Popiół/Część II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popiół |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Cenere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część II Cały tekst |
Indeks stron |
Dyliżans przejeżdżał wzdłuż pól i pastwisk, złotych od słomy i słońca; tu i owdzie ocienionych małemi dąbczakami i zaroślami.
Anania siedział na koźle, obok wymachujące go biczem woźnicy. Wewnątrz dyliżansu duszono się z gorąca. Student doznawał wrażeń tak silnych, że na razie zapominał niemal o wrażeniach ostatnich dni kilku. W pamięci przeżywał dni dawno minione, przypomniał sobie drogę, pocztyliona o rudych wąsikach i różowej, pulchnej twarzy, wymachujące go biczem, zupełnie tak samo, jak ten obecnie, czarniawy i chuderlawy.
W miarę jak się dyliżans zbliżał do Mamojadu wspomnienia stawały się żywsze i jaśniejsze. Bolały go coraz bardziej. Krajobraz był ten sam, który wówczas i zapamiętał na zawsze, chociaż drzemał z główką na kolanach matki. Nad nim rozciągały się te same, monotonne aż do znudzenia błękity nieba.
Oto przydrożna karczma, a za nią grunta falujące o dzikich zaroślach, z których wieje świeżością. Tu i tam wiją się niby wstęgi szafirowe wąskie kanały i strumienie, słychać świegot błotnego ptactwa, na skraju horyzontu, w dal zapatrzony, stoi nieruchomy owczarz, a stada owiec pasą się w wysokich trawach.
Dyliżans zatrzymał się na chwilę przed karczmną. Na progu siedziała kobieta w wieśniaczych szatach: spowita w grube materye, jak mumia egipska. Żelaznem zgrzebłem czesała wełnę czarną, a o parę kroków dalej troje brudnych i obdartych dzieci, tarzało się w piasku. Z okna wychyliła się żółta i chuda twarz chorej jakiejś kobiety. Patrzała na dyliżans wystraszonemi, stalowemi oczyma. Karczma przydrożna i samotna, zdawała się przybytkiem choroby nędzy. Anania czuł jak mu się serce ściska. Znał dramat pewny co się tu był rozegrał przed dwudziestu trzema laty, na tle krajobrazu świeżego a skalanego przejściem człowieka.
— Ah! — westchnął głęboko student — co za nędzną istotą jest człowiek, wszędzie kędy przejdzie, zostawia ślad zniweczenia.
I patrząc na smagłego owczarza, zapatrzonego nieruchomi« w horyzonty, pomyślał, że ta do statui bronzowej podobna, poetycznie na błękitnem tle nieba i powietrza rysująca się postać, jest istotą napoły dziką i nieokrzesaną, jak ojciec jego, jak matka i wszyscy niemal mieszkańcy tego zakątka ziemi smętnej, jałowej, w których duszy zbrodnicze myśli i instynkty rodzić się muszą z natury rzeczy, jak te tam, z dołu powstające i mgły białawe.
Dyliżans potoczył się dalej — Mamojada wyłaniała się z wieńca ogrodów i drzew orzechowych, a wysmukła wieżyca kościoła strzelała ku lazurom nieba. Krajobraz w swej malowniczości wywierał wrażenie czegoś aż banalnego, podobny do wdzięcznej akwareli, lecz na pierwszym zakręcie drogi stawał się znów dzikim i melancholijnym nad wyraz wszelki. Przed ciemnemi lepiankami, do skał niby gniazda jaskółcze przylepionemi stali ludzie W brudnem i porwanem odzieniu, postacie charakterystyczne i, bądź co bądź, malownicze. Kobiety bose, z czarnemi, lśniącemi, za uszy założonemi włosami, przystojne i młode, siedząc na ziemi, gotowały, szyły, karmiły dzieci. Dwóch karabinierów, jakiś student znudzony i obojętny, jak on przybyły z Rzymu, wieśniak jakiś, szlachcie stary i zubożały, stojąc przed winiarnią, gwarzyli pomiędzy sobą. Przez otwarte drzwi winiarni widać było pozawieszane na ścianach izby lanszafty jaskrawe.
Student poznał Anania; skoro go zoczył powitał i zaprosił do kola.
— A i ty studya odbywasz w Rzymie? — zagadnął, wydymając piersi zubożały szlachcic. — Znasz tam zapewne don Pietro Bonigheddu, szlachetnie urodzonego i szefa biura w izbie obrachunkowej.
— Nie znam go — odrzekł Anania — Rzym nie lada miasto, trudno znać tam każdego.
— Każdego — powtórzył wzgardliwie sztachetka. — Don Pietro nie byle kto i powszechnie znany. Bogacz: jesteśmy z sobą spokrewnieni. Gdy go spotkasz kłaniaj mu się uprzejmie od don Jua Bonigheddu.
— Nie omieszkam — zgodził się obojętnie Anania.
Po półgodzinnym popasie, dyliżans gotów był do dalszej drogi.
— A odemnie czy się też będziesz kłaniał zacnemu don Pietro — śmiał się student, odprowadzając Anania do dyliżansu?
— Pal cię! — śmiał się Anania.
Dyliżans ruszył z miejsca i wkrótce Anania zapadł w uprzednią melancholię. Oto ruiny kościółka, ogrody i oto droga, wiodąca po Fonni, grzędy kartofli, tam, gdzie wówczas, z Olą, odpoczywał i popasał.
