Pamiętniki D’Antony/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
ANTONIO.

A TERAZ, rzekł Żakomo, idźcie sobie spać; ja zostanę na straży, obudzę was do pochodu wcześnie, — dwie godziny przede dniem.
Na te słowa każdy zaczął się przysposabiać do przepędzenia nocy wygodnie; i taką ci ludzie pokładali ufność w swym wodzu, iż pomimo niebezpieczeństwa jakie im groziło, gdyż dokoła byli otoczeni nieprzyjaciołmi, w pięć minut wszyscy posnęli, jak gdyby to było w Tarencie albo Sonnino. Marja tylko jedna siedziała spokojnie na miejscu, z którego słuchała powieści.
— Za co się nie udać na spoczynek, Marjo? rzekł Żakomo przymiającym się tonem.
— Jeszczem nie znużona.
— Zbytnie czuwanie może zaszkodzić twojemu dziecięciu.
— Słucham cię Żakomo.
— Żakomo rozesłał swój płaszcz na piasku. Marja się położyła, i poglądając nań skromnie:
— A ty? rzekła.
— Ja, odpowiedział Żakomo, pójdę szukać przejścia do ucieczki od tych potępieńców Francuzów; nie znają dobrze położenia téj góry; zapewne nie wszystkie przejścia osadzili. Zresztą, nie podobna zostać wiecznie na téj skale, musimy zmykać; — a co rychléj, to lepiéj.
— Pozwól mnie iść z tobą, rzekła Marja podnosząc się. Zbójca się zmarszczył. — Wiész, mówiła daléj z żywością, że mogę dużo chodzić, że mam wzrok bystry, że oddech lekki — pozwól, niech idę z tobą, proszę cię.
Lękasz się może żebym cię nie zdradziła? I gdy wszyscy twoi ludzie tak ci ufają, wątpiłżebyś?
Dwie ciche łezki spłynęły po jagodach Marji. Bandyta zbliżył się do niéj.
No, dobrze, idź; ale zostaw tu dziécko, może się rozbudzić i płakać.
— Idź sobie jeden, rzekła Marja znowu się kładąc.
Bandyta oddalił się; Marja długo ścigała wzrokiem cień jego; nareszcie, gdy zniknął za skalą, westchnęła ciężko, skłoniła głowę swą na dziécię, zmrużyła oczy, i wszędzie głuche milczenie osiadło.
Po dwóch godzinach lekki szelest dał się Słyszeć ze strony przeciwnéj, w którą się Żakomo oddalił, — Marja otworzyła oczy i poznała zbójcę.
— Cóż tam, rzekła ze smutkiem postrzegając minio ciemności nocnéj zasmuconą twarz jego, cóż tam widziałeś?
— To, odpowiedział bandyta rzucając z nieukontentowaniem swój karabin, to, żeśmy zdradzeni przez chłopów czy pastérzy, gdyż wszystkie przejścia i wąwozy osadzone są strażą.
— A więc żadnego nié ma sposobu do zejścia ze skały?
— Żadnego. Ze trzech stron, wiész dobrze, jaka okropna spadzistość, i chyba orły, które, tam gnieżdżą się, użyczą nam swych skrzydeł, nice podobna więc tamtędy przebrać się. Ze wszystkich zaś innych stron, jakem powiedział... nié ma sposobu.
Przeklęci Francuzi!.... oby was wieki smażono w smole, jak pogan którymi jesteście. Bandyta cisnął swój kapelusz obok karabina.
— Co tu począć?
— Zostaniemy na skale, nie przyjdą nas szukać, wszak prawda?
— Ale my tu z głodu pomrzemy.
— Będziemy żyć manną, jak Izraelici na puszczy; zresztą, mówiąc między nami, wszystko jedno, umrzeć z głodu, czy być powieszonym.
Marja z ciężkiém westchnieniem przycisnęła do swojego łona dziécko. Bandyta uderzył nogą o ziemię.
— Mieliśmy dobrą wieczerzę dzisiejszego wieczora, mamy jeszcze co dać jutro rano a tymczasem dosyć. Więc śpijmy.
— Ja śpię, rzekła Marja.
