Przejdź do zawartości

Popiół/Część II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Czekając na wieczerzę, Anania oparł się o okno swej izdebki, uderzony ciszą panującą na dziedzińcu, przedmieściu, na polach, w pobliżu i precz ku horyzontom. Po gwarze wielkiego miasta doznawał uczucia jakgdyby ogłuchł. Było w tem coś przygnębiającego. W tem głos ciotki Tatany, rozległ się na dziedzińcu, pod bzem.
— Nania! synku, wieczerza podana. Wszedł do kuchni i zasiadł za małym, na jedną osobę nakrytym stoliczkiem, gdyż „rodzice,” zwyczajem wieśniaczym, jadali siedząc na ziemi, przed misą pełną chleba i mięsa.
Nic się tu nie zmieniło. Kuchnia była ta sama: uboga i mroczna, lecz czysta, z kominem po środku, z koszami, misami, rondlami, sitem do przesiewania mąki, worami w kącie, pełnemi jęczmienia. Przy drzwiach wisiała torba skórzana, używana przy siejbie i na zapasy przy pracy. Uwiązany do bzu wieprzak, wierzgał wesoło. Rude kocię usiadło w pobliżu, oglądając się na zasiany białym obrusem stolik i podnosząc zielonkawe oczy na Anania, który z niejakiem zdziwieniem patrzał na tak zresztą dobrze znane sobie rzeczy. Tak! nic się tu nie zmieniło, a jednak student doświadczał wrażenia, jakgdyby się po raz pierwszy znalazł w teim otoczeniu, śród tych wieśniaków, przy ojcu o oczach pełnych jeszcze ognia i długich, od oleju lśniących włosach, przy tej kobiecie starej, pulchnej, białej jak gołębica i tak dobrej.
— Wreszcie zostaliśmy sami — mówił ojciec jedząc sałatę, której liście niósł do ust między dwoma skory likami chleba. — Nie dadzą ci spokoju, zobaczysz, znam ich i ich nienasyconą ciekawość. „Atonzu tu, Atonzu tam!” Bah! stałeś się sławnym, gdyż wracasz z Rzymu i ja po skończeniu służby wojskowej...
— To nmi porównanie! — przerwała niechętnie Zia Tatana.
— Ależ pozwól. Chciałem powiedzieć, że trudno mi było mówić w naszem narzeczu. Odwykłem, zapomniałem. Do starych kątów wracałem, jak do miejsc obcych sobie.
— Tak, jak ja — uśmiechnął się Anania, patrząc na ojca.
— Mała bieda! — ciągnął Anania starszy — ja przynajmniej przyzwyczaiłem się prędko i ty, za nim minie dwa, trzy dni przywykniesz. — A wiesz co tu o tobie mówią? — Staruszka patrzała na męża z podniesionemi wysoko brwiami. Chciała mu przerwać.
— A co — począł Anania starszy o czem inem. — Wielki Rzym, o! wielki! Daj mi stara flaszkę i nie patrz no tak. Nie wielka osobliwość, że masz znakomitego człowieka pod dachem.
— Co, co o mnie mówią? — nalegał ciekawie student.
— Nic... nic osobliwego! — upewniała staruszka, plotą koszałki opałki.
Student zmieszał się. Może wiedziano coś w Nuoro o Maryi Obinu? Położył widelec na talerzu, oznajmiając, że jeść nie będzie, dopóki się o wszystkiem nie dowie. — Zawsześ niecierpliwy — zauważyła stara. — Król Salomon mówił, że człek niecierpliwy i popędliwy, jest jak wiatr...
— Ach! dajcież pokój, ciotko, królowi Salomonowi. Sądziłem, żeście o nim zapomnieli. Salomon! Opowiadajcie co mówią?
Staruszka umilkła zasmucona i urażona. Mąż popatrzał na nią, na syna. Uczuł się w obowiązku skarcić jego niecierpliwość.
— Król Salomon samą mówi prawdę — rzekł i dodał szybko — mówią w Nuoro, żeś zakochany w Małgosi Carboni.
Gorący rumieniec oblał twarz chłopca. Porwał za widelec, jadł szybko.
— Idyoci! — zabełkotał!
— Słuchaj — mówił ojciec, podnosząc w górę szklankę, do połowy napełnioną winem. — Nie tak to i głupie. Jeśli jest część prawdy w tem, co ludzie mówią, powinieneś oświadczyć się „gospodarzowi,“ powinieneś powiedzieć mu tak naprzykład: „Dobroczyńco, mężczyzną, już jestem i daruj mi jeśli dotąd skrywałem przed tobą uczucia me, tak jak skrywałem i przed własnemi rodzicami...
—.Milczcie! na Boga milczcie. Nic o tem nie wiecie! — zawołał zarumieniony po uszy Anania.
— Ach! święta Katarzyno! — zawołała zia Tatana, stojąc jak zawsze po stronie wychowanka i nie pomna urazy względem króla Salomona. — Nie dręcz biednego chłopca! Widzisz, że zmęczony drogą. Daj mu odpocząć, a będzie czas mówić o wszystkiem. Gbur z ciebie, chłop prosty, nic nie rozumiesz.
Chłop wypił do dna wino, machnął ręką i z niezmąconem spokojem ciągnął.
— Ja nie uczony, a syn mój uczony, prawda, lecz starszy jestem od niego, mam włosy siwe, — mówiąc to pociągnął za kosmyk zwieszających mu na czoło, wyolejonych włosów, — a doświadczenie więcej od nauki waży, jeśli chcesz żono wiedzieć o tem. Ebbene, jedno ci synu mówię i radzę: wniknij w głąb własnego sumienia i serca a przekonasz się, że nie masz prawa oszukiwać swego dobroczyńcy.
Student postawił na stole szklankę, z takim impetem, że aż siedzący pod kominem kot podskoczył.
— Idyoci! idyoci! — wołał zirytowany, czując jednak, że jego niewykształcony, nie edukowany ojciec ma zupełną racyę.
— Tak synu — ciągnął wieśniak, gładząc nad czołem zwisające, przetłuszczone swe włosy, — obowiązkiem jest twoim udać się wprost do „gospodarza,” dłoń mu ucałować i powiedzieć mniej więcej, tak: „synem jestem chłopskim, prawda, lecz dzięki dobroczynności twojej panie, i własnym mym zdolnościom, zostanę doktorem, prawnikiem, z czasem panem będę i bogatym. Kocham Małgosię, wzajem przez nią kochany, uszczęśliwię ją tak bardzo, że zapomni choć się zniży do syna sługi swego ojca. Niech nas dłoń twa dobroczynna błogosławi: w Imię Ojca, Syna i Ducha Świętego.
— Amen — skończyła ciotka Tatana — lecz natychmiast dodała:
— A jeśli zamiast błogosławić wypędzi go jak psa?
Pomimo upokarzającego przypuszczenia, student roześmiał się nerwowo. Po chwili umilkł, czekając odpowiedzi ojca.