Przypomniała mu się kobieta, co kopała tu ziemię ze spódnicą spiętą pomiędzy kolanami nakształt szerokich szarawarów. Przypomniał mu się kotek szary, skradający się ot tam, przy murku, do jaszczureczki zielonej. Krajobraz był coraz świeższy, zieleńszy na tle bardzo słonecznem. Piramidalny szczyt góry Gonare, błękitnawe i srebrzyste łańcuchy gór Gennargentu, rysowały się na metalowem tle nieba, coraz bliższe, wyraźniejsze, coraz to bardziej majestatyczne. Teraz to, teraz, pełną piersią Anania pił powietrze górskie, rodzime; czuł w sobie coś do atawistycznych popędów podobnego.
— Chciałbym wyskoczyć z wozu — myślał — biedź po wzgórzu pomiędzy krzaki i skały, jak puszczony na swobodę źrebiec; chciałbym wołać, krzyczeć i wykrzyczawszy całą mą duszę, stawać jak wryty, zapatrzony w dal, jak ten sam owczarz, stawać w cieniu orzechowego drzewa, na skały ułamku. Tak jest — myślał, a dyliżans zwalniał kroku, wzbijając się pod górę — tkwi we mnie owczarz, pół dziki góral pod powłoką wielkomiejskiej cywilizacyi. Czuję to... mógłbym zostać poetą może, może bandytą nieustraszonym! Oh! spoglądać ze szczytów, z najwyższych, na chmury mknące po niebie, jak wełnistych owiec stado! Wyobrażałbym może, że są mi podległe, wraz z niezmierzonych niebios przestworzem... mijają, nikną, znów nadbiegają...
— Ah! — zaśmiał się sam z siebie i ze swych rojeń — czyż nie jestem istotnie mglistych chimer pasterzem, wodzem chmur niepochwytnych. Pomiędzy mgłą, chmurą i myślami mcmi istniejąż zasadnicze różnice? Sam nie jestże dymem marnym? Zmuszony żyć w tej wiejskiej głuszy, kto wie, czy nie rozwiałbym się, nie rozpłynął w powietrzu, nie został cząstką panującego tu smętku... A! czemże — bo życie?...
Na pytania te, jak zwykle, odpowiedzi mu brakło. Dyliżans wzbijał się pomału pod górę, woźnica drzemał, zasypiał koń dyszlowy. Słońce u zenitu roniło oślepiające promienie; cienie cofały się pod same krzaki; cisza i senność ogarnęły przyrodę całą i Ananii zdawało się istotnie, że się rozprasza z wiatrem, rozpływa z obłoczkiem lekkim, zaledwie dojrzanym pod szafirów roziskroną kopulą. Zasypiał, sen go obejmował... jak wówczas, gdy przymknął był oczy i usnął... na matczynych kolanach.
∗ ∗
∗ |
— Zia Grathia! Nonna[1], babciu! — wołał sennym jeszcze głosem, wchodząc do lepianki wdowy po bandycie.
W kuchni nie było nikogo, nikogo w zalanym słońcem zaułku, nikogo, rzekłbyś, w całej południową siestą, wyludnionej wiosce, zamarłej, niby, od wieków kilku.
Anania rozglądał się ciekawie dokoła. Nic się tu nie zmieniło: nędza, łachmany, kopeć, pajęczyny, popioły wygasłego ogniska, jak dawniej panowały bez podziału. Na ćwieku, przy opylonej ściance, wisiał długi, od pyłu szary, płaszcz bandyty, rzekłbyś, widmo milczące na straży chaty pozostawione.
— Zia Grathia! ciotko! babciu! gdzież jesteście? — wołał z pewną niecierpliwością student.
Po niejakim czasie, wdowa, — która chodziła była do pobliskiej studni, wróciła z dzbanem o czystych greckiej amfory formach, na głowie, z kawałem chleba w ręku. I ta się nie zmieniła: sucha, sztywna, żółta, z głową owiniętą brudną żółtą opaską, lata przeszły, nie czyniąc, rzekłbyś, szczerby, w tem strzaskanem niedolą w kwiecie młodości ciele.
Na widok wdowy po bandycie Anania opanowało gwałtowne wzruszenie. Wspomnienia poruszone w samej głębi jego duszy zaroiły się z taką siłą, że mu się zdawało, że sięgają po kresy jakiejś uprzedniej, obcej temu wszystkiemu, co go dziś ożywia, egzystencji.
— Buonas dies[2] — odezwała się wdowa, patrząc ze zdziwieniem na nieznajomego młodzieńca. Zdjęła z głowy dzban, położyła na stole bochen chleba, pomału, rozważnie, oka nie spuszczając z nieznajomego.
— Nie poznajecie mnie Nonna?— wołał Anania. — Teraz poznała go, krzyknęła, rozwarła ramiona. Anania uściskał ją, całował, zasypał pytaniami: Juanne? gdzie jest, czemu został zakonnikiem. Czy odwiedza matkę, czy zadowolony? A syn starszy, owczarz? Dzieci fabrykantów świec woskowych? Wyrośli, ludzie już! Jakże życie szło w Fonni przez te lat piętnaście, tak, piętnaście lat będzie! Kto tu teraz sędzią gminnym? Czy zaraz, jutro, będzie można udać się na Gannargentu?
— Dziecko! kochane dziecko! — mówiła wdowa, obchodząc chłopca dokoła. — Że też odszukałeś moją chatę! Widzisz, pusta i uboga, jak zawsze. Ot! opuszczone gniazdo, zburzone! Siadajże chłopcze. Woda świeża, prosto ze źródła, jak kryształ, napij się, umyj, odpocznij. Zaraz ci przygotuję kęs jaki... Nie broń się, nie odmawiaj, nie upokarzaj mnie, nie gardź wdowim chlebem. Własnembym cię nakarmiła sercem. Przyjmij, co jest w domu. Urosłeś, wypiękniałeś! Słuchaj! mówią, że się żenisz? Nie głupie dziewczę, co cię sobie wybrało! Ale... czemuś mi nie napisał, że przyjedziesz? Przyjęłabym cię lepiej, Dobre, kochane dziecko! nie zapomniałeś starej, przez wszystkich opuszczonej wdowy.