Bandyta zamieścił się przy niéj.
Żakomo miał rację, zdradzonym był nie tylko przez włościan i pastérzy, ale jeszcze przez Antonio jednego ze swych towarzyszy, który, jakeśmy wyżéj powiedzieli, poddał się czasu potyczki, i który w nadziei otrzymania wolności, przyrzekł wydać dowodzcę swéj bandy; zaczął nawet exekucią téj obietnicy, rozstawiając sam straże, przeciwko którym Hieronimo tak usilnie walczył.
Pólkownik dowodzący niewielkim oddziałem, przy oblężeniu zbójców, trzymał Antonio pod najściślejszą strażą, lękając się, by mu się pierwéj nie wymknął, nim Żakomo zostanie pojmanym; a dotego, zanadto był rostropnym, ażeby chciał zwalniać jego więzy, z naruszeniem zwyczajnego porządku. Przede dniem jeszcze kazał przyprowadzić go pod eskortą dwóch żołniérzy do siebie, dla obejrzenia z nim czy bandyci są jeszcze na górze. Jeżeli zaś już zemknęli: — straż źle była rozstawioną; a stąd Antonio, który to spełniał, był podwójnym zdrajcą i zasługiwał dwa razy być powieszonym. Wie można było przeciwko takiéj ustawie wojennéj nic zarzucić. Dla tego też Antonio poddał się z ochotą. Jawił się przed półkownikiem ze spokojnością dobrego sumienia, był bowiem szczérym w swej zdradzie, i najpewniejszym, że jego towarzysze niemogli się wymknąć.
Piérwsze promienie słońca oświécały wierzchołek skały; miejsce gdzie biwakowali Francuzi było jeszcze cieniem osłonione; patrząc ztamtąd na szczyt téj góry, zdawało się że ogień ją pochłania jak niegdyś Sinai. Powoli, w miarę juk słońce się podnosiło, cienie znikały, strumienie światła roztaczały się na kolosy kamienne i budziły wielkie orły, które wylatując z gniazd swoich podwójnie uderzały skrzydłami, jak gdyby chciały wynagrodzić opożnienie, wznosząc się coraz wyżéj i wyżéj ginęły między chmurami; kiedy niekiedy pomorski wietrzyk przebiegał, ociążony wilgotną wonią, i rozbijał się z jękiem o jodły i korkowe drzewa pokrywające całą tę górę; wówczas te drzewa schylały się łagodnie, podnosiły i znowu się schylały szumiąc posępnie, jak gdyby z sobą rozmawiały językiem lasów. Cała góra zdawała się przebudzać, ożywiać: na szczycie tylko cichość jak w pustyni.
Jednak wszystkich oczy były zwrócone na ten wierzchołek: półkownik z lunetą w ręku przez długi czas nie spuszczał zeń oka. W końcu zmordowany ciągłém patrzaniem, uderzył dłonią w lunetę — wszystkie rurki w jednę się zbiegły, i obracając się do Antonio, rzekł: — No i cóż?..
Słowo jest to cudowny talizman, jeżeli się wymówi w przyzwoitém i stosowném zdarzeniu. Ono się skraca, albo przedłuża, wre jak wir, albo szumi jak potok, skacze jak tygrys, albo jak wąż pełza, wznosi się jak bomba aż pod niebiosa, albo spada jak błyskawica; jednemu potrzeba całej mocy wymowy oratorskiéj dla oddania swojego zdania, innemu dosyć dwóch słów tylko.
Do téj to ostatniej klassy wymowności należał, jak się zdawało, półkownik; gdyż jakeśmy wyżéj powiedzieli, wymówił tylko dwa słowa, lecz te tak były dobitne, tak brzmiące, tak wymowne, iż dla zainteresowanej myśli, nie potrzeba było komentarzów: — Antonio, mój przyjacielu, łotr jesteś, oszust, chciałeś ze mną grać rolę dudka, rozumiałeś, że zbędziesz mię fraszkami; ale oszukałeś się bracie, nie złowisz starego wróbla na miękinie; jeżeli twoi kamraci bandyci zemknęli dzisiejszéj nocy, i jeżeli my będziemy zmuszeni ścigać za nimi, jak charty za zającem, co wielkiém jest ubliżeniem dla żołnierzy, każę ażeby cię powieszono wysoko i krótko, oto na tm drzewie.