— Co tam kobiecino! — odparł wieśniak — nalej mi jeszcze wina. Twój król Salomon powiedział przecie, że kobiety same nie wiedzą, co mówią. Zastanawiałem się dobrze, nad każdem swem słowem. Gospodarz pobłogosławi.
— Ależ w tem sensu nie ma! — porwał się z miejsca student i wybiegł pełen wielkiej radości, nie rozumując, czując jeno, że mu serce o mało z piersi nie wyskoczy. Chciałby pytać ojca, zwierzyć mu się, lecz nie mógł. Pobłogosławi, pobłogosławi,” dźwięczało mu w uszach i sercu, pełną melodyą. Jeśli ojciec jego to mówi, musi się przecie na czemś opierać? Cóż zaszło? Czemu Małgosia w listach swych nie nadmieniła nigdy o łaskawem usposobieniu swego rodzica. A jeśli Małgosia nic o tem nie wie, jakże się o tem mógł dowiedzieć Anania Atonzu?
— Zobaczę się z nią wkrótce i o wszystkiem się dowiem — myślał Anania, a wszystkie wątpliwości, smutki, zniechęcenia, znużenie drogą i nawet powstałe w sercu nadzieje, bladły przed pewnością, że ją ujrzy.


∗             ∗

Na ciche pukanie młodzieńca drzwi otworzyły się cicho.
— Szczęśliwego powrotu! — zaszeptała służąca, przez której ręce przechodziła korespondencya kochanków. — Zaraz przyjdzie.
— Jak się macie — odrzekł wzruszony podając jej zawiniątko — podarek z Rzymu.
Wzięła z rąk jego zawiniątko.
— Ale... zapomniałam. — Czekaj tu.
Pozostał sam przez chwil kilka, co mu się wiecznością zdały, oparty o ciepły jeszcze, słońcem wygrzany mur opasujący dziedziniec domu syndyka, pod niebem nocnem, cichem, tak ciemnem, że gdy Małgosia nadbiegła i rzuciła się w jego objęcia, czuł ją raczej, niż widział, czuł policzki, świeże na swych ustach, serce bijące na bijącej swej piersi. Zdawało mu się, że od zmysłów ze szczęścia odchodzi. Całował ją namiętnie, tysiąckrotnie, w twarz, oczy, usta, nie nasycony, pocałunków jej spragniony?
Basta! Dość! — szeptała, opamiętawszy się pierwsza. — Ostrożnie, ciszej! Wyzdrowiałeś?
— Tak, tak — odpowiadał szybko. — Wreszcie! widzę cię, jestem z tobą! Słyszysz, jak mi serce bije?
Ręce jej przyciskał do piersi.
— Bije tak silnie, że mówić przeszkadza... widzisz, bo, nie mogłem przejść z wieczora pod twem oknem, bo... bom nie miał chwili wolnej. Obstąpili mię, witali... I teraz nie widzę cię, nie mogę się nacieszyć twym widokiem, tak ciemno...
— Nino! zobaczym się jutro, teraz czujemy się wzajem, — mówiła śmiejąc się cicho, cichutko, a pod ręką czuła bicie serca chłopca. — Jakże ci serce bije, Nino! trzepoce ci się w piersi jak ptak zraniony... Lepiej ci powiedz? Na prawdę wyzdrowiałeś?
— Wyzdrowiałem, wyzdrowiałem! wszak jesteśmy razem.
Starał się dojrzeć ją w cieniu ciemnej nocy, pod chmurami, co biegły po nieboskłonie. Jaśniejszy szmat nieba zdawał się furtą uchyloną, przez którą dwie drżące gwiazdy, niby oczu dwoje, przypatrywały się zakochanej parze. Anania siedział na kamiennej ławie, trzymając na kolanach i w ciasne ni objęciu, wyrywającą mu się dziewczynę.
— Puść mię — mówiła — ciężka jestem. Nazbyt utyłam.
— Lekkaś jak piórko, — odpowiadał z przekonaniem — gołąbko moja. Razem więc, razem jesteśmy! Wierzyć mi się prawie niechce... Snem mi się zdaje. Marzyłem o chwili kiedy będziemy razem i zdawało mi się, że nie nadejdzie nigdy, a teraz razem jesteśmy! Od zmysłów odchodzę! Tyś to Małgosiu, tu, na mem sercu. Mów do mnie, mów droga bo mi się zdaje, że śnię jeszcze.
— Cóż ci mam powiedzieć? Pisałam ci wszystko, wszystko! Ty to mów, opowiadaj. Tak ładnie umiesz mówić! Opowiadaj o Rzymie, mów, ja nie umiem mówić tak ładnie.
— Przeciwnie, mówisz ślicznie, głos masz tak słodki. Nie zdarzyło mi się słyszeć kobiety, co by mówiła tak ślicznie.
— Basta! nie praw komplimentów — przerwała mu uradowana Małgosia, lecz Anania szczerym był, miłość oślepiała go.
— Przysięgam ci, że samą prawdę mówię. Po cóż bym kłamał? Jesteś najpiękniejszą, najmilszą, najbardziej słodką dziewczyną. Gdybyś wiedziała jak mi przed oczyma stałaś jak zaklęta w Rzymie, gdy córki gospodyni kokietowały mnie i towarzysza mego. Myślałem o tobie jak o świętej, nadziemskiej, słodkiej, czystej, świeżej, przepięknej istocie.
— Ale teraz... przerwała wyrywając mu się z objęć.
— Nie irytuj mię Małgosiu! — wybuchnął — Chłód twój drażni mię. Wszak należym do siebie na wieczność, na całą, jak mąż i żona, powiedz czy nie tak?
— Tak...
— Powiedz mi, że mię kochasz.
— Tak.
— Ależ nie — „tak“ tylko. Powiedz „ko-cham — cię.“
— Ko-cham-cię. Gdybym cię nie kochała — dodała, po chwili ożywiając się — nie byłabym tu. Kocham cię zaiste. Wyrazić tego nie umiem, lecz kocham cię dawniej może, niżeś mię pokochał.
— Nie, pokochałem cię pierwszy. Że kochasz mię wiem — odrzekł z powagą — chociaż piękna i bogata, mogłaś obrócić gdzieindziej oczy.
— Bogata mówisz? Nie jestem bogatą.
— Tem lepiej.
Umilkli na chwilę, w myślach swych pogrążeni.
— Powiedz — rzekł po chwili student nieśmiało — mówiono mi, że rodzina twoja wie coś o naszej miłości. Prawda-li to?
— Prawda — odrzekła po krótkiem wahaniu.
— Co mówisz Małgosiu! ojciec twój zezwoliłby?
Zawahała się, podniosła głowę chłodno.
— Nie wiem.