— Mówcie mi o Juanne, opowiadajcie! — nalegał Anania, myjąc się w świeżo przyniesionej wodzie.
Wdowa się zachmurzyła.
— Nie wspominaj go — rzekła — przyczynił mi tyle boleści! lepiej, tysiąckroć lepiejby zrobił, idąc za przykładem swego ojca... Nie, nie mówmy o nim. Nie człowiek to, nie! Świętym może i zostanie kiedyś, nie wiem, wiem, że ludzkiego serca nie ma. Jeśliby nieboszczyk mąż mój powstał z grobu i ujrzał swego syna w habicie, kapturze, bosym, sznurem przewiązanym w biodrach — szaleniec wstąpił do braci mniejszych, żebrzących — wyrzekłby się go i osiekał porządnie, jak na to głupiec ten zasługuje.
— Gdzież się znajduje brat Juanne?
— A! w jakimś klasztorze, daleko, na samym szczycie gór. Gdybyż choć pozostał w Fonni. I tu jest klasztor przecie. Snąć zapisane mi było zostać przez wszystkich i wszystko opuszczoną, i ten drugi, Fidele, starszy, ożenił się niby i rzadko kiedy pomyśli o matce. Gniazdo opustoszałe, roztrzaskane! Stara orlica widziała swe pisklęta odlatujące... skrzydła mu złamane i zdechnie tu sama, samiusieińka.
— Zamieszkacie ciotko ze mną — zawołał z zapałem Anania. — Gdy zostanę adwokatem, dobrze ci będzie u mnie.
— Dobre, dziecko! — westchnęła stara — lecz na cóż ci się zdam? Niegdyś myłam cię, nos ci ucierałam, ostrzygałam paznogietki, teraz ty byś mnie musiał niańczyć...
— Tem lepiej. Opowiadalibyście mi, babciu, jak dawniej, piękne historye, opowiadalibyście mnie i dzieciom moim.
— Zapomniałam ptaszku! zapomniałam wszystkie, uleciały mi z głowy jak te płatki śniegu, które wiatr rozprasza. Pusto w mózgu, w piersiach pusto... Jedz chłopcze, posil się, nie mam nic lepszego, przyjm co jest... O! co za piękna, woskowa świeca. U nas takich nie widać. Twoje to? Co z tem zrobisz.
— Zaniosę do bazyliki św. Męczenników, na ołtarz św. Protazego i Gerwazego. Świeca nie tutejsza, z daleka, z samego Rzymu. Przysyła to do bazyliki pewna staruszka, rodem z Sardynii, co od lat wielu mieszka na kontynencie. I ta umie opowiadać piękne historye, ale nie tak piękne, jak wy, babciu.
— Mieszka mówisz na kontynencie, w Rzymie? Jakimże sposobem tam się dostać mogła? Umrę i Rzymu nie zobaczę.
Po skromnym posiłku Anania wyszedł wystarać się o przewodnika do zamierzonej nazajutrz wycieczki w góry, poczem skierował się do bazyliki.
Na starożytnym cmentarzu, pod szumiącemi drzewami, na pokrzywionych przez czas granitowych stopniach, śród rozwalających się murów podziemi, zastał kościół otwarty, zapleśniały, wilgotny, spowity w ciszę opuszczenia, w smutek rzeczy zapomnianych.
Złożył na ołtarzu woskową świecę ciotki Barbary i długo chodził po pustych nawach, przypatrując się wpół zatartym malowidłom, poobijanym marmurom, w gruz rozsypującym się stiukom. Niegdyś, wyblakli ci święci napełniali go lękiem i podziwem. Uśmiechał się teraz na to wspomnienie, lecz w sercu czuł niemierny, głęboki smutek.
Wyszedłszy na kościelny dziedziniec, dostrzegł przez otwarte okno dawniejszej celi, czapkę żołnierską i pod ścianą stojące buty. Przypomniała mu się dawna piosenka, zanucił:
„A te questo rosario.“
Czuć było wosk na pustym, samotnym dziedzińcu. Gdzieś się podzieli dziecięcych psot i zabaw towarzysze, „nieopierzone pisklęta, ” jakby je zia Tatana, nie omieszkała nazwać, których świegot rozweselał ongi pustkowie to ponure.
Nie, za nic w świecie, Anania nie obciąłby spotkać się teraz z niemi i poznanym zostać. Sama myśl o tem sprawiała mu niesłychaną przykrość a jednak z utęsknieniem przypominał sobie dni ubiegłe, pląsy dziecięce po rozpadających się kamieniach kościelnego dziedzińca, pod wysokiemi, suche liście roniącemi drzewami. Liście suche! Podobne były do opadających skrzydeł zmarłych motyli...
W głębi dziedzińca przeszła kobieta bosa, z amforą na głowie. Anania drgnął. Podobną była do jego matki, przypomniała mu ją. Gdzież jest Ola? Czemu, chociaż pytania paliły mu usta, nie spytał o to wdowy po bandycie... musiała coś wiedzieć, lecz w takim razie czemu nie wspomniała o dawnej swej lokatorce?
Chcąc rozproszyć natrętne te myśli Anania udał się na pocztę i wysiał kartkę do Małgosi.
