię popychaną kobiecą postać. Tak, ta sama to była, którą dojrzał w oknie karczmy: twarz pożółkła, ziemista i oczy wielkie, jasne, szare, wystraszone i niespokojne, żałosne oczy dzikiego, obitego kota. Zaledwie Ola usiadła na lawie, wdowa chciała odejść, pozostawiając ich samych, syna z matką, lecz Anania niecierpliwym ruchem powstrzymał ją.
— Dokąd? — zawołał — pozostańcie, gdyż inaczej ja wyjdę.
Ola musiała odczuć groźbę w słowach młodzieńca, gdyż rozpłakała się i rzuciła ku drzwiom, lecz Anania, zaślepiony bólem i wstydem porwał ją za ramię, cisnął niemal o mur, drzwi zatrzasnął.
— Nie! — zawołał, a kobieta osunęła się na ziemię, drżąc cała jako liść osiny. — Nie umkniesz mi już, nie ruszysz się ztąd ani krokiem, ani jednym, bez wiedzy mej i zezwolenia. Pozostań... płacz, ile ci się spodoba, lecz krokiem ztąd nie ruszysz... Minęły dni swobody, wesela.
Ola łkała, wstrząsana febrycznym dreszczem, a w łkaniu jej była gwałtowna, choć niema skarga na ostatnie jego słowa, pełne zniewagi. Uczuł to, zawstydził się słów wyrzeczonych w gniewie i zapamiętaniu, a jednak płacz nieszczęsnej gniewał go raczej, niż wzruszał, a na wzburzonych, naprężonych jego nerwach grały same dzikie, prymitywne instynkty. Czuł to, zdawał sobie doskonale sprawę z uczuć swych, lecz niezdolnym był przezwyciężyć je i opanować.
Zia Grathia patrzała nań wystraszona. Ola miała racyę bać się go tak okrutnie. Porwawszy się za głowę, w oburzeniu staruszka gotowa była rzucić się pomiędzy tych dwoje, gdyby zaszła tego potrzeba, tylko teraz nie wiedziała jak przemówić, co powiedzieć. Ah! ten panicz wyelegantowany, w złości popędliwszy był od każdego obdartusa w górach, owczarka napoły dzikiego, bandyty! Bandyci, których zia Grathia znała w młodości swej czułymi byli na łzy niewieście... Mogłaż, mogłaż przypuścić, że się to tak skończy? Inne. wyobrażała sobie spotkanie, inne.
Anania stał przed Olą.
— Tak — mówi! głos zniżając i drżąc cały — włóczęga skończona, zrozumiej my się. Po co płakać, cieszyć się raczej winnaś, żeś odnalazła syna, co ci się dobrem za złe odpłaca. Ztąd nie ruszysz krokiem, chyba, że się rozporządzę inaczej. Czy rozumiesz? — pytał, głos znów podnosząc i uderzając się pięścią w piersi — ja dziś jestem panom położenia, nie mam już nędznych lat siedmiu, nie wyprowadzisz już mnie w pole, nie odtrącisz jak niepotrzebny łachman. Mężczyzną dziś jestem, słyszysz?... mężczyzną! potrafię się obronić, nie dam się oszukać, a odkąd żyję nie było dnia, w którymbym nie konał z tęsknoty, ze wstydu, z boleści... Niszczyłaś mnie codziennie, zabijałaś, podkopywałaś szczęście, los, wszystko.!
Mówiąc, gestykulował gwałtownie, rozmachiwał ramionami, głos podnosił, jakgdyby czuł potrzebę fizyczną wyrzucenia z siebie tego, co mu lat tyle ciężyło na duszy, na sercu. Nagle przycichł. Wzruszyły go łzy Oli. Gniew opadał, opanowywał go chłód obojętny. Pocóż się miotał, groził, znieważał tę kobietę, kupę łachmanów, nędznego, brudnego ślimaka, żebraczkę bez myśli, wstydu, serca! Mogłaż chociażby zrozumieć, co mówił, lub zdać sobie sprawę z tego, co uczyniła? I cóż, cóż istotnie mogło być wspólnego pomiędzy nim a tą nędzarką? Mogłaż naprawdę być jego matką? Że go w łonie swem nosiła, na świat wydala, owoc chwilowej rozkoszy i zapomnienia się, a potem opuściła, rzuciła na pastwę wypadku, któremu nędzne istnienie swe zawdzięczał. Tego mało, o wiele za mało. Nie! kobieta ta matką mu nie była nigdy! Nie własno wolna, ze stępionem sumieniem, samej swej ludzkiej godności nieświadoma, nie mogła rościć doń praw żadnych, żadnych... Matką mu była zia Tatana, zia Grathia, a zwłaszcza już Marya Obinu... Wołałby mieć za matkę zia Varvare — ha! Nannę pijaczkę — każdą, jakąbądź, byle nie tę, nie tę łachmaniarkę skuloną u komina, na ziemi:
— Lepiejbym się z nią nie wiązał, jak mi to Rozumnie doradzała ciotka Grathia — myślał. — Niech odejdzie, robi sobie, co się jej żywnie spodoba. Co mi tam! co mi tam!
Ola płakała rzewnie.
— Skończcie już raz — przerwał oschle, gdyż opadł w nim gniew wszelaki, a że Ola szlochała tem głośniej, zwrócił się do wdowy, by ją uspokoiła.
— Czy nie widzisz, że się ciebie boi? — szepnęła staruszka, przechodząc koło niego, a kładąc dłoń na ramieniu płaczącej kobiety:
— Ciszej! ciszej! uspokój się, przestań — mówiła łagodnie — odwagi córko, cierpliwości! Nie płacz, nie zje cię przecie, synem jest twych wnętrzności, przypomnij to sobie i uspokój się. Cicho! ciszej. Ot! napij się gorącej kawy, potem rozmówimy się o wszystkiem spokojnie... Słuchaj Anania, synku — zwróciła się do młodzieńca — poszedłbyś przejść się trochę, potem rozmówiłbyś się o wszystkiem spokojniej. Pójdź, pójdź złotko ty moje.
Anania nie usłuchał rady wdowy, lecz Ola uspakajała się pomału i piła podaną sobie przez staruszkę kawę. Trzęsła się jeszcze cała, lecz z chciwością pochłaniała gorący napój i w zdziwionych, spłakanych jej oczach, migały przebłyski pewnego zadowolenia. Pasyami lubiła kawę, jak wszystkie zresztą kobiety w Sardynii, a Anania, w części odziedziczywszy to zamiłowanie, patrzył teraz na matkę ze względnym spokojem i ciekawością. Zdawało mu się, że ma przed sobą istotę dziką i bojaźliwą, zająca polnego, gryzącego winogrona z rozkoszą, ale i strachem, by go nie spłoszono.
— Chcesz więcej? — pytała zia Gratina dobrotliwie, traktując Olę jak spłakane i skrzywdzone dziecko. — Tak? Nie? Jeśli chcesz powiedz. Tu, o, tu, stawiam imbryczek, jeślibyś chciała jeszcze. A teraz podnieś głowę, otrzyj oczy, bądź spokojna.
Ola powstała, z pomocą wdowy, podeszła do balii z wodą, w której się myła przed dwudziestu laty, wymyła starannie filiżankę, z której piła kawę, potem spłakane swe oczy; otarła się grubym swym fartuchem, wargi jej drżały, piersi podnosiły się jeszcze od czasu do czasu spazmatycznem łkaniem, zaczerwienione oczy, ogromne w drobnej, chudej zmarszczonej już twarzy, zdawały się wyblakłe i unikały wzroku młodzieńca.
Ten patrzył na gruby jej i brudny fartuch i myślał:
— Przedewszystkiem sprawić jej potrzeba nową, czystą odzież. Szczęściem mam sześćdziesiąt lirów pozostałych z lekcyi, udzielanych w Nuoro. Trzeba się postarać o więcej. Znajdę lekcye, sprzedam książki... odziać ją trzeba i karmić. Głodna.
Jakgdyby odgadując myśl jego, wdowa po bandycie spytała Oli.
— Chcesz pewnie jeść? Powiedz, nie wstydź się, cierpienie nie hańbi, ani ubóstwo. Czyś głodna?
— Nie — wyjąknęła kobieta drżącemi wargi.