Antonio, chłopiec bystry i zdolny, aż nadto pojął, co się zawiérało w tych dwóch wyrazach. Dla tego też czy to przez pochlebstwo, czy też jako alchimista do téjże należący szkoły, któréj półkownik zdawał się być naczelnikiem, odpowiedział tylko: — Aspettate, co znaczy — zaczekaj.
Półkownik nie dając strasznego rozkazu, jakim groził naszemu Antonio, oddalił się, ten zaś jak posąg nieruchomy został na miejscu z wlepionémi na górę oczami. We dwie godziny wrócił Półkownik, rozdjął swą długą lunetę, naprowadził na szczyt skały, i widząc że wszystko tam było tak pusto jak przed tém, uderzył po ramieniu Antonio, który choć go był poznał po chodzie, nic odwracał się dotąd.
Antonio zadrżał, jak dłużnik, któremu przedstawią obligową kartę w chwili, kiedy on nié ma jednego feniga; wtém nagle dotykając jedną ręką ramienia półkownika, a drugą wskazując punkt jakiś na górze, z niewymowną zawołał radością: — Ao, ao, lam, tam!
— Co? rzekł półkownik patrząc przez swoję lunetę.
— Jakże? czyż nie widzisz, odpowiedział Antonio, na rogu téj skały głowę człowieka? Patrzaj, patrzaj, tu wziął z rąk półkownika długą lunetę, zbliżył głowę jego i naprowadził na punkt, który go tak mocno pocieszył.
— Widzę, widzę, rzekł półkownik, postrzegając wskazany przedmiot; patrzał jeszcze przez chwil kilka; po czém odejmując swoję lunetę, rzekł: Tak, w rzeczy saméj, jest tam jakiś człowiek; lecz któż mię zapewni, może to wieśniak jaki szuka straconéj kozy.
— Jak to? czy nie widzisz, rzekł Antonio skacząc z radości, czy nie widzisz tego kapelusza spiczastego, tych unoszących się wstążek, tego karabina łyskającego? Teraz zaś patrzaj, nachylił się, próbuje, czy niemożna zejść w przepaść. Dalibóg to Żakomo, to on sam, gdyż za nim przypatrz się tylko, Marja; widzisz teraz, widzisz?
Pułkownik zbliżył poważnie znowu lunetę do swojego oka, i nieodejmując jéj rzekł:
— Tak, tak, widzę. Zaczynam już wątpić — może i nie będziesz wisiał mój przyjacielu. Te słowa pocieszyły mocno Antonio. — Zawołać do mnie Major-Doktora, mówił daléj półkownik; po czém zwracając się do Antonio: — Co oni znajdą na téj górze do żywności?
— Nie, odpowiedział Antonio.
— Jeżeli więc nie zdołają zemknąć, będą musieli, albo się poddać, albo poumiérają tam z głodu
— Bez najmniejszego wątpienia.
— Doktorze, ile dni może człek wyżyć nic nie jedząc?
— Doktor, którego się zapytywał, był niski, pękaty jak kula, słowem najmniéj zdolny do rozwiązania podobnéj kwestyi z doświadczenia: dla tego też zdawał się być niezmiernie zaambarasowanym.
— Nic nic jedząc, pułkowniku? odpowiedział z pomieszaniem; nic jedząc? Mnie się zdaje, że człowiek regularne prowadzący życie, najmniéj powinien jadać co pięć gadzin, — po trzy razy na dzień. Co zaś do wina, to półkowniku zależy od charakteru, od wieku. — Nie proszę przepisu hygienicznego, lecz rozwiąż mi zupełnie proste pytanie, Doktorze. Zkąd inąd możesz być spokojnym, to się bynajmniéj twojéj osobistości nie tycze. — Jeżeli mię zapewniasz półkowniku... — Na mój honór. — Jeżeli tak, powiem ci półkowniku, że przy oblężeniu Zeny, gdzie tysiąc miałem podobnych praktyk, doświadczyłem, że człowiek, zupełną dyetę, nic zgoła nie jedząc, nie może więcéj wytrzymać nad dni pięć albo siedm. — Oho! to byłeś przy oblężeniu Żeny, rzekł półkownik.