Z poczty poszedł odwiedzić rektora a pod wieczór przechadzał się po drodze, zkąd rozciągał się pyszny widok na doliny. Patrzał na kobiety, wracające od źródła, opięte w dziwaczne spódnice i przypominały mu się sny młodociane, gdy pragnął być owczarzem i czekać na Małgosię, wiejską dziewczynę, u źródła, u fontanny. Przypomniały mu się też rysunki na pompejańskich dzbanach, a sny dawne zatarły się, jak owi święci na ścianach bazyliki.
Daleko bo odbiegł od przeszłości, daleko...
Na niebie przepyszny, ognisty zachód słońca zdawał się apokaliptycznym jakimś mirażem, a pod złoto czerwonych chmur zwojami, krajobraz nabierał tragicznego wyglądu. Doliny zdawały się zalane powodzią złota i purpury smugami. Z głębi ich piętrzyły się, rosły, olbrzymiały góry, masy garbate bronzu, od zachodu mieniące się w przezroczyste rzekłbyś, bursztyny. Szczyty gorzały. Przepaści czarnem pasmem rozrywały bronzu i bursztynu bryły. Z niektórych zagłębień wytryskiwały kaskady krwawe. Scena godna pobojowiska olbrzymów wszechpotężnych, mieszkańców stref nieznanych, mocarzy w nieskończoności państwie. Zdawało się Ananii, że słyszy szczęk broni, tak metalowo złote promienie padały na bronzy granitów, tak się na horyzontach zderzały z sobą gwałtowne barwy nieba i ziemi.
Anania stał oczarowany, zachwycony, z sercem gwałtownie bijącem, stuł dopóki blaski i barwy, mieniąc się, nie zgasły pod sino fijoletową oponą w jaką wieczór spowijał niebo i ziemię. Wówczas wrócił do ubogiej chatki wdowy po bandycie i usiadł przy kominie.
Wspomnienia burzą zrywały mu się z samej głębi duszy i życia. W zmroku, wdowa przyspasabiała, jak niegdyś, wieczerzę, mówiąc swym bezdźwięcznym jednostajnym głosem. Anania widział, jakgdyby siedział jeszcze na ziemi w kątku, cichego, smętnego Juanne o odstających ustach i czarnych oczach. Chłopczyk wygrzebywał z popiołu upieczone kasztany. I widział Anania jak żywą, jak wówczas, postać kobiecą, milczącą, ponurą, zadumaną...
— Powyławiano, pozabijano — mówiła, w cieniu stojąc, wdowa — wszystkich bandytów w okolicy Nuoro. Sądzę, że sporo przejdzie czasu, zanim się nowe bandy sformują to tu, to tam. Dziwisz się synu? Dopóki będą ludzie o gorącem sercu, zarównie zdolni do dobrego jak do złego, będą bandyci. Prawda, że teraźniejsi są niegodziwi, czasem nikczemni, złodzieje, sprzedajni, nie tak, jak za czasów nieboszczyka mego męża! Co za różnica. To mi była odwaga, szlachetność. Raz mąż mój spotyka płaczącą kobietę...
Anania nie słuchał opowieści czem innem był zajęty.
— Babciu — rzekł zaledwie stara skończyła budującą i wzruszającą historyę kobiety co płakała — czyście nie słyszeli nic, nigdy o mej matce?
Wdowa zajęta fryturą nie odpowiadała na razie. Anania czekał, myśląc:
— Wie coś, pewnie wie.
Serce biło mu gwałtownie. Po chwili wdowa odezwała się obojętnie.
— Jeśli ty nic nie wiesz, zkądżebym wiedzieć mogła? A teraz chłopcze, przysuń się bliżej, wieczerza gotowa, jedz na zdrowie.
Anania przysunął się do stołu, na którym kobieta postawiła misę.
— Ja — mówił z większem zaufaniem do starej wdowy po bandycie, niż do kogo bądź — przez długi czas nie wiedziałem nic o niej. Teraz wpadłem, zdaje mi się, na ślad... Po opuszczeniu mnie, wyjechała z Sardynii. Znam takiego, co ją widział w Rzymie, ubraną jak damę...
— Czy tylko na prawdę widział — przerwała żywo wdowa — i czy rozmawiał z nią?
— Spędził z nią godzin kilka — odparł z goryczą młodzian — nic się więcej dowiedzieć nie mogłem. Dopiero zeszłej zimy, w Rzymie, udałem się do prefektury i dowiedziałem się, że mieszka tam pod zmienionem nazwiskiem. Zerwała z przeszłością, pracuje uczciwie.
Zia Grathia stanęła przed studentem i w miarę, jak mówił otwierała szeroko ciemne swe, sińcami podbite oczy i roztwierała ramiony jakgdyby zgarniając słowa młodzieńca. Ten myślał o Maryi Obinu, opowiadając, że Ola zerwała z przeszłością i uczciwie pracuje na życie.
— Lecz czyś pewny, czyś tylko tego pewny?
— Najpewniejszy... zapewne — mówił niby obojętnie. — Dwa miesiące mieszkałem u niej. Odnąjmuje pokoje...
Nalał sobie wina, podniósł szklankę, przypatrywał się, przy mdłem świetle żelaznej, starożytnej lampki, a spostrzegłszy męty, zaledwie usta umoczył. Otarł usta i spostrzegłszy dziurę w szarej serwecie, którą stolik był przykryty, zakrył nią sobie twarz, przez dziurę patrząc na wdowę.
— Czy pamiętacie babciu, jakeśmy się z Juanna, przebierali? Zamiast maski używałem tej samej serwety. Co ci jest? — zawołał, nagle blednąc i zmienionym głosem.