Powiedziała to jakoś tak dziwnie, dwuznacznie, smutno, że to Anania ubodło. Co się stało, co zaszło? Usta dziewczyny zwarły się nad chowaną w sercu tajemnicą. Sama ta myśl dotknęła Anania boleśnie. Myśl zwrócił od razu do tamtej. Czyż zawsze jak widmo złowrogie stawać będzie pomiędzy nim a jego losem?
— Słuchaj — mówił, rozważnie pieszcząc jej ręce.
— Słuchaj i odpowiedz mi szczerze, prawdę, calusieńką prawdę. Co zaszło? Mogę, czy nie mogę cię zdobyć? Mamże mieć nadzieję? Wiesz dobrze kim jestem: ubogim synem sługi twego ojca, z jego łaski i jego kosztem wychowany.
— Co mówisz — zawołała z gniewem raczej, niż ze smutkiem — ojciec twój nie jest zwykłym sługą, a gdyby nim i był, człek to godny szacunku.
— Godny szacunku — powtórzył sobie w duszy Anania słowami temi śmiertelnie zraniony. Ten szacunku godzien, ale tamta...
Przyszło mu jednak na myśl, że może Małgosia nic nie wie o tamtej... którą rodzina Carboni uważać może za zmarłą. Trzeba się było raz przecie dowiedzieć, porozumieć.
— Małgosiu — rzekł siląc się na spokój — trzeba, byś mi całą swą otworzyła duszę, służyła radą, udzielała wskazówek. Co mam począć, jak postąpić? Godność moja i sumienie nakazują mi stawić się przed twym ojcem i wyznać mu wszystko. W przeciwnym razie oskarżyć mię może — i słusznie — o nieuczciwość i niewdzięczność. Tracąc cię, straciłbym wszystko, równałoby się to dla mnie śmierci moralnej, gorszej od cielesnej. Pełen jestem ambicyi, wyznaję to, gdyż dopóki mam nadzieję doścignąć cię Małgosiu, ambicya podtrzymywać mię będzie, a nie zasadza się jak u tylu innych młodych ludzi, zwłaszcza tu, w Sardynii, na przebijaniu się przez życie, gwałtownie i na nienawiści do tych, co dościgli upragnioną metę. Takim jest Battista Daga. Ten, w zawiści granic nie zna. Pamiętam wieczór, gdy dawano w teatrze Constanzi Le Maschere. Staliśmy w przedsionku, popychani przez tłum zwiększający się co chwila, a w miarę jak nadchodziły z ulicy wieści, wzrastała radość Daga. Co do mnie zawiści w sercu nie żywię, cierpliwie czekać umiem... z tem dojść można daleko. Nie o sławę mi idzie, ubiegać się o nią nie myślę, lecz czuję że mogę zająć w społeczeństwie pewne stanowisko. Skoro zdam egzaminy nie cofnę się przed żadnym konkursem i wcześniej czy później do zamierzonego dojdę celu. Zamieszkamy w Rzymie, gdzie będę się wybijał i pracował. Wszystko to jednak zdolen jestem zrobić przez ciebie i dla ciebie. Sądzę, że sprężyną wszystkich ambicyi, walk, mężczyzny, bywa zawsze kobieta. Wielu przyznać się do tego nie chce, ja się przyznaję szczerze. Bez ciebie Małgosiu, złamany zostanę... Mówiłem ci to już zresztą nie raz.
— Tak — szepnęła Małgosia upojona obietnicami młodzieńca a ten ciągnął dalej:
— Tyś metą i celem mego życia. Widzisz; są ludzie, co żyją samą miłością, jak inni sztuką, sławą, próżnością. Jestem pomiędzy pierwszymi. Zdaje mi się, żem cię kochał zawsze, od urodzenia mego, a kochać cię będę na zawsze, do śmierci. Gdyby mi ciebie zabrakło, złamany byłbym, niezdolny do wysiłku... skończony moralnie a i nie przeżyłbym zgoła jeślibym kiedy z ust twych miał usłyszeć: „innego kocham.“
Basta! przestań! — zawołała Małgosia. — Dziwaczysz... O! deszcz pada.
Istotnie kropla deszczu spadła na ich uściskiem splecione, ręce. Oboje wznieśli twarze spoglądając w niebo, na którem gromadziły się coraz gęstsze, coraz ciemniejsze chmury.
— Powiem ci — mówiła Małgosia chłodno i jak w roztargnieniu, śpiesząc w strachu może, by deszcz nie przerwał zwierzeń. — Powiem ci, żeśmy nie tak bogaci, jak byliśmy dawniej. Źle poszły interesy ojca, pożyczał na prawo, na lewo, stracił nikt nie oddał. Za dobry był Ecco! Nasz proces w Orbi, o las spalony, źle idzie a gdy stracimy i to wcale bogatą nie będę.
— Czemuż nie wspomniałaś o tem w swych listach?
— Po cóż pisać miałam. Zresztą, sama dowiedziałam się o tem nie dawno... Patrz! deszcz pada na dobre.
Powstali z miejsca, zbliżyli się do ganku. Błysnęło. Pod błyskawicą Anania dostrzegł twarz Małgosi. Bladą była, śmiertelnie bladą.
— Co ci? co ci jest Małgosiu? — pytał przyciskając ją do piersi. — Nie bój się przyszłości. Nie bój się. Uboga droższą mi będziesz, szczęśliwsi będziemy. Nie bój się niczego.
— Oh! nie to! Boję się tylko, by mama, co się okrutnie lęka burzy, nie wstała z łóżka i mnie nie wołała. Odejdź! — kończyła odpychając go łagodnie od siebie. — Odejdź!
Zmuszony był ją usłuchać, lecz długo jeszcze stał w bramie, czekając aż się deszcz uspokoi. Chwilami wielka i nagła radość rozświecała mu duszę podobna do błyskawic rozdzierających chmury nocnego nieba. Przypomniał sobie ów dzień dżdżysty w Rzymie i przypuszczenie, że matka jego może już nie żyje, co mu błysnęło w duszy, jak te tam horyzonty rozkwiecające błyskawice. Jakże podobne do siebie bywają ból i radość...
Pomału jednak, wracającego do domu, przy zmniejszonym deszczu, zdejmowały uczucia mniej egoistycznej natury.
— Podły jestem — myślał. — Cieszę się ze strat, poniesionych przez mego dobroczyńcę. Co warte serce ludzkie.
Nazajutrz rano pisał do Małgosi, przedstawiając jej tysiąc projektów, jeden od drugiego bardziej bohaterski. Będzie dawał korepetycye, i z te go się utrzymywał do skończenia uniwersytetu, niechcąc dłużej być ciężarem swemu dobroczyńcy. Natychmiast oświadczy się panu Carboni o rękę jego córki. Chciał, w każdym razie, dać uczuć swym dobroczyńcom, że zostać może podporą ich i chlubą.
Kończąc pisać list przy otwartym oknie, zkąd wpadała świeżość poranku i niedawnego deszczu, posłyszał za sobą śmiech stłumiony. Obejrzał się i spostrzegł Nannę o załzawionych oczach i obwisłych wargach. W trzęsącem się ręku niosła tackę z kawą, której groziło wylanie lada chwilę na podłogę?