— Tak, odpowiedział Major z nader obojętną miną.
— I jakże mogłeś, będąc tak przyzwyczajonym do wygodnego życia, znieść podobne niewygody?
— Oh! zawołał Doktor, na szczęście byłem w tym regimencie, który z samego początku głodu zabrał Austryakóm bagaże, niewiełleśmy więc wycierpieli dyety.
— Dobrzeż ci było? zapytał się śmiejąc półkownik.
— Nie źle, odpowiedział obojętnie Doktor.
— Dobrze więc, mówił półkownik, będziemy czekać nim się poddadzą albo poumierają z głodu. Może zajdziesz do mnie na śniadanie?
— Najchętniéj, półkowniku.
— Juljanie, rzekł półkownik obracając się do swojego plantona, podskocz do kucharza, i powiedz, że cztery jeszcze osoby przybędą dzisiejszego ranka na śniadanie.
Zaspokojony zapewnieniami Antonio i informacją doktora, półkownik, zalecił oficerowi podwoić baczność. a żołnierzom jak największą czujność, przyrzekając znowu trzy tysiące dukatów dla tego, kto dostawi głowę Żakomo.
Ośm już dni upłynęło. Przez ten czas półkownik każdego ranka przychodził do awangardy dowiadując się czy nie poddali się obłężeńcy; po czem wracał do swojego obserwatoryum, naprowadzał lunetę na wierzchołek skały, gdzie zawsze postrzegał kilku zbójców siedzących ze zwieszonemi nad przepaścią nogami, albo leżących na skale i ogrzewających się przed słońcem; — wówczas przywoływał do siebie Antonio, który mu powtarzał: — Na honór półkowniku, nie mogę pojąć czém się oni tam żywią, chyba jak króliki jedzą trawę, albo jak krety piasek. Późniéj posyłał po doktora — ten także mówił: — To niepodobna, oni się muszą poddać jutro, ciało człowieka, bez zupełnego pokarmu, nie może więcéj wytrzymać nad dni pięć albo siedm, i jutro koniecznie muszą się poddać, albo poumiérają z głodu. Tymczasem pójdźmy na śniadanie półkowniku.
Dwunastego dnia, półkownik stracił zupełnie cierpliwość; kazał podług swojego zwyczaju przywołać Antonio i doktora. Łotr jesteś, rzekł do bandyty, a ty doktorze gapimucha. Po czém rozkazał aresztować majora, Antoniemu zaś powiedział, ażeby polecił Bogu swą duszę, jeżeli wierzył, że ma duszę. Doktor jako żołniérz musiał uledz, karność wojenna tego wymagała; Antonio zaś zawołał do półkownika, który już miał odchodzić.
— I cóż ci półkowniku ztąd przybędzie, jeżeli mię powiesisz? czy się poddadzą, albo prędzéj poumiérają ci, którzy tam są na górze? widoczna rzecz, że znaleźli środek, o którym my nie wiémy. Wziąć ich szturmem, spodziewam się źe nie myślisz, dosyć bowiem zsuwać ze skały kamienie, któremi całą nawet armią zawalić można, a ty zaś masz tylko jeden regiment. Posłuchaj pułkowniku, gdybym był na twojém miejscu, powiadam to otwarcie, powiadam, jak człowiek, który po tyle już razy tak bliskim był śmierci, który nie chce śmierci, lecz też jéj się i nie lęka, gdybym był na twojém miejscu, dowiedziałbym się przez jakie czary utrzymują się ci ludzie, bez żadnych zasiłków na téj pustéj skale; chciałbym się dowiedzieć dla własnéj satysfakcyi, ażeby użyć tego samego środka w podobném zdarzeniu. Dołożyłbym do tego wszelkich starań, użyłbym wszelkich sposobów, i gdy jeden tylko widzę na to, użyłbym go.
— I jakiż przecie?