Twarz wdowy, sztywna zwykle i jak zastygła, kamienna, zmienioną była do niepoznania, malowały się na niej: niedowierzanie, zdziwienie, litość wreszcie, litość szczera, bezbrzeżna. Anania zrozumiał, że jest przedmiotem tej litości.
Gmach marzeń jego, pragnień przypuszczeń, runął od razu.
— Nonna? Zia Grathia! — zawołał rozdzierającym głosem, zrywając się z miejsca. — Wiecie coś o niej, mówcie! mówcie.
— Potem — odrzekła kobieta, opanowawszy szybko wzruszenie — potem, jedz teraz wieczerzę. Nie smakuje ci to wino?
Lecz Anania zbliżył się do niej i opuścił dłoń na jej ramię.
— Mówcie! — rzekł rozkazująco.
— Przenajświętsza! Chryste Panie! — jęknęła kobieta. — Co mu mam powiedzieć? Anania, chłopcze, synu, kończ wieczerzę, kończ... pomówimy potem.
Anania nie słyszał, nie widział.
— Zaraz, natychmiast — odpowiadał drżącym i zdławionym głosem — coś wiecie... wiecie wszystko. Gdzie jest? żywa czy umarła, gdzie się znajduje? Gdzie, gdzie? — powtarzał chodząc niespokojnie wzdłuż i wszerz po izbie. Rzucał się, zawadzał o sprzęty. — Gdzie? gdzie? — powtarzał.
— Uspokój się — chłodno już mówiła wdowa po bandycie — sądziłam, ze wiesz, że ci wiadomo... ależ żyje, tylko... tylko nie jest tą, która ci w Rzymie wmawiała, że jest twoją matką.
— Nic mi nie wmawiała — zawmłał porywczo — sam się domyślałem.
— Nie ona to zatem — dodał po chwili, cicho, jakgdyby zdziwiony, że Maria Obinu matką jego nie jest.
— Mówcie, mówcie Nonna — rzucił się znów ku kobiecie — czemuż trzymacie mnie pod zawieszonym mieczem... mówcie! gdzie ona?
— Ależ nie opuszczała nigdy, ani na dzień jeden tej wyspy — odrzeklła kobieta. — Zaprawdę sądziłam, że ci to wiadomo i milczysz, gdyż nie dbasz o to. Ostatni raz widziałam ją tej wiosny, w maju. Przychodziła na odpust do bazyliki naszej, wiodła śpiewaka, ślepca, swego kochanka. Przyszli pieszo, z dalekiej wioski, z Neoneli. Chora oddawna na malaryę a zmieniona. Wygląda nie na trzydzieści parę, a na lat sześćdziesiąt. Po odpuście, ślepiec, co ją wyzyskał do cna, opuścił ją i przyłączył się do bandy żebraków, z którymi gdzieś powędrował. Przez czerwiec i lipiec, najmowała się do żniw, w Mamojade. Febra jej nie opuściła. Słyszałam, że leży chora w karczmie przy drodze.
Anania stanął, podjął głowę, rozłożył ręce.
— Widziałem ją! widziałem! — jęknął, a po chwili, wpatrując się bacznie w twarz pomarszczoną, żółta wdowy po bandycie, spytał:
— Czyście aby pewni tego, co mi mówicie?
— Najpewniejsza. Pocóżhym miała cię oszukiwać?
— Powiedzcie, na prawdę... widziałem bo ją, widzicie, w oknie karczmy stała. Widziałem kobietę chudą, z ziemistą twarzą i takierni ot, kociemi oczyma. Onaż-li to, ona?
— Na pewno — odrzekła monotonnym swym głosem stara.
— Widziałem ją, widziałem — powtarzał Anania i jak szalony porwał się za głowę, ściskał skronie... zdawało mu się, że mu je myśli rozsadzą. Tyle męki, niepewności, omyłek tyle. Szukał matki po wodach i lądach, bił się z myślami swemi i uczuciami, wierzył, że powstała z upadku, a tu wlokła nędzny, haniebny żywot o miedzę, o jedną... On, któremu serce tylokrotnie o mało nie wyskoczyło z piersi dla przywidzeń — ot! i nie dawno z Maryą Obinu, w one gorączkowe noce — teraz otarł się niemal dopiero o Olę, o matkę, o rodzoną, i ani się domyślał, że ona w nędzy tej żebraczej, wygląda przez zapylone szyby przydrożnej karczmy.
Czemże człowieka, głos krwi i glos serca? Co warte życic, inteligencya, sumienie, myśl, co uczucia warte? Ah, tak! teraz mógł odpowiedzieć na powstające w samej głębi jego istoty pytania. Przeznaczenie porwało go w nieubłagane swe szpony, niecąc burzę zniszczenia w nim i dokoła niego,.. Wiedział teraz, czem jest człowiek, życie, myśl, serce... Kłamstwem, kłamstwem, kłamstwem.
∗
∗ ∗ |
Zia Grathia, przysunęła stołek i zmusiła nieszczęsnego, by usiadł. Sama usiadła przy nim, za dłoń ujęła i milcząc patrzała nań z podełba, długo, litośnie, łagodnie.
— Dziecko — mówiła słodkim, nieznanym mu głosem — dzieciątko moje małe, płacz, łez nie wstrzymuj, płacz, ulgę ci łzy przyniosą.
Anania wyrwał dłoń z chudych i chropowatych rąk starej kobiety.
— Za kogo mnie macie, ciotko! nie jestem już dzieckiem... i pocóż mam płakać!