— Dzieńdobry Nanno! — zawołał — żyjesz dotąd stara!
— Dzień dobry paniczowi! Chciałam zajść z nienacka, nie udało się. Uprosiłam u zia Tatany, by mi pozwoliła podać paniczowi kawę. Ręce przed tem umyłam, czyściuteńkie! O! co za szczęście, co za szczęście — mamrotała płacząc i śmiejąc się jednocześnie.
— Gdzie ów panicz! ekscelencja! o której ciągle ci się język plącze — zawołał wesoło Anania. — Jestem dla ciebie tem co i dawniej, i jak dawniej mów mi „ty,“ poprostu. Dawaj kawę.
— Ach! nie to, nie to co dawniej. Mieszkamy tu w norze, jak zwierzęta dzikie. Jakże mogę tykać waszą ekscelencję. Panicz błyszczy jak złotko, jak słonko poranne...
— Przestałem już być „kwiatkiem, goździkiem, cukierkiem“ — śmiał się, dolewając sobie kawy ze starożytnego wyzłoconego imbryka i przypominając Rzym, ulicę del Seminario, ciotkę Barbarę.
— Bóg z tobą chłopcze! jagniątko ty moje! Niech mi panicz wybaczy, ale nie mogę zapomnieć, żem go widziała dzieckiem, ot! takiem. Ah! czy panicz pamięta pierwszy powrót z Cagliari? Małgosia była u okienka, wyczekiwała, jak ten miesiączek na niebie wyczekuje tęskno aż słonko wejdzie.
Anania powstał, postawił imbryk na stole, wyprostował się, zaczerpnął powietrza. Czuł się szczęśliwym, bardzo szczęśliwym! Niebo było tak błękitne, poranek tak świeży, tak wonne wiejskie powietrze i tyle było prawdziwej wielkości w tej wiejskiej prostocie ludzi i rzeczy nie tkniętych cywilizacji burzliwem tchnieniem. Nawet zia Nanna, przestała zdawać mu się ohydną i wstrętną. Pod tą, powłoką zczerniałą, chudą, cuchnącą alkoholem — kryła się dusza tkliwa, poetyczna może.
— Powiem ci wiersze — zawołał student, wymachując ramionami i zaczął deklamować.
Ella era assisa sopra la verdura..!“ i tak dalej.[1]
Nanna słuchała uważnie, nie rozumiejąc prawdopodobnie ani słowa, a gdy skończył otworzyła usta, by coś powiedzieć.
— Słyszałam to już raz — rzeka.
— Od kogo.
— ...Od Efesa Can chyba...
— A! zmyślasz stara! Uciekaj, nim cię kijem obłożę... Ale, ale... poczekaj że. Opowiedz mi wpierw wszystko, co zajść mogło w Nuoro przez rok mej nieobecności?
Opowiadała długo i szeroko, mieszając daty, wypadki, własne sprawy i cudze, lecz zawsze zwracała rozmowę na Małgosię. Małgosia była najpiękniejszą, kwiatkiem, różyczką, goździkiem wonnym, cukierkiem. A odziewała się! Nie! oko ludzkie nie widziało szat podobnych! ucho nie słyszało o takich koronkach i wstążkach! Gdy przechodziła patrzano na nią, jak na gwiazdę mknącą po nieboskłonach, jak no kometę. Pewien pan błagał ją Nannę, by ukradła wstążkę, którą się Małgosia opasywała. Chciał to nosić jak relikwie, na sercu. Służąca, w domu państwa Carboni, opowiada, że panienka jej otrzymuje co rano listki miłosne, związane wstążeczkami niebieskiemi...
— Ale różyczka — ciągnęła pijaczka — dobrała już sobie godną siebie parkę — goździka pewnego... A! wygadałam się — zawołała, uderzając się po gębie. — Mniejsza z tem. Widziałam przecie, jak się trzyma w zębach brzeg... i odzwyczaić się nie mogę.
— Brzeg czego i kto trzymał w zębach — pytał, śmiejąc się Anania.
— Panicz trzymał w buzi brzeg własnej koszuliny — śmiała się stara, zaglądając przez otwarte na dziedziniec okno.
Żartowali, śmieli się. Wieprzak, zerwawszy się z uwięzi, zaczął się ocierać o spódnicę i nogi pijaczki; kura wskoczyła na grzbiet wieprzaka, dziobiąc mu uszy; na gałęzi bzu bujał się od niechcenia wróbel szary.
Student czuł się tak niewymownie szczęśliwym, że zaczął śpiewać nową stanzę Poliziano’a:

„Portate, venti, nuesti dolce versi
„Dentro all ovecchie della Ninfa mía;“
Śpiewając czuł się lekkim i swobodnym jak świegocący na gałęzi bzu wróbel. Skończywszy pić kawę, udał się do ogrodu, by tam wręczyć list służącej Małgosi.

Ogród, mokry jeszcze od ulewnego w nocy deszczu, ronił wyziewy przemokłej ziemi i suchej roślinności. Robactwo, przegryzając liście kapusty, nadało im pozór pożółkłych koronek. Figi indyjskie otrząsały pręciki złote żółtych swych kwiatków. Długie filigranowe gałązki topolówki — altei — pączkami i fioletowem kwieciem, przerzynały powietrze, czepiając się drzew, przerzucając z jednych na drugie, pnące się, delikatne zwoje. W głębi perlistego horyzontu widniały mgliste zarysy gór, na tle złotawych obłoków. W jednym z kątów ogrodu Anania zastał Efesa Can, pijanego, rozebranego, zaledwie przykrytego jakimś łachmanem. Przechodząc, pociągnął go za nogę. Pijak podniósł twarz obrzękłą, w pół otworzył szkliste oko, i zanucił ochrypłym głosem niezmienną swą piosenkę;

„Amelja czysta i świeża!“

Zanucił, urwał, opadł na trawę, nie poznawszy nawet studenta. Dalej zio Pera, „starym kotem“ zwany, całkiem już prawie ślepy, upierał się pleć grzędy, dzikie zielsko, samem je rozpoznając powonieniem.
— Jak się macie wuju Pera! — witał go Anania.
— Umarły jestem — odrzekł — nie widzę nic już synu i mało co słyszę.
— Bądźcie dobrej myśli. Z tego można się wyleczyć.
— Na tamtym świecie, gdzie wszyscy uzdrowionymi zostaniem, i wzrok i, słuch odzyskamy. Zresztą, co tam wzrok cielesny! Wówczas, gdy mi służył, dusza moja ślepą była: teraz przeciwnie przejrzałem okiem duszy. Opowiedz mi synu, widziałeś papieża?