— Powiedziałbym temu Antonio, którego śmierć na nic się nie przyda, którego życic może być nader użyteczném: — Przysięgnij mi Antonio, na reow Chrystusa, za dni ośm wrócić tu do mnie; a później będziesz wolnym.
— I cóźby przez te dni ośm ten Antonio robił?
— Poszedłby do swojego dawnego naczelnika, powiedziałby mu, że się wymknął z rąk katowskich, że wrócił do niego żyć i umiérać z nim razem; a tymczasem przez te dni ośm, albo Antonio byłby za nadto wielkim gapiem, albo Żakomo za nadto przezorny, gdyby piérwszy nie odkrył sekretu drugiego. Po czém dowiedziawszy się, co mu było potrzeba, wróciłby donieść o tém pułkownikowi, który podług swojego przyrzeczenia uwolniłby Antonio.
— A jeżeliby nie odkrył sekretu Źakomy?
— Wróciłby do półkownika, który podług swojego przyrzeczenia, kazałby go powiesić.
— Umowa więc skończona? rzekł pułkownik.
— I przyjęta?
— A przysięga?
Antonio dostał z zanadry relikwią jaką każdy Neapolitańczyk nosi, nazwaną w gminnym języku abbitiello; podał ją półkownikowi, i podniósłszy rękę zaczął: — Przysięgam na tę relikwią poświęconą na wierzbną niedzielę w kościele ś. Piotra w Rzymie, że wrócę tu czy się dowiem, czy się nie dowiem sekretu Żakomy w przeciągu dni ośmiu, i oddam się na wolę waszę.
— Półkownik chciał wrócić relikwią, lecz Antonio nie przyjął.
— Zachowaj tę pamiątkę, rzekł on, i jeżeli za dni ośm nie wrócę, tutaj wrzuć tę relikwią, świadka mojego krzywoprzysięztwa w płomienie — ten sam ogień, który ją pochłonie, będzie mię palił przez wieki.
— Ten człowiek jest wolnym, może iść gdzie mu się podoba, rzekł półkownik.
Tegoż samego wieczora Antonio złączył się z dawnymi swoimi kamratami. Żakomo, który mniemał, że go już dawno zabili, albo powiesili, przyjął z ukontentowaniem, z jakiém ojciec przyjmuje swoję dziécko; opowiedział swoję ucieczkę — i wszyscy uwierzyli mu.
Szkoda, że tak poźno przybyłeś, rzekł Żakomo, obiadowałbyś z nami.
Antonio odpowiedział, że się najadł dowoli przed ucieczką, że może wybornie czekać aż do jutra; zkądinąd dodał on, spodziewam się, że nie macie tu podostatkiem żywności, tém więc lepiéj, że aż jutro będę zmuszony jeść cudzą porciją.
Z twarzy Żakomy można było wyczytać, że chciał odpowiedzieć: — Nie opływamy tu wprawdzie w dostatki, lecz mamy dosyć, ile konieczna wymaga potrzeba.
Antonio wyobrażał sobie, że znajdzie swoich kamratów wychudłych, wybladłych, umiérających z głodu; aż tu przeciwnie, każdy z nich był lekkim, żwawym, każdy najpiękniéj wyglądał. Marja jak zawsze świéża, jak zawsze miała dosyć ciała, jéj dziecko także było zupełnie zdrowe; Antonio wyobrażał sobie, że się karmili korzonkami i dzikiémi owocami, patrząc zaś na wzgórze, gdzie biwakowali, zobaczył mnóstwo kości ogryzionych wprawdzie najdoskonaléj, lecz, że były ogryzione, widoczna rzecz, że mieli i mięso. Ale zkąd na tę skałę dostało się to mięso, nie mógł sobie w żaden sposób wytłumaczyć; mniemał na chwilę, że pastérze z okolicy przebierali się do nich przez jaką ukrytą ścieszkę, albo przez drogę podziemną; ale natychmiast przyszło mu na myśl, że gdyby te ścieszki były, bandyci dotąd pewnoby już zemknęli; niepodobna, ażeby Zakomo bawił się dotąd, wisząc na szczycie téj skały, jak chorągiew na wierzchu dzwonicy; nie mógł sobie w żaden sposób wytłumaczyć, chyba, pomyślał w duchu, djabłu duszę zaprzedali.