— Ulży ci to, ulży — mówiła łagodnie — znam dobrze łzy... serca rosę. Pamiętam noc tę, gdy zapukano do drzwi moich i głos podobny do głosu samej śmierci wyrzekł: „Kobieto, przestań czekać, nie wróci już więcej!” pamiętam, skamieniałam, oczy suche były, bez łez. Najstraszniejsze to były godziny. Zdawało mi się, że serce w piersiach, jak rozpalone żelazo cięży i pali i wżera się w coraz głębszą ranę, a gdy Pan, w miłosierdziu swem otworzył łez upusty, spadły, jak rosa pada na spalone kamienie. Cierpliwości synu. Rodzim się, by cierpieć i czem cierpienia twoje w porównaniu tylu innych boleści?
— Lecz nie cierpię wcale — odparł ostro, cierpko Anania — winienem był spodziewać się ostatecznego tego ciosu... spodziewałem się... czułem, że uderzy we mnie wyroczna, tajemnicza siła, co mnie tu ciągnęła, popychała, mówiła, że tu, tu właśnie, dowiem się prawdy... Zapewne cios to był... zdziwienie... lecz przeszło, minęło... Nie, nie niepokójcie się, babciu! Nic mi nie jest.
Wdowa nie spuszczała go z oka, blady był strasznie, trząsł się cały, usta wykrzywił mu skurcz bolesny.
— Czemuż nikt mi o tem wpierw nie mówił? Niejeden coś wiedział przecie: konduktor dyliżansu naprzyklad?
— Być może, że wiedział, lecz ona tylko, ona sama miała prawo powiadomić cię. Bała się ciebie. Gdy przybyła tu na odpust, wiodąc niegodziwca ślepca, co ją opuścił, nikt jej nie poznał, tak postarzała, w łachmanach, chora, ogłupiała gorączką i nędzą. Nikt nie poznał, a ślepiec nie wymawiał jej imienia, przezywał po swojemu, brutalnie. Mnie tylko zaufała, opowiedziała wszystko, zaklinając, na wszystkie świętości, bym dochowała tajemnicy. Boi się, boi ciebie.
— Czemu się boi, czego?
— Albo ja wiem? Boi się może, byś jej nie zasadził do więzienia, za to, że cię opuściła... i boi się obu swych braci, co pracują przy kolei żelaznej w Iglesiar.
— A ojciec jej — spytał Anania — który po raz pierwszy w życiu pomyślał, że miał przecie dziada, krewnych.
— Umarł, dawno już umarł, przeklinając córkę!.. tak przynajmniej opowiada! mówi, że przekleństwo to ciąży jej.
— Aha! A jakże żyła przez lat szereg cały. Czemu nie pracowała, uczciwie nie zarabiała na życie.
Zdawał się spokojny, chłodny nawet i tak, jak gdyby pytania zadawał z prostej ciekawości, w rzeczy samej paliła go gorzka, rozpaczna ciekawość i jednocześnie pytał siebie, co ma teraz począć, o wiele mniej wzruszony nędzą swej matki, jak własną niedolą i przyszłością zachwianą niespodzianem odkryciem prawdy.
Wdowa podniosła dłoń w górę i mówiła z niezwykłą powagą.
— Wszystko synu w ręku Boga. On sam wszystkiem rządzi. Wolą swą obuzdał cię i ściąga bez litości, lecz bądź cierpliwy. Czy sądzisz, że mi błogo pomyśleć, iż mam za co dziękować Bogn, że mąż mój nie chciał, czy nie mógł pracować i nie umarł spokojnie, pod własnym dachem. Więc cóż? Tak i matka twoja. Pragnęła niewątpliwie żyć uczciwie, w pracy powszedniej, lecz inna nić przeznaczeń padła na jej drogi, splątała kroki.
Zarumieniła się twarz żółta, wdowa załamała chude, wykrzywione palce, zamilkła z długo tłumionego bólu i wstydu.
— Wszystko więc tracę, wszystko! — wołał Anania. — Co za boleść, hańba, rozpacz! Opowiadajcie mi Nonna, opowiadajcie wszystko, nie ukrywajcie nic, nie oszczędzajcie. Jak żyła, co robiła przez wszystkie te długie, śmiertelnie długie lata? Chcę wiedzieć wszystko, wszystko, skonać z bólu i hańby, i upokorzenia zanim... Basta! — dodał wstrząsając gwałtownie głową dla opędzenia się myślom, co jak kruki czarne, mózg mu żywy jeszcze rozrywały — basta! Opowiadajcie.
Zia Grathia patrzała nań z nieskończoną litością. Chciałaby módz brać go na kolana, tulić do łona, śpiewać mu cichą kołysankę, uśpić tę burzę, co nim miotała, ten ból, żal, wstyd.... Lecz... bądź wola Twoja, Panie! stworzeniśmy, aby cierpieć i ból, najsilniejszy bogdaj, nie zabija. Oho! żeby zeby zabijał! Łacny byłby koniec. Zabija choroba lub wypadek, jedno nie, niepostrzeżenie, nie w porę... Tyle już tego widziała wdowa po bandycie... a komu sądzono cierpieć, cierpi i żyje... oj żyje. Chciałaby jednak osłodzić ów kielich goryczy, który sądzono było jej, jej właśnie, przechylić do ust kochanemu temu chłopcu.
— Nie potrafię — rzekła — opowiedzieć szczegółów, jak żyła, co porabiała. Wiem, że odprowadziwszy cię do Nuoro... sam przyznasz, że nie mogła nic innego wymyślić; gdyby nie to, nieznałbyś rodzonego swego rodzica, nie zaznał byś dobrej doli, nie był czem jesteś...
— Nie mówcie o tem, bo się wścieknę! — zawołał z impetem Anania.
