Strona:PL Dumas - Pamiętniki D’Antony T1-2.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ze spokojnością dobrego sumienia, był bowiem szczérym w swej zdradzie, i najpewniejszym, że jego towarzysze niemogli się wymknąć.
Piérwsze promienie słońca oświécały wierzchołek skały; miejsce gdzie biwakowali Francuzi było jeszcze cieniem osłonione; patrząc ztamtąd na szczyt téj góry, zdawało się że ogień ją pochłania jak niegdyś Sinai. Powoli, w miarę juk słońce się podnosiło, cienie znikały, strumienie światła roztaczały się na kolosy kamienne i budziły wielkie orły, które wylatując z gniazd swoich podwójnie uderzały skrzydłami, jak gdyby chciały wynagrodzić opożnienie, wznosząc się coraz wyżéj i wyżéj ginęły między chmurami; kiedy niekiedy pomorski wietrzyk przebiegał, ociążony wilgotną wonią, i rozbijał się z jękiem o jodły i korkowe drzewa pokrywające całą tę górę; wówczas te drzewa schylały się łagodnie, podno-