Wyszedłszy z ogrodu, Anania obchodził sąsiedztwo. Nic się tu nie zmieniło: ten sam idjota żebrak, siedząc pod walącym się murem, wyczekiwał, jak przed łaty, nadejścia Pana naszego Jezusa Chrystusa. Żebraczki, z sąsiedztwa z tą samą, co dawniej zawiścią i wzgardą spoglądały na próg nory Rebeki, na którym nędzarka, trzęsąc się od febry, opatrywała swe rany. Majster Pane za warsztatem rozmawiał na głos sam z sobą, a na progu winiarni hoża Agata wabiła starszych i młodszych. Antonina i Bastianeddu upajali się regularnie, gdy nie odsiadywali kary w więzieniu, co się im często przytrafiało.
A w domu? Ciotka Tatana smażyła konfitury i przygotowywała przysmaczki dla swego ulubieńca; przez dzień cały rozpowiadała sąsiadkom o jego uczoności i świetnych na przyszłość widokach, a Anania Atonzu starszy, w dnie wolne od rolnej pracy, siadywał na progu domu, reperując paski i rzemienie i marząc o ukrytych w ziemi skarbach.
Nic się tu nie zmieniło, tylko student na ludzi i rzeczy innem teraz patrzał okiem, dostrzegając niedostrzeżone przedtem zalety i piękności, smętne, dzikie wprawdzie, lecz niezaprzeczone. Niby obcy i daleki, przypatrywał się wszystkiemu, a w otoczeniu tych poczerniałych lepianek i rozwalin, śród ludzi pierwotnych o nieociosanym duchu w nieociosanych kształtach zdawał się być olbrzymem i przechodniem; olbrzymem i ptaszkiem — dobrem przez swą wyższość, ptaszkiem przez swobodę i wesołość.


∗             ∗

Ostatnich dni sierpnia, po wielu zwłokach, Małgosia zgodziła się, by Anania odkrył swą miłość dla niej i zamiary jej rodzicom.
— Ojciec twój zmienił się względem mnie — mówił student. — Czuję ciągłe wyrzuty sumienia, zdaje mi się, że spogląda na mnie badawczo, niechętnie. Spojrzeń tych znieść nie mogę.
— A! jeśli masz odwagę, powiedz mu... to, co uważasz za obowiązek wyjawić — odrzekła figlarnie.
— Lecz... co mi odpowie — pytał zafrasowany student?
— Co mu się podoba. Ciekawa rzecz! Im nieśmielej przystąpisz, tem więcej się zasłużysz. Ojciec mój taki dobry.
— Małgosiu! słowa twe niecą w mem sercu nadzieję! — zawołał Anania, zdjęty przed chwilą zwątpieniem. — Gdybyż to, gdyby...
S-i-i-i — odrzekła, gładząc mu włosy z macierzyńską jakąś tkliwością.
Przycisnął ją do serca, przymknął oczy, twarz ukrył na jej ramieniu, pogrążył się w błogości swego szczęścia. Byłoż to prawdą? Małgosia mogłaż naprawdę zostać jego, naprawdę jego Małgosią? Sny jego, i marzenia sprawdzić się miały. Wszak był czas, w którym przed samym sobą przyznać się do swej miłości nie śmiał, a teraz...
— Jakże się wszystko zmienia na świecie — myślał. — Lecz czem jest świat, czem rzeczywistość, gdzie się sen kończy, rozpoczyna jawa? A może wszystko snem tylko... Czem jest Małgosia, ja sam czem jestem? Czy żyjemy? Czem jest życie i czem to szczęście bezbrzeżne co mi podnosi duszę, jak księżyc, gdy wzdyma fale? Czem fala — wszak żyje. Czem księżyc, czem wszystko?
Podniósł głowę i uśmiechnął się z pytań, co mu błyskawicznie przez myśl przelatywały. Księżyc oświecał dziedziniec i w ciszy głębokiej, przezroczystej nocy, drżące strzykanie świerszczów polnych robiło wrażenie, że cały ludek malusich dziwotworów, używając wieczornych wczasów pod baldachimami w rosie skąpanych liści, stroi niewidzialne skrzypki, na jedną, jedyną nutę.
Wszystko było jak we śnie, a jednak jawą było.
Ananii zdawało się, że widzi dziwoludy małe, strojące mikroskopijne skrzypki pod baldachimami rosą ociekłych liści i widział jednocześnie różową bluzkę Małgosi, łańcuszek złoty, pierścionki. Ściskał jej dłonie, czuł pod palcem perle w pierścionku, na serdecznym jej paluszku, widział połysk jej paznogci, białe u rękawów uszycie. Sen zlewał się z jawą. Wszystko widoczne było, dotykalne, dawało się ująć, doścignąć.
Rzeczywistość prześcigła marzenia. Czyż tak jak zdejmował pierścionek z paluszka Małgosi, nie mógłby zdjąć sobie księżyc z nieba, owinąć w jego promienie, przenosić na dłoni dziwoludów kształtne i drobne roje; ująć pieśń czarodziejską, zawieszoną na niewidzialnych strunach...
W tem słowa Małgosi zarysowały granicę pomiędzy snem a jawą.
— Co powiesz memu ojcu — pytała przeciągle; — powiedz że mi co, jak mu powiesz: „Panie i ojcze chrzestny ja... ja... i... Małgorzata, córka pańska, chcemy... tak jest, chcemy i pragniemy...” śmiała się dziewczyna.
— Daj pokój Małgosiu — przerwał jej niecierpliwie, rumieniąc się za nieśmiałość, co mu dotychczas wobec pana Carboni zamykała usta. — Nie potrafię wyznać — zawołał szczerze. — Napiszę raczej.
— O! co to, to nie — zaprotestowała zupełnie już seryo Małgosia. — Trzeba powiedzieć samemu, to mu się lepiej spodoba. Jeśli sam nie masz odwagi, przyślij z tem kogo bądź.
— Ale kogo?
Małgosia zastanowiła się chwilkę.
— Twą matkę.
Mówiła, naturalnie, o ciotce Tatanie, lecz słowa jej odbiły mu się w sercu wspomnieniem o tamtej i zdało mu się, że Małgosia tamtą ma na myśli. Chmura przysłoniła mu świat cały, rysując wyraźnie. granice istniejące, pomiędzy snem, marzeniem, rajem a rzeczywistością, granice, podobne do tych, co oddzielają niebo od ziemi, kładą się nieubłagane pomiędzy dniem i nocą.
— Jednak — błysnęło mu w sumieniu — jeśli kiedy, to teraz wyznań stanowcza wybiła chwila, jeśli z niej nie skorzystam... Ha! kto wie! Może się przepaść da przeskoczyć...
Otworzył usta... Serce mu biło tak gwałtownie, że z ust nie wyszedł dźwięk żaden. Chwila, jedyna chwila przeszła...
Nazajutrz wieczorem, zia Tatana, zmięszana i wzruszona, lecz dumna z podjętego zadania, ufna w pomoc Boską, po długiej modlitwie w kościele Matki Boskiej Różańcowej i obchodzeniu trzykrotnem ołtarza na klęczkach, udała się do „Gospodarza.”