— Cierpliwości! Uspokój się chłopcze! Nie przecz dobrodziejstw, udzielonych ci przez Najwyższego, którego Opatrzność granic nie zna. W co byś się obrócił gdybyś tu pozostał? Możebyś i ty, i ty także został w końcu mnichem, bratem kwestarzem, żebrakiem, czy ja wiem czem! tchórzem! Basta! Nie mówmy o tem. Widzisz to, lepiej umrzeć, sto razy umrzeć lepiej, niż skończyć tak... Czuła to może twa matka, zresztą... przeznaczenie — przeznaczeniem, każdy idzie gdzie go prowadzi przeznaczeń jego ręka, oplatany siecią, z której nikt nigdy wyswobodzić się nie potrafił. A czy sądzisz, że tu, w Fonni, Ola wiodła żywot święty i niepokalany? Nie było to w jej przeznaczeniu, nie było! W ostatnich czasach jej tu pobytu chodził tu do niej żołnierz pewien, którego przeniesiono do Nuraminis, na krótko przed waszą ucieczką. Po opuszczeniu cię w Nuoro, — nieszczęsna sama mi to opowiadała — udała się do Nuraminis i pieszo, chowając się dniem, podróżując w nocy, przeszła połowę Sardynii. Z karabinierem tym żyła czas jakiś, obiecywał poślubić ją, lecz tymczasem żal się z nią obchodził, bił, wyzyskiwał i opuścił. Ole staczała się po pochyłej drodze. Tak było przeznaczone. Opowiadała mi — płakała przy tem biedaczka! — że nie raz pragnęła jąć się najcięższej, byle uczciwej pracy, lecznic znaleźć nie mogła. Święta prawda. Kto da pracę takiej, kto wyciągnie z przepaści? Giń, przepadnij, takie przeznaczenie. Przeznaczenie pozbawia niektórych pracy tak, jak pozbawia rozumu, cnoty, zdrowia. Giń, przepadnij, a przeznaczenie wypełni się nad tobą. Ha! mogłaż powstać z upadku? Zresztą może i powstała. Czy rozkoszą myślisz służyć takiemu ślepcowi, włóczędze? Dwa lata z nim żyła, prowadząc go z odpustu na odpust, pieszo często w towarzystwie innych żebraków, włóczęgów. Ślepiec śpiewał pieśni, które po części sam układał, głos miał piękny. Tu, przypominani sobie, opiewał śmierć króla, a ludzie, mówię ci, słuchając płakali jak bobry, municipia[3] zapłaciło mu dwadzieścia lirów, rektor ugościł wieczerzą, zebrał, mówię ci, przez trzy dni odpustu, ze trzydzieści skudów. Nikczemnik! I ten przyrzekał poślubić Olę, a gdy spostrzegał, że chora, sił nie ma do dalszej włóczęgi, rzucił ją, nie dawszy grosza na kuracyę. Nikczemny! Ztąd jeszcze wyszli byli razem, na odpust świętego Eliasza. Po drodze ślepiec przyłączył się do kompanii, udającej się do Gallura, a Ola została z gorączką, umierająca, u ubogich owczarzy. Czując się nieco lepiej poszła żąć, febra wróciła, lecz onegdaj kazała mi powiedzieć, że się znów ma nieco lepiej.
Anania drżał na całem ciele. Nie mógł się już opanować. Tyle nędzy, bólu, hańby, tyle krzywd od Nieba i ludzi było w opowieści wdowy! Żadna, z opowiadanych przez nią niegdyś najkrwawszych i najstraszniejszych historyi, nie była tak przepaściście smutna jak ta... najpowszedniejsza. Była chwila, w której, we wspomnieniach młodzieńca mignął wieczór cichy, przepiękny, w Cagliari, i pieśń owczarza; dzwoneczki trzody, co mu na myśl przywiodły... więzienie.
— A uwięzioną bywała — spytał cicho?
— Sądzę, że tak, raz przynajmniej na pewno odsiadywała karę w więzieniu. Znaleziono u niej przedmioty, które jeden z jej przyjaciół sprzątnął był w pewnym wiejskim kościółku. Wypuszczono ją, nie mogąc wykazać udziału...
— Kłamiesz ciotko! — zawołał gwałtownie Anania. — Czemu nie powiadasz prawdy całej, calusieńkiej? I złodziejką była! Domyślam się. Co mi tam zresztą! Nie obchodzi to mię, obchodzi tyle, co śnieg zeszłoroczny, tyle i mniej jeszcze.
Strzepnął kurz z klapy eleganckiego surduta.
— Paznogcie to masz długie, jak dyable pazury, — zauważyła stara. — Czemu nie obetniesz.
Milczał, przechadzając się gorączkowo po ciasnej izbie, sapiąc jak w ostęp pochwycony zwierz dziki.
Wdowa siedziała, milcząc, nieruchoma, sztywna, żółta, do widma podobna. Po niejakiej chwili młodzieniec zaczął się uspakajać i stanąwszy przed kobietą, uskarżał się półgłosem:
— Po com że się rodził? Czyżem ich prosił o życie, o takie! Zgubiony jestem, złamany, zniweczony. Ani mi kończyć studya, ani mi roić o przyszłości. Dziewczę, które kocham ze wszystkich sił moich i które pojąć miałem za żonę, rzuci mię lub ja się jej wyrzec muszę.
— A to czemu — spytała wdowa — wie przecie kim jesteś.
— Zapewne, że wie, lecz myśli, że... kobieta ta dawno nie żyje, lub przynajmniej za górami jest, za morzami. Jakże dziewczę czyste, niewinne, z porządnego domu żyćby mogło w pobliżu podobnej...
— Cóż zamierzasz? Przed chwilą mówiłeś, że nie dbasz o... tamtą?
— Nonna, radź mi!