Anania drgnął na dźwięk jej głosu. Głos to był słyszany dawniej, przed laty... jej głos, głos matki... tak, Ola matką jego była, rodzoną, jedyną, był kością jej kości, krwią krwi i czuł, że ma przed sobą niby członek własny, choć chory i odłamany, od którego oderwać się nie zdoła nigdy, ranę bolącą, którą leczyć i zabliźniać bądź, co bądź, trzeba, a myśl o tem napełniała go strachem i żałością.
Ebbene! Dobrze — mówiła wdowa po bandycie, przysuwając stołek do komina — usiądź tu córko, a ty, synku, tam usiądź. Siedźcie tak razem, gołąbki moje i porozumiejcie się, radźcie wspólnie nad wspólną biedą.
I, sadowiła Olę, chciała usadowić wygodnie młodzieńca, lecz ten się otrząsł niecierpliwie.
— Zostawcie mnie, nie zajmujcie się mną. Jużem mówił, że przestałem być dzieckiem, sam sobie poradzę. Zresztą — ciągnął, przechadzając sic dużemi krokami po izbie — nie ma tu nad czem tak bardzo radzić! Powiedziałem wszystko, com miał do powiedzenia. Powinna tu pozostać dopóty, dopóki nie rozporządzę się inaczej. Musi być odzianą, karmioną, na to pieniądze będą, dam ile będzie trzeba, ale o tem potem... teraz — tu podniósł głos dając tem do zrozumienia, że pytanie zwraca do Oli — co macie na to do powiedzenia?
Ola milczała, sądząc, że pytanie stawiane było nie jej, a wdowie po bandycie.
— Słyszałaś? — pociągnęła ją za rękaw wdowa — Odpowiadaj.
— Ja... ja mam odpowiadać?
— Ty. I cóż?
— Nic...
— Macie długi — pytał chodząc po izbie Anania?
— Nie.
— Tam, w karczmie?
— Nie. Oddalam wszystko, co miałam.
— I cóżeś miała?
— Guziki srebrne, obuwie nowe i jeszcze dziesięć srebrem lirów.
— Cóż zostało?
— Nic, nic zgoła, „tak mnie pisz jak mnie widzisz”[1] to co mam na sobie — odrzekła nieśmiało gładząc gruby fartuch.
— A papiery są?
— Co takiego?
— Paszport, metryka chrzestna — podpowiedziała wdowa.
— Metrykę mam — odrzekła Ola, sięgając ręką za zanadrze.
— Proszę pokazać.
Drżącą ręką podała Ananii kopertę pożółkłą, zatłuszczoną, a Anania przypomniał sobie w tej chwili poszukiwania w Rzymie, przy ulicy del Seminario, w wonnym lawendą, schludnym pokoju, dowodów, co by go przekonać mogły, że Marya Obinu jest jego matką. Metryka wyjęta była niedawno.
— Pocoś ją brała? — spytał Anania.
— Dla... ślubu z Celestynem...
— Ze ślepcem — podpowiedziała wdowa — niegodziwcem tym nikczemnym.
Anania zamilkł, nie przestając chodzić niespokojnie po izbie. Wiatr dął i wstrząsał lepianką, przez dziury w dachu przeświecało słońce, nierównemi złotemi krążkami, padając na czarną podłogę. Anania, chodząc tu i tam, następował na krążki złote i na plamy czarne, i przypominał sobie jak, dzieckiem będąc, wybierał te same złote płatki drżące pod stópkami dziecka. Pytał przy tem siebie, co mu pozostaje czynić? Sądził, że spełnił swe zadanie w części, w największej już je spełnił.
— Zawołam ciotkę Grathię — myślał — dam jej potrzebne pieniądze na odzież, życie i odjadę. Nic mi już tu nie pozostaje do zrobienia, skończone... Skończone! — powtarzał sam sobie — wszystko, na zawsze skończone...
Niewypowiedziany smutek ściskał mu serce.
Przez chwilę przeniknęło mu przez myśl, by usiąść obok matki, spytać ją o jej życie, o wszystko... przeprosić, przebaczyć, zdobyć się na ciepłe, tkliwe słowo, choć raz, choć jeden, matką ą nazwać... Nie, nie mógł! było to po nad jego siły. Sam jej widok budził w nim obrzydzenie. Cuchnąć musiała i istotnie czuć od niej było wilgocią, nędzą, brudem, specyalną wonią żebraków i włóczęgów... Uciec raczej od niej, uciec jak najdalej... Ale coś go zatrzymywało... Co? — nie zdawał sobie sprawy. Zdawało mu się, że, bądź co bądź, pomimo odrętwiania, nędzy, strachu, wstydu, wzruszenia. Ola powinna odczuwać radość i dumę wobec syna dorosłego, pięknego, silnego, ucywilizowanego, tęsknić za dobrem jego słowem, za ciepłem spojrzeniem, na jakie nie mógł się zdobyć. Śród wstrętów swych, istotnego bólu, upokorzenia, myślał:
— Nie postradała przecie wstydu... Kto wie może zmienić jeszcze życie, odpokutować... Sumienie ma uśpione, niewłasnowolne, lecz przecie nie jest bezczelna.. Kto wie... usłucha...
Nie usłuchała jednak.
— Tak więc — począł, po długiem milczeniu — pozostaniesz w ciotki Grathii, za nim ułożę swą przyszłość... Ciotka kupi bieliznę, suknie, obuwie...
Głos jego dziwnie złagodniał.
— Nie chcę, nie potrzebuję niczego — przerwała mu Ola.
Stanął jak wryty.
— Jakto — spytał?
— Niczego, gdyż nie zostanę tu.
— Jakto nie! — zawołał, gwałtownie rzucając się naprzód z zaciśniętą pięścią i nabiegłemi krwią oczami. Ostatnie się jego rozwiały nadzieje.
Więc nie było to rzeczą skończoną, dokonaną. Buntowała się, śmiała mu się opierać. Ach! czyż nie rozumiała, czyż pojąć nie mogła co wycierpiał, co znosił przez życie całe, odkąd pamięcią sięgnie, by dojść do jednego, jedynego tego celu: wyrwać ją z przepaści hańby i nędzy. Czyż nie poświęcił temu całej swej przyszłości? A teraz ona to, ona sama opiera mu się, pragnie wymknąć. Nie! gdyby nawet miał zbrodnię popełnić, zatrzyma ją, zmusi...
— Wytłumacz się — rzekł blady, zagryzając usta, przypatrując się uporczywie długim swym paznogciom i białym dłoniom, drżąc z bólu, z oburzenia, ze wstydu.
Wdowa po bandycie nie spuszczała go z oczu, gotowa wdać się w sprawę za lada gwałtowniejszym ruchem młodzieńca. Pomiędzy temi trzema istotami ludzkiemi, opadły wszelkie granice i obsłonki cywilizacyi, wrócili do pierwotnego stanu. Płomień z komina oświecał ich, drżąc, przygasając, skwiercząc, cofając się, niby żaląc.
— Posłuchaj — poczęła Ola, ożywiając się nagle. — Nie gniewaj się, gniew tu nie pomoże. Co się stać miało, już się stało... nieodwołalnie... nic już nie pomoże! Możesz mnie zabić, jeśli ci się spodoba, lecz zmienić tego, co było, nie zmienisz. Najlepiej ci nie zajmować się mną wcale, zapomnieć o mnie i tyle. Nie zostanę tu, odejdę, nie spotkasz mnie już nigdy. Wyobraź sobie, żeśimy się nigdy nie spotkali...
— Gdzież się udasz? — pytała wdowa. — I ja mu tak mówiłam, słuchać niechciał! Najlepiej było cię nie zaczepiać, ale teraz... ot! istotnie, pozostałabyś tu, córko, zaniechaj nędznej włóczęgi. Nikomu nie powiem kim jesteś... nikt cię tu już dziś nie pozna! On — dodała wskazując głową Anania — uspokoi się i żyć będzie zdala od ciebie, tak, jak gdybyś wcale nie istniała, zapomni... Po co, biedaczko, masz ztąd uchodzić, gdzie?
— Gdzie Bóg poprowadzi.
— Bóg! — zawołał, wybuchając Anania — Bóg nakazuje ci słuchać mnie. Nie, nie śmiej powtórzyć, że niechcesz tu pozostać. Nie śmiej! Nie śmiej kroku uczynić, bez niej wiedzy, woli. Nie żarty to! Doprowadzony do ostateczności na wszystko się ważę...