Anania pozostał w domu, wyczekując z bijącem sercem jej powrotu! Rzucił się na łóżko z książką w ręku, lecz tytułu książki nie mógł sobie potem przypomnieć nigdy, a litery druku wirowały mu w oczach.
— Spokojny jestem — wmawiał w siebie — czegóżbym się bał, mam pewność przecie...
Czytał pomału, słowo za słowem, przewracał stronnice — ale co czytał, jakie tam były słowa, tego nie wiedział, widział za to jasno i dokładnie, jakgdyby na to patrzał, widział...
Oto zia Tatana idzie pomału, przejęta ważnością swej misyi, waży słowa, które wyrzeknie. Biedna gołąbka, siwa i słodka! serce jej bije, zamiera w piersiach, lecz od czegóż pomoc Boża, Najświętszej Maryi Panny Różańcowej i świętej Katarzyny. Staruszka przywdziała najpiękniejsze swe szaty, spódnicę oszytą w trzy rzędy wstążką zieloną, białą i znów zieloną, gorsecik z zielonkawej brokateli, pasek srebrny, fartuch haftowany, na głowie ma opaskę barwy szafranu. I o pierścionkach nie zapomniała. Przedawne misterne kamee na żółtych i zielonych kamieniach, kornaliny delikatne ryte, genueńskie filigrany zdobią pomarszczone jej palce, a przedhistoryczne monety pobrzękują a złotych łańcuszkach na fałującem od szybkiego chodu i wzruszenia łonie. Cicha i poważna, strojna, do starej Madonny na ołtarzu podobna, posuwa się pomału, kłaniając dobrotliwie, lecz z odcieniem dumy, spotykanym po drodze znajomym. Na niebie wieczór zapada... Chwila odpowiednia do swatów i swatka pewną być może zastania, o tej porze, w domu głowy rodziny, do którego poselstwo niesie.
Zia Tatana idzie, zwalnia kroku, idzie coraz rozważniej, jakgdyby w miarę posuwania się naprzód odwagi jej ubywało... Doszedłszy do bramy domu syndyka przystaje na chwilę. Wrota zawarte, milczące, jak przeznaczeń wrzeciądze. Poprawia pierścienie na palcach, łańcuszki na szyi, pasek, srebrem dziany... obciąga fartuch bogato zahaftowany, zaciska pod brodą węzeł szafranowej na głowic opaski i zapukała do drzwi...
A Ananii zdało się, że odgłos pukania tego rozlega mu się, w samem sercu... Porwał się na równe nogi, wziął świecę, przejrzał się w lustrze. Blady był.
— Pobladłem — pomyślał. — Dziwactwo... wolę o tem nie myśleć wcale.
Oparł się o okno. Na ogrodzonem zewsząd dziedzińcu konały ostatnie dzienne brzaski. Bzowy krzak tworzył jedną ciemną plamę. Nie nie naruszało wieczornej ciszy. Koguty usnęły, usnął ustawicznie chrząszczący, ziemię ryjący, tarzający się w piasku i ostach wieprzak. Na niebie pokazywały się gwiazdy. Za murem na cichej ulicy słychać było tętent kopyt końskich. Jeździec, góral, śpiewał ludową piosenkę...
Ananii przypomniało się jego dzieciństwo w Fonni, Juanne, wdowa po rozbójniku.
— Marzyło mi się wówczas, że zostanę bandytą — uśmiechnął się, — ciekawe! W tym miesiącu, jeszcze nie odkładając, muszę zwiedzić Fonni.
Myślał chwilę o Juanne i o tem, jak mu się tam powodzi w klasztorze. Po chwili pogrążył się znów w rozmyślaniach o własnym swym losie.
Tak, gołąbka siwa, zia Tatana, jest już tam w gabinecie „gospodarza,” przy biurka, tem, na którem student znalazł był ongi kopertę różową. Jakże mógł był popełnić podobną niedyskrecyę! Głupie wyrostki na wszystko się ważą. Szalone głowy. Czy teraz, on, Anania, mógłby popełnić bezwiednie coś złego?
Basta! Ciotka Tatana jest już tam... a wedle niej sinior Carboni: otyły, spokojny, ze złotą dewizką na zaokrąglonym brzuszku.
— Co, co mu tam prawi starowina — myślał Anania, uśmiechając się nerwowo. — Gdybym miał czapkę niewidko i mógł słyszeć, widzieć, sam niewidziany. Brama byłaby zamkniętą. E! zastukałbym i Marietta, służąca, otworzyłaby mi natychmiast albo też rozgniewałaby się jak wówczas, gdym chodził prosić o trochę cieplej strawy dla wuja Efesa...
Zaśmiał się.
— Jak mogę myśleć w podobnej chwili o takich bzdurstwach.
Odszedł od okna, wziął świecę, wszedł do kuchni. Ogień płonął na kominie, usiadł przed ogniem, lecz nagle, przypomniał sobie, że przecież jest lato i cofnął się śmiejąc.
Długo potem, długo, przypatrywał się rudemu kotkowi, czatującemu ze spuszczoną głową i najeżonemi wąsami na mysz, której nora znajdowała się pod kominem.
— Nie — ozwał się głośno — nie dam ci dziś kotku myszki. Dziś taki wieczór, że nawet myszy w tym domu szczęśliwe i spokojne być muszą. A psik! a psik! — odpędzał kota, co się wyprężył i wskoczył na okap komina.
Zdjęty coraz większym niepokojem, zaczął przechadzać się po kuchni, macając bezmyślnie i nerwowo wory owsa, gdy się do nich zbliżał.
— Ojciec mój — mruczał przy tem — nie tak znów bardzo ubogi, wspólnikiem jest i dzierżawcą raczej, niż sługą siniora Carboni, chociaż upiera się tytułować go „gospodarzem.” Nie, wcale nie jest ubogim, lecz... czy... jeśli mnie nadzieje moje zawiodą, mamy zwrócić koszta, łożone na moje wychowanie? Pomyślim o tem potem, teraz nie pora, nie pora!
Ah! ciotka Tatana zaczęła już pewnie... Co, jak tam mówi? E! lepiej nie myśleć o tem, a o tem raczej co i jak odpowie ojciec Małgosi, ten najpozytywniejszy z ludzi, co powie, dowiadując się, że obsypany przezeń dobrodziejstwy student, nadużył jego zaufania.
Co powie? Namyśla się. Jak zwykł to czynić, chodzi po pokoju z rękoma w tył założonemi... pałce puszcza w młynka... Zia Tatana śledzi go wzrokiem, pobladła starowina.
— Ah! gdybyż to sic wreszcie skończyło — zawołał Anania porywając się za głowę. Powietrza mu brakło, wybiegł na dziedziniec, oparł się o obmurowanie, wyglądał, nasłuchiwał... Nie, cicho wszędzie...