— Ja? ja mam ci radzić? Ha! — dodała ostro — zostaw ją jej losom, jak cię zostawiła twoim. Od ciebie zależy, by żona twoja nie spotkała się nigdy z twą matką, sam możesz jej nie ujrzeć nigdy więcej...
Anania patrzał na mówiącą, z kolei na jego twarzy malowała się litość i wzgarda jakaś zarazem.
— Nie zrozumieliście mię babciu! — rzekł. — Zostawcie mię samego, muszę się zastanowić, a jutro, muszę już tam być...
— Oszalałeś?!
— Nie rozumiecie mię.
Popatrzeli na siebie oboje, zdjęci wzgardą i litością. Zaczęła się narada, omal że się sprzeczali. Anania chciał udać się do przydrożnej karczmy natychmiast, o rozświcie, wdowa natomiast uważała za stosowniejsze sprowadzić Olę.
— Po co się upierasz — mówiła — pójdę po nią, tak lepiej będzie, lepiej. Przywiodę, uspokoję, uprzedzę.
— Babciu, czego się boicie? Nie tknę jej końcem palca, włos jej z głowy nie spadnie. Owszem, chcę wziąść ją z sobą, do siebie, pracować na nią. Złych nie żywię zamiarów, owszem, dobre, ustąpię, jak mi nakazuje obowiązek.
— Prawda synu! tak nakazuje obowiązek, lecz zastanów się, pomyśl jak żyć będziecie, gdzie zamieszkacie...
— Pomyślę potem.
— Jak, jak to się ułoży?
— Pomyślę potem.
— Bene! Ależ powtarzam ci, że się ona ciebie śmiertelnie boi, i gdy ją zajdziesz tak, z nienacka, nieszczęsna popełnić może szaleństwo.
— Dobrze więc! sprowadźcie ją tu, ale natychmiast, jutro rano.
— Tak! tak! „natychmiast, lotem ptaka,“ łatwo to mówić wam, młodym. Cierpliwości synku. Spuść się na mnie a tymczasem odpocznij, późno już. Jutro wieczorem, o tej porze będzie tu, za to ci odpowiadam. Potem... A no, potem zrobisz co ci się podoba. Jutro masz wycieczkę na Gennargentu: radziłabym ci pozostać tam do dnia następnego...
— Zobaczę ją?
— Hm! teraz spać pora ci dziecko kochane!- — kończyła wdowa, popychając go łagodnie do tej samej ciemnej komory, którą tu, dzieckiem będąc, z matką zamieszkiwał.
I tu nic się nie zmieniło, w kącie leżały rozsypane kartofle, czuć było stęchliznę, łóżko zasłane było grubem, szarem płótnem. Anania przypomniał sobie czystą, świeżą, lavendą pachnącą izdebkę, w Rzymie, u Maryi Obinu... Przypomniały mu się przypuszczenia jego, pewność niemal, żal serce ścisnął.
— Dzieckiem byłem — westchnął z goryczą — wielkiem dzieckiem, chociaż zdawało mi się, żem mężczyzną... Teraz, to co innego. Zycie porwało mię w realizmu szpony, zapadły młodości wrzęciądze... Nie wróci, nie wróci!.. Mężczyzną jestem i wszystkie swe siły wytężyć muszę, by ponieść cios losu. Nie, nie dam się złamać, znicestwić! O życie! życie! potworze, nie pożresz mię tak łatwo. Dotąd ciosy twe skryte były i jak tajemnica groźne, dziś rozdarte zasłony, w odkryte gramy karty... długi, jak wieczność długi i ciężki był dzień dzisiejszy... w takie dni wiele nauczyć się można, stracić nadzieję, wiarę stracić... Nie dam ci się, nie dam, o, okrutne życie! Roztworzył spaczone okiennice, wyszedł na balkon przegniły, zaledwie trzymający się na spróchniałych belkach, oparł się o omszałą poręcz.
Noc była pogodna, świeża, jasna, przezrocza, taka, jak bywają na południu noce przy końcu lata. Cisza olbrzymia, niczem nienaruszona cisza, spływała z gór bliższych, rozciągała się na dalsze, biegła precz po za horyzonty.
Anania miał pod sobą dolinę głęboką, i doznał uczucia, jakgdyby zawieszony był pomiędzy niebem a ziemią, Spadając, spadłby w otchłań świeżej zieleni. Ciągnące się na horyzoncie spokojne linie łańcucha gór, zdawały się zgłoskami zapisanemi potężną a łaskawą dłonią największego z twórców poetów, na karcie nieboskłonów. Bliżej, sinawy kolos Monte Spada, niby wysunięta placówka niezdobytej twierdzy Gennargentu, przygniatał wszystko swym ciężarem, a Ananii zdał się być potworem onym, z którym walczyć na zło i dobro postanowił był przed chwilą.
Myśl młodzieńca zwróciła się ku Małgosi, dalekiej, lecz jego własnej, ukochanej i która w chwili tej marzyć musiało o nim, błądząc wzrokiem po nieobjętych nieboskłonach. Serce zalała mu bezbrzeżna czułość, a potem litość nad nią, większa jeszcze od litości nad samym sobą. Do oczu nabiegły łzy słodkie zarazem i gorzkie jak gorzkawa bywa słodycz miodu w górach Sardynii. Powstrzyma! je silą woli, otrząsnął się, jak od podstępnego wroga.
— Odważny będę — mówił i powtarzał, stojąc na kruchym balkonie, zawieszony nad przepaścią pomiędzy niebem a ziemią — odważny będę i nie dam się wam o losy, losy, z któremi się wreszcie oko w oko spotykani!
Ha! Potwór był tuż, za nim...