— Zrozum, że to dla twego dobra — przerwała mu stanowczo Ola. — Posłuchaj! Nie groź mi, nie przeklinaj, żem została ofiarą ludzkiej podłości... wszak masz pobłażanie dla twego ojca, przyczyny mej zguby...
— Prawdę mówi — potwierdziła wdowa.
— Milczcie! — zawołał Anania.
— Nie śmiem wyrazić, co myślę — mówiła dalej Ola — nędza oduczyła mnie słów wielu, tylko jedno powiem: Wszak tyle mam do wygrania, pozostając tu, wedle woli twojej. Odchodząc, tracę wszystko. Jeśli odchodzę, to dla twego to czynię dobra. Słuchaj! O! nie słucha mnie! — zwróciła się rozżalona do wdowy.
Anania wzburzony przebiegał wzdłuż i wszerz kuchnię, nie zwracając uwagi na słowa matki. Nagle stanął przed nią.
— Słucham! — rzekł, miarkując się.
Ola zrozumiała swą przewagę i rada, że przestał jej grozić, ciągnęła pokornie niemal.
— Po co masz mię zatrzymywać? Pozostaw mnie mym losom. Skrzywdziłam cię, prawda, wydając na świat, dziś krzywdę chcę naprawić. Odejdę, pozwól... niczem cię nie skrępuję. Odejdę, zniknę dla twego dobra...
— Nie! — zaprotestował.
— Błagam cię, puść mnie. Słuchaj, pracować jeszcze mogę, potrafię, sił starczy, nie wiesz... Cóż wiedzieć o mnie możesz?... los miotał mną jak wiatr zerwanym z drzewa liściem...
W sercu młodzieńca wrzała walka. Niechby odeszła, zapomniałby... Przez chwilę szalona radość zalała mu piersi. Słowo jedno, ruch jeden, a zginie to, rozproszy się jak mara senna, ciężka i znów Anania odetchnie piersią pełną, otrząśnie się ze zmory... Zawstydził się sam siebie i myśli swych. Wściekłość znów go ogarnęła.
— Nie — zawołał — nigdy! — Okrutnik, bestya dzika, — szeptała Ola, — bestya dzika, kąsa pierś, co ją wykarmiła... Synu! synku, zostaw mnie, pozwól odejść.
— Nigdy! — zawołał Anania.
— Bestya! bestya dzika, nie zaś chrześcijańska dusza — potwierdziła wdowa po bandycie, gdy Ola zamilkła, zmęczona, zwyciężona. — Po co wyjesz tak: „nie! nie! nigdy” — przedrzeźniała młodzieńca — Precz ztąd z tym wrzaskiem. To nie jaskinia zbójów, a dom chrześcijański. Pięknych rzeczy wyuczyłeś się w tych swych szkołach, uniwersytetach. Nie ma co mówić, pięknych!
— W szkołach wyuczyłem się tego i wielu innych rzeczy — odparł ciszej, lecz chrapliwym głosom Anania. — Nauczono mnie tam, między innemi, że człek winien przekładać śmierć nad hańbę... Lecz wy tam tego zrozumieć nie możecie...
— Ja mam nierozumieć? Rozumiem doskonale — zaprotestowała wdowa.
— Nonna! — mówił Anania — rozumiecie, wiem to... przypomnijcie sobie... lecz, basta! dość tego! — zatrzepotał rękoma, mając w obrzydzeniu wszystko, wszystkich i samego siebie.
Ubodły go ostatnie słowa wdowy. Przypomniał sobie, że miała siebie zawsze za coś lepszego, szlachetniejszego. Pilno mu było zresztą położyć koniec ciężkiej, ohydnej scenie.
Basta! — powtarzał sam sobie, siadając się na ławę w kącie izby i ściskając dłońmi skronie.
— Powiedziałem nie i basta! — odezwał się po chwili słabym głosem.
Teraz Ola czuła się silniejszą, strach ją opuścił, nabierała coraz to większej śmiałości.
— Słuchaj — mówiła łagodnym, pokornym głosem. — Czemu szukasz swej zguby, synku mój!...
Tak śmiała go teraz nazywać i Anania nie protestował.
— Czemu chcesz się gubić? — ciągnęła. — Masz się żenić, wiem to, z dziewczyną piękną, bogatą, niewinną. Jeśli się do dowie, że żyję, że mnie widujesz, odrzuci cię i słusznie, jej miejsce nie przy mnie. Róża nie rozkwita na śmietnisku... Piękna, niewinna po cóż ma cierpieć. Pozwól mi odejść, zniknąć... Odejdę daleko, nazwisko zmienię, odejdę gdzie mnie poniosą oczy, wiatr ślad mój zatrze i koniec będzie krzywdzie, którą ci wyrządziłam niechcący... tak, niechcący. Niechcę, synu mój, byś dłużej cierpiał przeze mnie. Matka pragnie zawsze szczęścia swego dziecka. Puść mnie, odejdę, zniknę z twej drogi jak cień niepotrzebny, znikomy...
Na usta rwały mu się skargi. Chciał wołać: „Same, same krzywiły miałem od ciebie!” lecz się powstrzymał. Po co mówić, wyrzuty czynić?.. Po co? Przezwycięży się, nie będzie unosił. I tylko dłońmi cisnąc skronie powtarzał żałośnie i zawzięcie zarazem:
— Nie, nie, nie! Czuł dobrze, że Ola ma racyę, rozumiał, że istotnie pragnie ona zniknąć z drogi jego życia i myśl, że, bądź co bądź nędzarka, ta wspaniałomyślniejszą jest od niego, w danym razie, drażniła go i upokarzała. Nienawidził ją niemal. Przeobraziła się była od chwil kilku. Nie była to już wystraszona żebraczka, i chociaż mówiła pokornie i łagodnie, był w niej majestat silnej woli i poświęcenia. Patrzyła nań błagającemi i pełnemi miłości oczyma, głos jej, gdy powtarzała „puść mnie, odejdę“, młody był i niewymownej słodyczy pełen, a twarz przepaściście smutną.
Kto wie, w głębi, w samej głębi jej serca budziły się może sny młodociane: żyć dla niego, z nim i przezeń odkupienie znaleźć i zaznać, ach, zaznać wreszcie upragniony spokój. Przeciw temu ostatniemu pragnieniu w duszy tej prymitywnej, nierozwiniętej, powstawał instynkt tego, co słuszne, co nie słuszne, zmuszając ją wyrzec się wszelakiej własnej korzyści. Czuła potrzebę, paliło ją pragnienie poświęcenia się dla niego. Rozumiał to Anania, rozumiał, że i ona ma obowiązek do spełnienia i spełnić go pragnie jak może, jak to jej nakazują jej losy, nie pozostawiające jej zresztą wyboru. Czyż słaba ta, niewłasnowolna, lękliwa kobieta, losów igraszka nędzna, miałaby być silniejsza odeń?... Nie! nie! Anania zwycięży ją, chociażby gwałtu miał użyć, zwycięży, na swojem postawi. Bolącą ranę gorącem wypali żelazem.
Wzniósł czoło, spojrzał na Olę.
Gniew opadł, wzrok miał chłodny, przygasły, blady bardzo, postarzał nagle, wyglądał jak wystraszony czemś nieodwołalnem.
— Skończmy już raz — rzekł stanowczym głosem. — Postanowiono i inaczej być nie może, nie będzie. Zostaniesz tui nie zrobisz ztąd kroku, o którym bym nie wiedział. Pamiętaj o tem i słowa moje uważaj za ostateczne, jak umarłego. Jeśli dotąd znosiłem hańbę i boleść bezwstydnego twego życia, to dlatego, żem nie mógł temu zapobiedz Odtąd, inaczej być musi. Jeśli ruszysz ztąd krokiem, śmierć tobie i mnie także. Zresztą! życie straciło dla mnie wszelką cenę.
Ola parzyła nań przerażona, bez tchu. Podobnym był... jakże podobnym był w tej chwili do jej ojca, gdy, ją — oh! jakże pamiętała to wiernie! wyrzucał za drzwi rodzinnej chaty. Te same oczy zgasłe i chłodne, bladość ta sama surowej, nieubłaganej twarzy ten sam głos bezdźwięczny, stanowczy. Zdawało się Oli, że stoi przed nią widmo przekleństwo rzucającego na nią ojca. Serce w niej zamarło, nie zdobyła się na słowo, na jedno; osunęła się na ziemię pogrążona w rozpaczy i strachu!