Wrócił do kuchni, a spostrzegłszy rudego kotka przypomniał sobie stada kotów, zamieszkujących ruiny w około Panteonu w Rzymie, ciotkę Barbarę i świecę woskową, którą mu powierzyła do złożenia w bazylice świętych Męczenników. Pomyślał o swym ojcu zbierającym trawę na łąkach „gospodarza,” o pinii, której krzewy w pustem polu, podobne były do oddechu obra, tajemniczego władcy pustki tej i zarośli. Z kolei przypomniały mu się zwalone na górach kamienie, nuraghe, z których w oczach ciotki Barbary urósł był olbrzym... i pomyślał o cndnej, starożytnej zbroi, o włóczni, i złotym naramienniku widzianym w termach Dyoklecyana. Śród rojeń tych i rozpierzchłych myśli, dwa punkty pozostawały wytyczne, jasne, chociaż jeden z nich był ciemny, jak najgroźniejszej burzy chmura, drugi słoneczny, oba ścierające się z sobą, w nieuniknionym gromie: myśl o tamtej, o matce, druga o tem, co się dopiero waży w gabinecie siniora Carboni.
— Wszak postanowiłem nie myśleć o tem — mruczał i począł znów odpędzać kota od mysiej jamy. — Nawet ostatnia myszka w domu tym wieczora. tego winna spokojną być i bezpieczną.
Raz jeszcze wyszedł na dziedziniec, wypatrywał, nasłuchiwał. Nic, cicho... Po kwadransie może czasu, za obwarowaniem, ozwały się dwa glosy, potem trzy, cztery. Sąsiedzi to, zbierali się, jak to zwykli czynić co wieczór, przy warsztacie majstra Pane, by pogawędzić na świeżem powietrzu.
— Panie zmiłuj się nad nami — jęczał płaczliwy głos kalekiej Rebeki — widziałam pięć gwiazd spadających z nieba. Zły znak, przytrafi się pewno coś złego.
— Antychryst z ciebie się narodzi — zaśmiał się brutalnie wieśniak jakiś — wszak napisano, że go na świat bestya wyda.
— Antychryst? w takim razie urodzi się z twej żony, plugawcze! — odcięła się zirytowana kaleka.
— Połknij to kwiatku! — zaśmiała się Agata, żując coś przy tem w ustach.
Wieśniak rozgniewał się, zaczął kląć, lecz stary stolarz krzyknął:
— Ciszej! bo cię za ogon wyrzucę, łysy ty lisie.
Nie wiele to pomogło. Chłop klął, a kobiety oddaliły się usiadły pod murem. Ciotka Soricheda, czterdziestoletnia kobieta, co służyła niegdyś u intendenta, rozpoczęła po raz, nie wiem już który, rozpowiadać historyę swej pani.
— Szlachcianką była, z markizów rodu, ojciec jej przyjacielem był króla hiszpańskiego, portugalskiego może, nie pamiętam dobrze, dał jej w posagu tysiąc skudów w złocice. A wiele wynieść może tysiąc skudów w złocic?
— Wielka mi suma tysiąc skudów! — zawołała wzgardliwie Agata. — Jedynaczka siniora Carboni, będzie ich miała co najmniej cztery tysiące.
— Ale... czy w złocie? — pytała niedowierzająco tamta.
— Nie cztery a czterdzieści — poprawiała Rebeka.
— Et! pleciesz koszałki-opałki. Sam don Franceschino tysiąca skudów w złocie, czystym złocie, nie posiada.
— Dajcie pokój, ciotko! bredzicie — zapalała się Agata. — Wielka mi rzecz tysiąc skudów. Franciszek Caschide naliczy tyle w jedną chwilę.
Kwestya zaostrzała się, kobiety zaczynały się gorączkować, sprzeczać.
— Mówisz tak, by podnieść blask swego tam szewca. Bezczelna!
— Tyś to bezczelna, stara bezwstydnie! Sprawki twe wiadome są wszystkim razem i każdemu z osobna.
Anania roześmiał się, pomimo dręczącego go niepokoju.
— O! — zawołała Agata, powstając z miejsca i opierając się o obmurowanie dziedzińca ciotki Tatany. — Dobry wieczór paniczu! Co tu po ciemku porabia wasza ekscelencya? Pokaz no oczy ptaszku!
— Proszę cię — wychylił się i uszczypnął jej ta mię Anania, a tymczasem Rebeka, słysząc śmiech studenta, przypadła do ziemi, chcąc się skryć przed nimi uszczypnęła Agatę za łydkę.
— A! niech was! — wrzasnęła ta ostatnia, puść mnie Anania, niech obiję tę dzierlatkę.
Ale Anania nad obmurowaniem, kaleka Rebeka przy ziemi, silniejsi byli, a czuły to ramiona i łydki dziewczyny.
— Aj! aj — wołała, gniewając się i śmiejąc zarazem — puśćcie, Rebeka! daremne twe zazdrości! Aj! aj! widziałam ciotkę Tatanę jak szła ustrojona jak w obrazku... przestań Anania, bo powiem.
Puści! ją, dziwiąc się, zkąd do dyabła, wiedzieć mogła...
— Alha! kotku! szanuj zię Agatę — mówiła, śmiejąc się i grożąc Ananii a tymczasem Rebeka, domyślając się o czem mowa skamieniała, a ciotka Soricheda pytała ciekawie.
— Dobrze, że cię spotykam Nania Atonzu! powiesz im przynajmniej kto tu, w Nuoro, mieć może całe tysiąc skudów w złocie, w czystem...
Wtem zbliżył się wieśniak i przedrzeźniając piskliwy glos babuli pytał:
— Powiedz Nania, prawda li, że papież w Rzymie ma siedemset zakonnic do swych usług.
Młodzieniec nie odpowiadał. Może i nie słyszał zadawanych sobie pytań. Dojrzał cień drobny, posuwający się w głębi zaułka...
Wracała gołąbka siwa, upragnionych wieści zwiastunka! Czyste jej ciche wargi, niby gałązkę oliwną wy roczne niosły słowo.
Anania cofnął się z dziedzińca, zamykając szczelnie za sobą drzwi kuchni. Jednocześnie ciotka Tatana zamykała za sobą drzwi od ulicy.
Pobladła, wzdychała, słowem wyglądała tak, jak ją Anania widział był w swych myślach. Przy odbłyskach rozpalonego na kominie ognia, klejnoty jej starodawne, pasek srebrny, hafty, wstążki rzucały migotliwe błyski.
Anania zbliżył się do niej i spytał niespokojnie.
— Cóż?
— Cierpliwości synku, niech się odsapię, opowiem wszystko.
— Nie, zaraz powiedzcie mi, chcą mnie...
— A chcą, czemuby chcieć nie mieli — wymówiła z dumą staruszka roztwierąjąc ramiona.
Anania opadł na ławę, pochwycił się za głowę. Ciotka Tatana patrząc nań z tkliwością i kiwając głową, rozpinała pasek srebrny.