Nadszedł czas rozstawienia pikiet; Antonio ofiarował swoje usługi, lecz dowodzca odmówił mu, perswadując, że musi być sfatygowanym, że wypadałoby trochę wprzódy wypocząć, że przyjdzie na niego jeszcze koléj jutro albo pojutrze.
Wkrótce wszyscy już spali na górze, oprócz szyldwachowych i Antonio.
Nazajutrz każdy się przebudził; wesół jak ptaszki u stóp téj góry kwilące, Antonio tylko jeden był znużony, czuwał on ciągle, przez noc całą, ani na chwilę nie zmrużył oka. O siódméj godzinie znowu dowodzca bandytów robił przegląd; po czém wskazał na jednego, mówiąc: — Na ciebie koléj. — Ten natychmiast się oddalił z dwoma bandytami. Antonio znowu oświadczył chęć swoję. Nie ma potrzeby, odpowiedział Żakomo niewchodząc w żadne esplikacje, dosyć tam trzech ludzi.
We dwie godziny ci trzej ludzie wrócili.
Antonio przyglądał się z pilnością temu, któremu dowodzca dawał wprzódy rozkaz; zobaczył tylko małe zadziergi na twarzy i na ręku, i nic więcéj.
W kilka godzin późniéj, Żakomo spojrzawszy na słońce: — czas obiadować, rzekł do gromady.
Każdy usiadł na trawie, przyniesiono obiad: ten składał się z dwóch kuropatw, z jednego zająca i połowy barana od ośmiu czy dziesięciu dni. Dowodzca sam krajał porcye, z bestronnością, jakaby nie ubliżyła honoru samemu nawet katowi króla Salomona. Co do napoju, tego było podostatkiem, na téj saméj górze mieli źródło najczystszej wody. O chlebie zaś ani wspominaj, — Antonio chcąc z nich zażartować, zapytał się: czy nie pieca albo mąki im braknie.
— Otoż i wszystko, aż do jutra o tejże saméj godzinie, rzekł dowodzca do Antonio; raz tylko bracie teraz na dzień jadamy, a dla tego, sam widzisz, że nie gorzéj wyglądamy. Wstrzemięźliwość jest połową cnoty, wypada więc na nas dwudziestu cały dziesiątek cnoty. Uprzedzam cię wcześnie, ściśnij mocno swój pas, ażebyś jak najpowolniéj trawił. — Antonio uśmiéchnął się wymuszenie, i zaczął grać ze trzema swoimi kamratami w Marrę; tak przepędził dwie godziny. Przy końcu gry, dowodzca uderzył go po ramieniu i proponował, ażeby się udał z nim razem na przechadzkę. Antonio przyjął z ochotą propozycją.
Antonio czasu przechadzki opowiadał ze zmyślonémi szczegółami o swojej niewoli, o swojéj ucieczce; opowiadając rzucał wkoło siebie badawczém okiem; wtém postrzegł jakieś wejście do groty.
Cóż to? zapytał przybiérając minę bezinteresowną.
— Nasza kuchnia, odpowiedział mu lakonicznie.
— Ah! ah! zawołał Antonio.
— Może pójdziemy ją obejrzeć? rzekł dowodzca.
— Bardzo chętnie.
— Obraliśmy skryte miejsca, mówił daléj Żakomo, ażeby Francuzi nie postrzegli czasami dymu.
— Dobrzeście doradzili, rzekł Antonio.
— Gdyby oni zobaczyli w takim upale ogień, zarazby się domyślili, że go nakładamy na kuchnią, nam zaś potrzeba, ażeby im się zdawało, że zgoła nie mamy żywności.
— Oh! co to kapitanie, rzekł bandyta, to wielka prawda, im się zdaje, że wy duchem świętym żyjecie, albo jak ludożercy jeden drugiego zjadacie.
— Głupcy, rzekł kapitan ściskając ramionami.