∗             ∗

Ponury wieczór zapadał we wstrząsanej gwałtowną wichurą wiosce.
Anania nie znalazł konia do odjazdu i noc tę musiał, chcąc nie chcąc, przepędzić w Fonni, pod jednym dachem ze swą matką. Zasnął jednak snem ciężkim, kamiennym, snem skazańca po wysłuchanym wyroku.
Ola i wdowa czuwały długo u wygasłego komina. Ola dostała paroksyzmu febry, trzęsło ją, dzwoniła zębami, poziewała spazmatycznie. Jak w onej innej nocy pamiętnej, wiatr kołatał lepianką wdowy po bandycie, wydymał fałdy czarnego, zapylonego płaszcza nieboszczyka, a wdowa przędła przy dogasających na kominie węglach, sztywna, żółta, do widma podobna, tylko że dziś nie do opowieści jej było i słów pociechy nie znajdowała. Od czasu do czasu radziła Oli, by się położyła.
— Położę się, jeśli mi wyświadczysz jedną łaskę — odrzekła wreszcie Ola.
— Mów.
— Spytaj go, czy ma jeszcze rezetta, amulet święty, który mu zawiesiłam na szyi w dniu, gdym go ztąd uprowadziła. Poproś, by ci pokazał.
Wdowa zgodziła się i Ola powstała z miejsca, drżąca i tak osłabiona, że się aż zatoczyła, dzwoniła przytem zębami i całą noc gorączkowała, dopominała się rezetty i płakała jak dziecko, widząc że wdowa legła obok niej i nie szła do Anania spełnić jej zlecenie.
W gorączce miała chwile zwątpienia, czy Anania jest rzeczywiście jej synem. Tak okrutnym był i nie litościwym. I Ola, która od każdego spotkanego w życiu człowieka doznała tylko samej krzywdy, nie mogła w to uwierzyć, by syn jej własny, rodzony, dręczył ją bardziej, niż kto bądź. W gorączce opowiadała wdowie, że amulet zawiesiła dziecku na szyi w celu poznania go po tym znaku.
— Chciałam — szeptała w gorączce — ab! jakże pragnęłam odszukać go... marzyłam nieraz, że stara, złamana, o kuli zapukam do drzwi jego: „Maryą jestem, Maryą Magdaleną, zmienioną w żebraczkę”, powiedziałabym a słudzy jego śmieliby się ze starej waryatki, przywołując swego pana. „Czego ehcesz, staruszko?” pytałby mnie dobrotliwie. „Wiem, rzekłabym, że posiadasz woreczek zielony, talizman święty i wiem, kto ci go i kiedy zawiesił na szyi i dziś gdy posiadasz tyle a tyle pastwisk, trzody i sług tyle, zawdzięczasz to biednej kobiecinie, patrz, w proch się już rozsypującej. Daj mi kawał obleka z miodem i bywaj zdrów i... i daruj biednej duszy... słudzy! przeżegnajcie się przed starowiną co wszystko! co tyle zawdzięcza Przenajświętszej... Ah! Rezetta, talizman szczęścia... Muszę ją mieć, widzieć... Jeśli jej nie ma nie jest nim chyba... być nim nie może. La rezetta! la rezetta!
Zaledwie rozwidniało, wdowa po bandycie obudziła Anania i opowiedziała mu o wszystkiem.
— Ah! tego brakło! — uśmiechnął się z goryczą, to teraz ona wątpi. Pokażę jej, pokażę kim jestem.
— Synu! litości! Nie bądź wyrodnem dzieckiem, upominała go wdowa po bandycie — zadowolnij życzenie nieszczęsnej w tak błahym rzeczy, oddaj woreczek...
— Ależ go nie mam, wyrzuciłem od dawna, jeśli znajdę to przyszłe.
Wdowa ciekawą też była jak Anania opowie wszystko, co zaszło, swej narzeczonej.
— Jeśli ci istotnie sprzyja — mówiła, chcąc pocieszyć młodzieńca — ucieszą ją poczciwe twe zamiary, nie cofnie danego ci słowa nawet, gdy się dowie, że niechcesz się wyrzec nieszczęsnej swej matki. A miłość prawdziwa nie liczy się, mówię ci to, z przesądami i opinią ludzi. Kochałam z duszy całej mego męża, chociaż nim inni pogardzali może.
— Zobaczym — odpowiadał smętnie młodzieniec — napiszę do was ciotko.
— Na miłość Boga, nie pisz, kotku, ani słowa! Czytać, jak wiesz, nie umiem, a nie chciała — bym wtajemniczać nikogo w całą tę sprawę, — Więc... jakże?
— Przyszlij mi oto znak... Słuchaj! jeśli wszystko dobrze się ułoży, tak, jak ułożyć winno, przyślij mi rezetta, wiesz, tę twoją, owiniętą w chustkę białą. Jeśli zaś dziewczyna cofnie swe słowo... A no! przyślij też rezetta, lecz owiniętą w szmatę kolorową.
Zgodził się na propozycyę i obiecał zastosować się do wskazówek wdowy.
— Sam kiedy wrócisz? — spytała go.
— Powiedzieć nie mogę — odrzekł — wrócić wrócę, lecz kiedy? Zależeć to będzie od tego, jak się wszystko włoży.
Odjechał, nie widząc się z Olą, która usnęła wyczerpana chorobą i wrażeniami. Smutek bez granie ściskał mu serce, podróż zdawała się wieczyście długą... a jednak trapiła go myśl, że śpieszy naprzeciw swemu przeznaczeniu... i gdyby nie promień nadziei...
— Kocha mnie — myślał — może tak silnie i gorąco jak Nonna zia Grathia kochała swego bandytę... bywają kobiety, co tak kochać umieją... bywają! Rodzice jej odwrócą się odemnie ze wzgardą, odepchną ze wstrętem, ale ona, Małgosia, powie mi: „Kocham cię i wierną ci zostanę i czekać będę...”
— Na co? — porwał się we własnych myślach — cóż jej obiecać dziś mogę? Przyszłości nie mam przed sobą, zniszczona, zgubiona!
I w sercu, mimowoli, nowe mu świtało pragnienie: może Ola ucieknie, skryje się... Myśl ta wkradała mu się w serce, pomimo głosu krwi, niby krople niewidocznego jadu... Gdy niedawno w gniewie i oburzeniu wołał do matki: „zabiję cię i sam się zabije!“ szczery był, lecz teraz wszystko to zdawało mu się snem ohydnym, zmorą i sam widok miejsc, przez które przejażdżał przed trzema dniami, w błogim, szczęsnym nastroju, był mu teraz nieznośny: życie zalało go goryczą realizmu i powszedniości.
Natychmiast po powrocie do Nuoro, zajął się poszukiwaniem rezetta, zielonego, zniszczonego przez czas i długie użycie woreczka i ulegając jakimś zabobonnym przywidzeniom — wszak winien był spodziewać się najgorszego! — znaleziony owinął w chustkę kolorową... może to zło odwróci... po chwili myślał z goryczą, że owszem, przeczuł zło chyba. Wszak przewidywał zawsze to, co go obecnie spotkało.