— Chcą mnie, przyjmują, chcą na prawdę? — powtarzał jak odurzony.
Przed kominem kotek rudy czatował znów na swą zdobycz i misiał być już jej pewnym gdyż poruszał ogonkiem. Po chwili Anania posłyszał skok szybki, pisk cichy... lecz szczęście jego w chwili tej było tak wielkie i zupełne, że mu się już w sercu nie mieściła troska o to, by jakiebądź cierpienie istnieć mogło pod słońcem.


∗             ∗

Szczegółowe sprawozdanie ciotki Tatany z wizyty u syndyka, było, bądź co bądź, kubłem zimnej wody na rozpalone szczęściem czoło i piersi studenta.
Rodzice Małgosi nie stawiali przeszkód, lecz nie dali jeszcze zezwolenia zupełnego i ostatecznego. „Gospodarz” uśmiechał się, kiwał głową, powtarzał z zadowoleniem.
„Oboje są mojem dziełem!” i także „młodym skrzydeł się chce.” Potem zamyślił się, spoważniał.
— Lecz ostatecznie co zadecydował — przerwał niecierpliwie Anania opowiadanie swej przybranej matki.
— Święta Katarzyno! Czyś jeszcze nie zrozumiał? Naturalnie, że czekać jeszcze musisz. Siniora Carboni zauważyła, że trzeba wybadać Małgosię, na co „gospodarz” splunął w dłonie, mówiąc, ze chyba opozycya nie ztąd przyjdzie.
Anania się uśmiechał.
.....Postanowiliśmy tedy — ciągnęła Ciotka Tatana, lecz widząc kota czepiającego się pazurami jej haftowanego fartucha i oblizującego się po świeżej uczcie, zawołała:
— A psik! a psik!
.....Otóż postanowiliśmy, że musicie czekać. „Gospodarz” mówi tak: „chłopczyk powinien teraz myśleć, o nauce, gdy wyrobi sobie pozycyę w święcie damy mu naszą córeczkę, tymczasem niech się dzieci kochają, jeśli chcą, Bóg z niemi! Ecco! Teraz synku zjesz wieczerzę. Głodny być musisz.
— Słówko! Mogęż bywać u niech jako narzeczony.
— A, nie, nie w tym jeszcze roku. Cierpliwości synku, jagniątko ty moje białe! cierpliwości. Czy to sinior Carboni byle kto, by dom swój na oścież otwierał przed takim, co się jeszcze nie doktoryzował? Cierpliwości.
— Ah! — zawołał przeciągając się i z niechęcią Anania — za stosowniejsze uważa, żebyś my się schadzali w nocy, ukradkiem. Piękne mi poszanowanie przyzwoitości i opinii ludzkiej! Dziwna przyzwoitość. Furda konwenanse! Rozmyślał jednak jednocześnie, że schadzki wieczorne, ukradkowe, były, w rzeczy samej, o wiele przyjemniejsze, od wizyt oficjalnych, w dzień biały, w obecności rodziców panny składanych. To go uspokoiło. Zatem im gorzej, tem mu lepiej. Teraz już bez żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia schadzać się będzie ze swą Małgosią i ot, nie odkładając, dziś jeszcze, po wieczerzy...
Służąca, wpuszczając go na dziedziniec, winszowała mu, jakgdyby ślub był już wzięty. Drżący oczekiwał nadejścia narzeczonej. Przyszła ostrożna, milcząca, pachniała fiołkami, odziana była w lekką białą sukienkę. Woń fiołków i cisza nocna, upoiły młodzieńca. Porwał kochankę w objęcia, uściskali się długo, w milczeniu, szczęśliwi, ufni w siebie, w przyszłość.
Po raz pierwszy Małgosia, pewna teraz praw swoich i miłości pięknego chłopca, odtajała, śmielsza, tkliwsza, gorętsza w słowach i pieszczocie. Anania, wracając ze schadzki, zataczał się, szczęściem pijany.
Następny wieczór był bardziej jeszcze rozkoszny. Trzeciego dnia, służąca, sprawująca zwykle czaty w kuchni, znudzona może czuwaniem, zaalarmowała kochanków znakiem umówionym na wypadek grożącego zkądbądż niebezpieczeństwa. Kochankowie rozbiegli się wystraszeni.
Nazajutrz Anania otrzymał od Małgosi list następujący:.
„Boję się, czy wczorajszej nocy ojciec nie „domyślił się czegoś. Uważajmy, by się nie narazić, teraz zwłaszcza, gdyśmy pewni naszego szczęścia i przyszłości. Lepiej nie widywać się przez dni kilka. Bądź cierpliwy i miej tyle odwagi, ile jej mi potrzeba, by się wyrzec na czas jakiś rozkoszy widywania się z tobą. Zdaje mi się, że nie przeszyję tych dni kilku, bez ciebie, twych pocałunków, „twego głosu”.
Na co Anania odpisał:
„Ukochana! ubóstwiana! W tem, jak we wszystkiem” jak zawsze, masz racyę. Tyś świętością, dobrocią, mądrością a ranie miłość dla ciebie oślepia, zmysłów pozbawia. Ciebie, ciebie tylko widzę. Spokój twój cenię po nad własne zadowolenie. Tak, istotnie, wczoraj wieczorem mogliśmy zachwiać naszą przyszłość, nie myślałem o tem; Daruj mi jedyna! Przy tobie zmysły tracę, dostaje gorączki, która umie trawi i przepala. Wyrzekając się, ponieważ tak trzeba, szczęścia spotykania się z tobą, przez wieczorów kilka, czuję potrzebę zagłuszyć niecierpliwość mą i tęsknotę, zmianą, ruchem i wybieram się na wycieczkę do Gennargentu, gór, o których mówiłem ci onegdaj. Pozwalasz? prawda? Odpowiedz mi, proszę, natychmiast. Jedyna! Ukochana! Szczęście ty moje i nadziejo moja! Myślą zostanę przy tobie, obraz twój uniosę w sercu i z najwyższego szczytu gór rodzinnej naszej ziemi, prześlę ci pozdrowienie, rozśpiewam twe ukochane imię, na podziw je oddam niebu i ziemi. Całuję cię tysiąc, sto tysięcy razy, unoszę z sobą, w sobie, wszędzie, na zawsze, na „wieczność”.
Małgosia użyczyła żądanego na wyjazd pozwolenia.
Nazajutrz Anania znów pisał:
„Wyjeżdżam jutro rano pocztą do Mamojada-Fonni. O dziewiątej przejdę pod twem oknem. Jakżebym chciał cię widzieć, pożegnać dziś wieczorem. Trudno! Na ołtarzu naszej przyszłości składam tęsknoty me. O! Małgosiu, Małgosiu! jakże pragnę widzieć cię, uścisnąć, umrzeć z miłości w twem objęciu”.







  1. Potiziano. Poeta Toskański nr: 1454— 1494.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.