Antonio nic nie odpowiedział, wszedł do kuchni i zaczął ją oglądać z pilnością: postukał ręką o mur, głuchy odgłos przekonał, że mur gruby; tupnął mocno nogą — żadnego echa, niebyło więc ukrytego sklepu; spojrzał w górę, naturalna rozpadlina przez którą dym wychodził zastępowała miejsce komina. Na ognisku był jeszcze żar, a po prawéj stronie leżały drwa grubo rąbane i żelazny sztefel, który im służył za rożen do pieczystego.
— A toż jaka dziura? rzekł Antonio wskazując otwór którego pierwéj nie postrzegł.
— To nasza spiżarnia, odpowiedział dowodzca.
— Zapewne dobrze opatrzona? mówił Antonio z powątpiewaniem.
— A nie źle, jeżeli chcesz, możesz zobaczyć.
Antonio stanął na kamieniu, który zdawał się służyć za podstawek dla łatwiejszéj kommunikacyi; — przechylił się ażeby widzieć co tam jest we środku: zobaczył ostatki barana, którego mieli na obiad, dwie czy trzy kuropatwy, i kilka sztuk ptastwa drobnego z rodzaju kosów i drozdów.
— Do kata, kapitanie, rzekł Antonio odchylając się, i trzymając się jedną ręką za róg spiżarni, masz furażerów z dobrym gustem, opatrują spirażenkę skąpo, — ale za to prowizja delikatna.
— Tak, odpowiedział kapitan, śmiejąc się, pracują biedaki jak dla siebie.
Antonio spojrzał na kapitana wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć: — Niech mię djabli porwą, jeżeli cokolwiek rozumiem; lecz Żakomo zdawał się nie zważać tego szczególnego spojrzenia, wyszedł z groty i udał się daléj na przechadzkę. Wkrótce Antonio z nim się złączył. Znowu przyszło mu na myśl, że wieśniacy korzystając z ciemności nocnéj dostarczali bandytom prowizji.
Przez resztę dnia nie było już wspomnienia, ani o kuchni, ani o żywności; nikt nawet nie chciał wszczynać o tém rozmowy, ażeby nie wzbudzić apetytu, który bez tego nie jednemu czuć się już dawał.
O dziesiątéj godzinie wieczorem kapitan naznaczył Antonio do straży, Antonio wziął karabin, przypiął ładownicę i już chciał odchodzić — wtém nagle się zatrzymał: Kapitanie, rzekł, jeżeli ktokolwiek zbliży się do mnie, czy powinienem strzelać?
— Bez wątpienia, odpowiedział Żakomo.
— A jeżeliby to był?...
— Kto?
— Czy nie rozumiesz;...
— Nie.
— Jaki przyjaciel, naprzykład... tu zrobił giest wyrażający myśl jego wskazując na gębę.
— Przyjaciel? powtórzył kapitan, oszalałeś bracie! zkądże się on weźmie, chyba z nieba spadnie; zanadto jesteśmy strzeżeni, ażebyśmy spotkali go na ziemi.
— A, to ja nie wiedziałem, rzekł Antonio oddalając się.
Noc była cicha, żaden przyjaciel ani nieprzyjaciel nie naruszył spokojności pikietującego Antonio. Jak tylko dzień zaświtał kapitan kazał go zmienić. Przyszedł do obozu: znowu jak wczora kapitan wskazał najednego, mówiąc: na ciebie kolej. Bandyta nic nie odpowiadając z dwoma innymi oddalił się.
Antonio był niezmiernie znużony; przez dwa dni i dwie nocy ani na chwilę nie spoczął. Poszedł pod cień drzewa, wziął pęk chrustu zamiast poduszki pod głowę i owinął się płaszczem, i spał jak zabitynm, go nie przebudzono na obiad.
Obiad dnia tego był także jak wczora, bardzo delikatny, z saméj zwierzyny: taż regularność w podziale, taż sama obfitość wody, tenże niedostatek chleba.
Nazajutrz nie było żadnéj odmiany, i dnia następnego tenże porządek życia. Sześć dni już upłynęło i Antonio po sześciu o jednostajnéj zawsze godzinie obiadach, jeszcze się nie dowiedział jakim sposobem zaopatruje się ich spiżarnia.