— Zresztą — myślał — po co mam posyłać jej te śmiecie bez żadnego znaczenia, dogadzać fantazjom...
Cisnął zawiniątko o podłogę, lecz po chwili podjął.
— Obiecałem nonnie! — pomyślał.
— O czwartej — postanowił — udam się do pana Carboni i wyznani mu wszystko. Dziś jeszcze skończyć się to musi... Mężnym będę. Teraz zasnę, odpocznę, sił nabiorę.
Nie rozebrany rzucił się na łóżko i przymknął powieki. Było około drugiej po południu, dzień był upalny, dokoła zaległa cisza południowej siesty. Ananii wył jeszcze w uszach wicher szalony, przebiegały go dreszcze na samo wspomnienie nocy ostatniej przebytej w Fonni, w chłodnej, wilgotnej izdebce, w której niegdyś ujrzał był światło dzienne. Zdawało mu się, że wpadł w przepaść skalną, pomiędzy ściany wysokich, prostopadłych horyzonty ze wszechstron zasłaniających gór. Tchu mu brakło, z głębi duszy wzbijały się dawne jakieś, potargane wspomnienia, zapomniane wrażenia. Przypomniały mu się gorączkowe noce w Rzymie, wichry halne na stromym, kamienistym szczycie Bruncu Spina; potem jakiś oderwany wiersz Lenau’a „I Macnadieri nella Taderna della lauda“, zwrotka piosenki śpiewanej onegdaj przez owczarzy przechodzących zaułkiem, około domu zia Tatany, w chwili, gdy ta ostatnia, oświadczała się dla niego o rękę Małgosi. Po za tem śniła mu się ustawicznie kuchnia mroczna w lepiance wdowy po bandycie, w Fonni, długi płaszcz czarny, spuścizna po nieboszczyku, i twarz Oli z dużemi, szaremi oczami wystraszonego, dzikiego kota... Oczy te oczy! jakąż napawały go boleścią.
Leżał, lecz nie mógł zasnąć. Trzymał jednak uparcie powieki zamknięte, zapadając w coraz większy smutek.
— A gdybym wstąpił do klasztoru? — pomyślał nagle?
Z kolei śmierć mu przyszła na myśl. Dziwił się, że nie pomyślał o tem wcześniej.
— W śmierci bo najpewniejsze ukojenie, i po cóż dręczyć się na próżno tem, co jest nieodwołalne. Wszystko mija! Wszyscy też w końcu pomrzemy; po co tak cierpieć... lepiej życic sobie odebrać! Lepiej.
Zdawał się zdecydowanym i chłód tej decyzyi przejmował go całego. Zadrżał. Po chwili dreszcz minął, ale został jakby zagrobowy jakiś chłód, zresztą nad wszystkiem górowała myśl jedna, jedyna!
— Małgosia! Powiem jej wszystko dziś wieczorem i pewien jestem, że każę mi zamilczeć przed swym ojcem; ale byłoby to nikczemnie, honor nakazuje mi wszystko wyznać. O czwartej, tak o czwartej, udam się do pana Carboni.
O czwartej istotnie był u drzwi syndyka, tylko zadzwonić zbrakło mu odwagi. Przeszedł upokorzony, zawstydzony, zdając sobie jednak jasno sprawę, że się nie odważy nigdy na zamierzoną z signorem Carboni rozmowę.
Walczył z sobą potem dwa dni i dwie noce, walczył daremnie, targany najsprzeczniejszemi myślami i nie dającem się spełnić postanowieniem. Na pozór nic się nie zmieniło w życiu jego i zwyczajach; dawał lekcye uczniom przygotowującym się do powakacyjnych egzaminów; czytał, jadł, przechadzał się pod oknami Małgosi a dostrzegłszy ją patrzył na nią długo i miłośnie, tylko w nocy nie dawał spać ciotce Tatanie, chodząc po swej izdebce, otwierając to zamykając okno, wychodząc na dziedziniec, wracając, słowem zachowywał się jak szaleniec. Dobra ciotka Tatana wzdychała, sądząc, że zachorował, lub zmysły postradał.
Czegóż czekał, czegóż się spodziewał?
Nazajutrz po powrocie z Fonni, spotkawszy na ulicy mieszkańca tej wioski, zbladł był śmiertelnie...
Gdyż tak, prawdą było, że wyczekiwał czegoś, do czego się sam przed sobą nie przyznawał, czegoś strasznego, okropnego! A może też zginie ona, znów się gdzie skryje... Odpychał myśl tę od siebie, wstydził się jej, lecz czuł dobrze jednocześnie, że gotów spełnić rzuconą w gniewie pogróżkę: „Odnajdę cię, zabiję, sam się zabiję”. Chwilami znów zdawało mu się, że wszystko to snem tylko było, snem gorączkowym... Tam, w Fonni nie było nikogo, nikogo oprócz wdowy i długiego, czarnego płaszcza bandyty... to tylko... to.
Drugiego wieczoru, po powrocie z Fonni, siedząc w swej izdebce, posłyszał jak ciotka Tatana opowiadała jakąś bajkę dzieciom sąsiadów.
„Kobieta uciekała, coraz dalej, coraz prędzej, rzucając po za siebie świeczki, które się mnożyły, mnożyły, rosły, aż całą pokryły dolinę. Wuj ludożerca gonił za nią, pędził co tchu, co sił mu stało, a stopy miał na całą milę długie, lecz nie dopęidził kobiety, gdyż mu ćwieki ostre raniły nogi.....“
Przypomniał sobie Anania z jakim strachem i z jaką ciekawością zwykł był niegdyś słuchać tej bajki, zwłaszcza w pierwszych dniach swego sieroctwa. Nocy tej śniło mu się, że spotkany dnia poprzedniego na ulicy mieszkaniec Fonni udzielił mu wieści straszliwej: Ola ociekła. Puścił się w pogoń za nią, gonił, gonił a po drodze rozrzucone ostre ćwieki mnożyły się, raniły mu stopy.... jeszcze trochę, wysiłek jeden, drugi, tam u skraju horyzontu dogoni ją, zabije... Włosy mu dębem powstały na głowie, Ola rozwiała się, w mgle rozpłynęła, a przed goniącym leżał ów owczarz, którego piosnka utkwiła w uchu i pamięci młodzieńca, onego wieczoru, gdy zia Tatana w najpiękniejsze swe szatki odziana, pogodna jak święta w obrazku, chodziła w swaty do syndyka. Ecco! Mniejsza z tem! dogoni ją, choć z oczu stracił, zabije...
Zbudził się zimnym oblany potem; serce mu na przemian trzepotało jak ptak uwięziony, lub zamierało w piersiach. Głośnym wybuchnął płaczem.
Trzeciego dnia Małgosia, zdziwiona niezwykłem jego milczeniem, wezwała go na zwykłą schadzkę. Poszedł, opowiedział swą wycieczkę na Gennargentu, ulegał pieszczotom jak przechodzień wyczerpany, gdy legnie na chwilę na brzegu drogi, na miękkiej murawie, w cieniu drzewa i choć chciał, nie mógł słowem, jednem słowem dotknąć tego, co mu najbardziej na sercu leżało.


∗             ∗
18 września o 2 po północy.
Małgosiu!

Długo, opuściwszy cię, błąkałem się po ulicach, dziwnym gnany niepokojem. Przed chwilą wróciłem do siebie. Czuję, że zmysły tracę i pod grozą tego lęku śpieszę, po długiem i bolesnem wahaniu, wyznać to, co imnie zabija i o szaleństwo przyprawia. Postaram się streścić w najkrótszych słowach. Wiesz dobrze Małgosiu kim jestem: dzieckiem hańby i niedoli, opuszczonem przez matkę bardziej nieszczęsną, niż występną, urodziłem się pod gwiazdą nieubłaganą, zapłacić muszę za nieswoje grzechy. Niepomny grozy mych przeznaczeń, igraszka w losu wyrocznej dłoni, pociągnęłem za sobą w przepaść, z której wydostać się nie zdołam nigdy, istotę kochaną i czczoną nadewszystko, ciebie Małgosiu moja! Daruj mi! przebacz! Najboleśniejsza to z mych ran krwawych, nieustający wyrzut sumienia, przez resztę nędznego żywota — jeśli żyć z tem dalej potrafię. Słuchaj Małgosiu! Jakże ci to powiedzieć? Słuchaj... Matka moja żyje, po szeregu upadków i boleści, powstała przedemną, jak widmo zagrobowe; nędzarka, uboga, chora, przedwcześnie postarzała troską i nędzą zgnębiona. Obowiązkiem moim, sama to pewnie przyznajesz w tej chwili — ratować ją. Postanowiłem zamieszkać przy niej, pracować na nią, w potrzebie poświęcić życie lecz spełnić ciężący na mnie, obowiązek.
Cóż ci więcej powiedzieć mogę, Małgosiu? Nigdy może tak, jak w tej chwili nie odczuwałem potrzeby odsłonięcia przed tobą całej mej duszy, wzburzonej jak morze, pod huraganu tchnieniem... słów mi braknie, Małgosiu moja!
Od zmysłów odchodzę, myśli rwą mi się i szarpią... na ustach czuję jeszcze słodkie twe pocałunki i drżę cały z miłości i trwogi. Małgosiu! w rękach twych życie moje, na ustach twych drga wyrok, co wskrzesi mnie, lub unicestwi... Miej litość nademną, nad sobą, dobrą bądź, jak dobrą być umiesz, taką, jaką wymarzyłem cię, Małgosiu! Pomyśl, jak krótkie i znikome życie! Miłość, sama miłość coś w niem waży i pomyśl, pomyśl Małgosiu, że żaden inny nie potrafi cię nigdy kochać tak głęboko i gorąco, jak ja cię kocham, kochać nie przestanę. Nie łam naszego życia, szczęścia naszego, gwoli przesądom, wymyślonym przez złych, niesprawiedliwych ludzi, zawistnych szczęścia, którego sami dosięgnąć nie mogą. Dobrą jesteś! Anielską! Okaż się też wyższą nad sądy i małostki pospolite! Zlituj się, zlituj nademną, nad sobą, rzuć mi jedno słówko nadziei!
Co mówię? Zmysły tracę! Mogęż cię o to błagać? Daruj mi, wybacz Małgosiu moja! i co bądź się stanie, wiedz, żem Twój, Twój na wieki

A.
P. S. Odpisz natychmiast.

∗             ∗
19 września

Anania! List Twój zdaje mi się gorączkową brednią, zmorą. Wyrazić tego, co czuje, nie zdołam. Przyjdź dziś wieczorem, o zwykłej porze, porozumiemy się, razem zdecydujemy o naszej przyszłości. To tylko wiem, że życie me w twem ręku. Przyjdź, czekam cię z niecierpliwością i trwogą...