Siódmego dnia z rana, Antonio przechadzał się zamyślony po skale nad brzegiem morza; zamyślony, bo też miał o czém myśleć, zostawało mu tylko dwadzieścia cztéry godziny do odkrycia sekretu którego napróżno od siedmiu dni starał się dowiedzieć. Smutny, spojrzał na dolinę, na któréj biwakowali Francuzi: półkownik stał z lunetą w ręku, a obok niego tłusty doktor. Z ruchu półkownika Antonio się domyślił że go poznał, gdyż po chwili przypatrywania się, zbliżył swą długą lunetę do oka doktora, ten popatrzawszy trochę, kiwnął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: — Tak, to on.
— Tak, tak, prawda, mówił do siebie Antonio, zgadliście, to on, ten gapimucha, ten głupiec Antonio. Po czém zaczął się przyglądać ze szczególną uwagą pięknym drzewom wznoszącym się koło obozu Francuzów, zastanawiając się na którym z tych drzew najprzyjemniéj byłoby zostać powieszonym. Kiedy tak rozmyślał, ktoś go uderzył po ramieniu: obrócił się i zobaczył kapitana.
— Szukałem cię, rzekł Żakomo.
— Mnie, kapitanie?
— Tak. Na ciebie dziś koléj.
— Na mnie koléj?
— Tak, na ciebie koléj.
— Do czego?
— Rozumie się iść po prowizją.
— Ah! zawołał bandyta.
— Nie marudźże, rzeki Żakomo; widzisz że twoi kamraci już czekają na ciebie. Antonio spojrzał w stronę wskazaną, i zobaczył dwóch swoich kolegów, którzy skinieniem głowy dali znak, ażeby się złączył z nimi.
— Natychmiast, rzekł Antonio, i wkrótce ich dopędził.
Wszyscy trzej szli w milczeniu w stronę gdzie skała z niezmiernéj wysokości była okropnie spadzistą; dlatego też półkownik, uważał za rzecz niepotrzebną stawiania tam warty. Przyszedłszy na brzeg téj przepaści, kiedy Antonio oglądał ją, ze spokojnością górala, jeden z jego towarzyszy oddalił się kilka kroków, wyjął z krzaka dębowego wór i powroz, i wróciwszy do Antonio zawiesił mu na szyję wór; a powroz zawiązał pod ramiona.
— Dokata, co robisz? rzekł Antonio, którego ta ceremonija zaczęła niespokoić. Jeden ze zbójców położył się zawieszając głowę tak iżby mógł łatwo patrzeć w przepaść.
— Rób co ja robię, rzekł do Antonio.
— Antonio usłuchał i zamieścił się obok swojego towarzysza.
— Widzisz to drzewo? rzekł wskazując palcem wysterkającą z rozpadliny skały jodłę, dwadzieścia stop pod nimi a tysiąc góro nad doliną.
— Tak, odpowiedział Antonio.
— Słuchaj więc, jest tam gniazdo orle; my spuścimy ciebie aż na tę jodłę; weźmiesz się wówczas jedną ręką za nię, a drugą przetrzęsiesz gniazdo, co w niém znajdziesz włożysz do wora.
— Orlęta? zapytał Antonio.
— I, nie, zwierzynę jaką ich ojciec i matka przynoszą dla dzieci, której trzy części my zjadamy, a resztę zostawujemy dla nich.
Antonio podskoczył z radości.
— I któż to wymyślił tak cudowny środek?
— Kto? do kata, rozumie się że nasz dowódzca, odpowiedział bandyta.
— Czy to być może! zawołał Antonio uderzając się w czoło. I takiegoż to człowieka ja mam zdradzić rzekł z westchnieniem do siebie zcicha.
I w rzeczy samej Żakomo, ścigany jak zwierz dziki, opuszczony na szczycie tak pustej skaty, bez żadnej komniunikacyi oddzielony od ziemi, obrał orły napowietrznych mieszkańców za swoich liwerantów, z którymi bandyci dzielili się jak z braćmi swoimi.
Wieczorem Antonio zniknął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.