M.

∗             ∗
19 września,
Małgosiu!

Kartka twa lodem zmroziła mi serce. Wiedziałem, że przeznaczenie me spełnić się musi, czepiałem się ostatniego, słabego promyka nadziei. Nie, nie przyjdę dziś wieczorem, nie mogę, nie powinienem. Gdybyś mi rzuciła słówko, jedno słówko nadziei, przybiegłbym i upadł do nóg twych, modlił, bym się do ciebie, jak do świętej, ale teraz nie mogę, nie chcę. To, co ci wczoraj pisałem, postanowiłem nieodwołalnie, zmienionem to być nie może. Odpisz mi natychmiast, wyczekiwanie zabija mnie.

Twój nieszczęsny, lecz wierny
A“.

∗             ∗
19 września o północy.
Anania! Nino mój!

Oczekiwałam cię do tej spóźnionej chwili, drżąc z bólu i miłości, lecz nie przyszedłeś... kto wie, nie zobaczym się może już nigdy więcej i tylko piszę do ciebie o tej samej, błogiej godzinie naszych schadzek, z zamieraj ącem sercem, załzawionemi źrenicami, oczyma od lez czerwonemi, a tam na zachmurzonem niebie, księżyc pobladł i zdaje, mi się, że krepy żałobne padły na wszystko od nieszczęścia, przytłaczającego jasną dotąd miłość naszą.
Czemuś mnie zawiódł Anania?
Wiedziałam, prawda, kim jesteś, lecz miłość moja wyższą była nad wszelkie ludzkie przesądy, chciałam, by ci spłaciła wszystko, coś wycierpiał od niesprawiedliwych losów; sądziłam też, żeś i ty, Anania! wyższy nad przesądy, oparł na mnie jak ja na tobie całego życia nadzieje i szczęście. A tyś mnie zawiódł! Oszukiwałeś, zawsze skrywając prawdziwe swe uczucia, zaufania do mnie nie miałeś. Myślałam i teraz myślę, żeś wiedział doskonale, że matka twa żyje, gdzie przebywa, jakie prowadzi życie — wszak wiadotmem to wszystkim było? — że wiesz o tem, jak inni wiedzą, lecz, żeś się jej wyrzekł, pragniesz zapomnieć wyrodną, niedolę swą, hańbę, uważasz ją za umarłą dla siebie i dla wszystkich. Nietylko to, lecz sądziłam, że gdyby się ośmieliła kiedy zbliżyć do ciebie, jak to się właśnie stało, nie raczył, byś nawet spojrzeć na nią... Tymczasem! tymczasem odpychasz dziś tę, co cię kochała, kochać chciała zawsze, wszystko ci poświęciła i to dla kogo? Dla tej, co gdyby się nie była zdarzyła wygodna okazya opuszczenia cię, mogłaby cię zabić, by się tylko uwolnić od ciebie, lub porzucić cię w lesie, na pastwę dzikiego zwierza, na dolę i niedolę bezimiennej przyszłości.
„Niepotrzebnie ci to piszę. Wiesz to lepiej odemnie i niepotrzebnie byś mnie dłużej zwodził, powołując się na uczucia, których mieć nie mogę, skoro sam ich niemasz.
„Gdyż, widzisz, rozumiem doskonale, że poświęcasz się nie z przekonania, ani z przywiązania — owszem, pewną jestem, że w gruncie rzeczy, nienawidzisz tej kobiety, której samo zło zawdzięczasz — lecz właśnie dla „przesądów, wymyślonych przez ludzi, by się wzajemnie unieszczęśliwiać”.
„Własne to twoje słowa. Poświęcasz się dla względów światowych, błahych, poświęcasz siebie i tę, co cię kocha, przez próżność, ażeby mówiono i głoszono: „oto człowiek! spełnił swój, aczkolwiek ciężki, obowiązek“.
„Dzieckiem mi się być zdajesz, i bawisz się w marzenia nietylko niebezpieczne, lecz, pozwól mi powiedzieć to sobie, całkiem dziecinne i śmieszne. Ludzie pochwalą cię zapewne, lecz w głębi serca śmiać się będą z twej naiwności i prędko zapomną.
„Rozmyśl się Anania! Nie gub mnie i siebie, miej litość nad nami, lecz nadewszystko bądź mężny i trzeźwy.
„Nie mówię ci, byś kobietę, co cię opuściła, miał całkiem opuścić teraz, gdy ubogą jest i chorą. Owszem, wspierajmy ją. W potrzebie pracować na nią będziemy, tylko, niech pozostanie tak, jak dotąd była, zdala od nas, niech nie staje pomiędzy nami, obecnością swą życia nam nie zatruwa. Nigdy! przenigdy! pocóż mam cię zwodzić! ani przypuszczam możności zamieszkania z podobną istotą pod jednym dachem. Co to, to nie! Życie byłoby okropną, jedną, nieustającą tragedyą i lepiej raz umrzeć, jak konać codziennie z żalu i wstrętu. Nie miałam, prawda, nigdy serca dla tej nędzarki, źródła wszystkich twych nieszczęść i dziś nie mam współczucia. Błagam cię, Nino mio! Odstąp od swych szalonych zamiarów, jeśli chcesz, bym nie znienawidziła jej do reszty. Ostatnie to moje słowa: Wspomagaj ją, nie mam nic przeciw temu, lecz trzymaj się zdala od niej, niech nie ujrzę jej nigdy, niech świat i ludzie, śród których żyć będziemy, zapomną o niej zupełnie.
„Wszak i jej samej, lepiej, stokroć lepiej będzie zdala od ciebie. Sam już twój widok budzić w niej musi wstyd i wyrzuty sumienia. Mówisz, że postarzała przedwcześnie, w szkole nędzy, że chora, złamana. Czyjaż w tem wina, jeśli nie jej własna? Dla ciebie i dla niej samej lepiej, byście pozostali zdala od siebie. Porzuci, chcę wierzyć, życie rozwiezie i włóczęgę, lecz, skrzywdziwszy, cię młodą i zdrową była, gdyby teraz jeszcze miała używać przeciw tobie jako broni starości swej, niedołęztwa, nędzy, narzucać ci ofiarę z twego szczęścia, i przyszłości... Tego, przyznam ci się, byłoby za wiele.
„Słuchaj! Nie ulegaj zaślepieniu, chyba, że mnie nie kochasz, nie kochałeś nigdy i chwytasz za pierwszy lepszy z brzegu pretekst!..
„Nie! nie! Anania! Nie chcę cię krzywdzić podobne™ podejrzeniem; nie chce wątpić o lojalności twej i uczuciach.
„Wejdź w siebie, błagam cię! rozmyśl się, nie poświęcaj dla przywidzeń błahych przyszłości naszej, nie niszcz snów mych nadziei, ulituj się nad mą młodością. W tobie złożyłam przyszłość mą i nadzieje, nie poświęcaj mię dla tej, co cię skrzywdziła.
„Litości Nino mio! Patrz! płaczę, błagam cię, szczęścia twego pragnę. Przypomnij sobie wszystko: miłość naszą, pierwszy pocałunek, przysięgi, nadzieje, projekty na przyszłość. Miałożby się to wszystko rozpaść, rozwiać, jak szczypta nędznego prochu? Nie daj mi skonać z boleści, i pomnij byś sam nie pożałował kiedyś szaleństwa swego. Jeśli nie ufasz radom mym i przestrogom, zasięgnij rady osób starszych, doświadczonych, sług Bożych, a wszyscy i każdy powtórzą ci to samo, wskażą, co jest prawdziwym twym obowiązkiem! Anania nie bądź upartym, niewdzięcznym.
„Jutro... nie! dziś raczej, gdyż północ dawno wybiła — czekać cię będę w ogrodzie. Nie zawiedź oczekiwań moich, przyjdź luby, kochanie moje, wybrany ty mój! Czekać cię będę, jak kwiat, spragniony rosy ożywczej, po długim, skwarnym dniu. Przyjdź! wróć mi życie! daj zapomnieć chmurę, co mi przyszłości przysłoniła słońce! usta me spragnione twych pocałunków! Roztwieram ci ramiona...”


∗             ∗

— Nie, nie! — powtarzał młodzieniec, mnąc list kochanki zanim ostatnich słów doczytał. — Nigdy... umrę, lecz nie ujrzę jej więcej.
— Skończyło sie! — myślał — wszak tak a nie inaczej skończyć się musiało.
Porwał się na nogi, list odczytał powtórnie; każde słowo raniło go, obrażało, upokarzało. Więc z litości li tylko kochała go, brała, zniżała się doń, mając go za równie nikczemnego, jak sama nikczemną była. Służyć jej miał za narzędzie rozkoszy, sługę pokornego, męża wziętego z łaski... lub może i nie myślała tak, własnych nieświadoma instynktów, pokochała go, oddać mu się gotowa, za pierwszy pocałunek, pierwszy doznany dreszcz rozkoszy, za pierwsze usłyszane miłosne wyznanie... Ileż kobiet za to tylko kochać potrafi.
Zmiął list w konwulsyjnie zaciśniętej dłoni.
— Wszystkich i wszystkom znienawidził — wołał — po cóż lepszym mam być od innych? Wszystko w proch zetrę... Mniejsza z tem, jakie komu zadam cierpienia, kogo złamię, zniszczę... Do dzieła.
Porwał woreczek swój zielony, długo i zabobonnie w dzieciństwie swem czczoną pamiątkę i relikwię, i tak, jak był owinięty w kolorową szmatę, włożył do koperty, zapieczętował i posłał wdowie po bandycie do Fonni.
— Skończone! wszystko skończone! — powtarzał sobie, i zdawało mu się, że wszedł w pustynię, mgłą zalaną, jak tam po drodze na Gennargentu, tylko nie w samego siebie już wpatrzony, lecz na zewnątrz... bez wyjścia! mglisto! zawrotnie! pusto!
Sto razy może, w ciągu dnia tego na myśl mu przychodziło i zdejmowało go szczere pragnienie samobójstwa, a potem szedł na wywiady, czy może stawać natychmiast do egzaminu i zapisać się na sekretarza komuny. To znów błąkał się bez celu po ulicach i zaułkach miasta, aż się ocknął w winiarni w objęciach Agaty. Agata zaręczona już była z Antonim, owczarzem, z okolicy. Nie przeszkodziło mu to szukać jej ust wilgotnych i czerwonych, jak dojrzałe wiśnie. Na przemian kochał, to nienawidził Małgosię. Im więcej wczytywał się w list jej ostatni, tem mu się zdawała nikczemniejszą, lecz jednocześnie, im dalszą mu się stawała, tembardziej, tem namiętniej jej pożądał.
Pocałowawszy Agatę, przypomniał sobie wrażenie upojenia, jakie pocałunek jej wywarł był na nim przed laty... Jakże mu się wówczas Małgosia zdawała daleką, niedościgłą, oddzieloną odeń przepaścią tajemniczą i pełną poezyi, boską niemal... Runęło to, rozpadło się, rozprysło!
— Co ci jest? — pytała Agata, nie broniąc się jego pocałunkom. — Posprzeczaliście się pewnie z sobą. Po co umie całujesz?
— Bo mi się podoba... Co, może cuchnę?...
— Naturalnie! — zaśmiała się — piłeś, trącisz jak z kadzi! jeśli ci się tak raptem zechciało pocałunków, udaj się do Rebeki... Gdyby się Małgosia dowiedziała...
— Milcz! — zawołał, pociągając ją ku sobie — nie wymawiaj jej imienia.
— Czemu? — wzniosła ze złośliwym uśmiechem brwi dziewczyna. — Święta, albo co? Nie równać mi się do niej! E! dałbyś pokój. Dziewczyna, jak każda inna, bogatsza od nas ubogich służących i tyle... I czy tak bardzo jeszcze bogatsza! Nie trzymałaby się ciebie, jak ślepy płotu, nie miałaby w odwodzie, póki się lepsza nie zdarzy partya.
— Przestań, bo cię obiję — zgrzytnął student przez zaciśnięte zęby.
— Pijany jesteś! idź, całuj Rebekę, jeśli ci się spodoba — zawołała Agata.
Słowa dziewczyny oburzyły go, chociaż o wszystko teraz gotów był posądzać Małgosię. Wyszedł z winiarni i przeszło mu przez myśl wstąpić istotnie do Rebeki, lecz uśmiechnął się i widząc, że go Agata nie spuszcza z oka, zatoczył, udając pijanego.
Pod wieczór położył się, udając, że ma gorączkę, w celu, by się nazajutrz Małgosia dowiedziała o tem i zaniepokoiła. Wyobrażał sobie, że zaniepokojona, odwiedzi chorego pod sekretem. Myśl ta rozczulała go; drżał z rozkoszy na samą myśl tkliwej sceny, którą sobie wyobrażał, lecz zaraz potem marzenia te zdawały mu się czcze, marne, dziecinne. Wstydził się ich, wstał i wyszedł.
Kroki, jak zwykle, zaniosły go pod okna i drzwi Małgosi. Otwarła mu, padli sobie w objęcia, rozpłakali się oboje, lecz zaledwie Małgosia przemówiła, wróciły mu niedawny niesmak czuł, że stygnie wobec niej, jak stygł wobec Oli.
Nie, nie kochał już jej, nawet nie pożądał... Wstał, odszedł bez słowa, bez jednego.
Doszedłszy do końca ulicy, zwrócił się nagle, podbiegł do drzwi jej domu:
— Małgosiu!
Drzwi pozostały zamknięte.







  1. „Come mi vidi, mi scrivi“ przysłowie włoskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.