Pamiętniki D’Antony/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
HERUBINO I CELESTYNI.

MAM tu mówić o rozbójnikach. Ciekawy czytelnik niechaj się ze mną uda do Kalabryi, niech się dostanie przez strome skały, przepaści i jary, na wysokości Apeninów, a stanąwszy na ich szczycie, zobaczy — zwracając się ku południowi, po lewéj stronie Kozenzę, po prawéj Santo-Lucido, a przed sobą o tysiąc prawie kroków, drogę oświeconą téj chwili znaczną liczbą ognisk, w koło których tłumią się zbrojni. Ci ludzie ścigają zbójcę Żakomo, tylko co nawet mieli z jego bandą utarczkę; lecz że noc zapadła, zawiesili broń i oczekują nim dzień zaświta dla dalszej pogoni.
Zwróćmy dopiéro oczy ku téj pochyłości: na dość obszerném i urwistém wzgórzu, otoczonym czerwoniawémi skałami, zielonemi i gałęzistémi dęby, bladą i karłowatą zaroślą — rozróżnić można naprzód cztérech ludzi, zajmujących się przygotowaniem wieczerzy, z których jedni rozniecają ogień, a drudzy obiérają barana; za nimi kilku bawiących się w Marra[1]; dwóch, jak dwa posągi nieruchome, stojących na straży, i bardziéj możnaby ich wziąć za dwa ustérki skały, aniżeli za ludzi żyjących; w głębi kobiétę siedzącą w milczeniu, lękającą się poruszyć, ażeby nie przebudziło się uśpione na jéj łonie dziécko; nakoniec trochę w ustroniu postrzegamy zbójcę, który ostatnią skibę ziemi rzucił na grób świéżo wykopany.
Ten zbójca, jest to Żakomo; ta kobiéta, jest to jego żona; ci zaś ludzie na straży, szukający rozrywki w grze, i zajmujący się wieczerzą, składają jego bandę; a ten który spoczywa w dopéro zasypanym grobie, jest to towarzysz Żakomy Hieromimo, zabity czasu potyczki, w której porucznik Antonio tak był nierozważnym, ze się poddał nieprzyjacielowi.
Dopiéro, kiedyś już poznał czytelniku osoby i miejsce sceny, przystąpmy dorzeczy.
Gdy Żakomo dokonał obchód pogrzebowy, upuścił z rąk swoich łopatę, ukląkł na grobie swojego przyjaciela, i blisko kwadransa zostawał nieruchomy modląc się gorliwie; po czém wyjął srebrny w kształcie serca obrazek, zawieszony u jego szyi na różowéj wstędze, ozdobiony wyobrażeniem Najświętszéj Panny i dzieciątka Jezus, i ucałowawszy go ze wszelką przystojnością i pobożnością uczciwego bandyty, powstał z trudnością, oddalił się kilka kroków i wsparł się na skale, któréj wierzchołek panował nad całem dopiéro opisaném wzgórzem.
Żakomo odbywał tę ceremoniją tak cicho i ostrożnie, że nikt nie postrzegł kiedy on wrócił na swoję miejsce. Zapewne ta nieczujność nie podobała mu się, gdyż spojrzawszy srogiém okiem na tych, którzy go otaczali, zmarszczył swą czarną i gęstą brew, roztworzył szérokie usta, i grzmiącym głosem przemówił straszliwe dla każdego zbójcy:

Sangue di Christo....

Wnet ci którzy obierali barana, upadli na kolana, jak gdyby ich porządnie kto zaciął po lędźwiach; gracze zostali z wzniesionémi w górę rękami; stojący na straży machinalnie zwrócili się wlepiając wzrok jeden na drugiego; kobiéta zadrżała; dziécię rozpłakało się.
Żakomo uderzył nogą o ziemię.
— Marjo! utul swe dziécię.
Marja otworzyła z pospiechem szkarłatny, złotem haftowany gorsecik, i zbliżając do ust swojego syna krąglutkie, właściwe pięknościom Rzymianek łono, utuliła go w swoje ramiona, jak gdyby chciała uchronić od grożącego mu jakiego niebezpieczeństwa. Dziécię zamilkło.
Żakomo zdawał się być zadowolnionym tym dowodem posłuszeństwa, czoło jego zachmurzone na chwilę rozpogodziło się i znowu przybrało wyraz głębokiego smutku — spojrzał na otaczających i dał znak ręką, ażeby każdy wrócił do swojéj czynności.
— Jużeśmy się nagrali — rzekli jedni.
— Baran już upieczony — rzekli drudzy.
— To dobrze, odpowiedział Żakomo, możecie wieczerzać.
— A ty Kapitanie? zapytała Marja.
— Ja, nie będę.
— I ja także.
— A to czemu Marjo?...
— Nié mam apetytu.
Ostatnie słowa były wymówione głosem tak cichym i przenikliwym, i zardzawiały bandyta na dźwięk jego zdawał się być wzruszonym; zbliżył swą ogorzałą rękę do czoła kochanki — Marja z czułością przycisnęła ją do ust swoich.
— Dobra Marjo!
— Drogi Żakomo!
— Nie mówmy o tém — lepiej zrobisz, gdy zasiądziesz do wieczerzy.
Marja usłuchała, i oboje usiedli około plecionki słomianéj, na któréj rozłożone były sztuki baraniny upieczonéj na bagnetach karabinów, sér kozi, laskowe orzechy, chléb i wino.
Żakomo wyjął z pochew swojego puginału widelec i nóż srébrny, i podał Marji; sam zaś kontentował się szklanką czystéj wody, którą chodził czerpać u bliskiego źródła; nie pił wina lękając się, ażeby włościanie, od których jedynie od niejakiego czasu mógł dostawać tego napoju, nie zatruli.
Wkrótce wszyscy udali się do stołu, oprócz dwóch na szyldwachu, którzy bardzo często poglądali niespokojném okiem na rozłożone produkta, znikające z nadzwyczajną szybkością ze słomianego obrusa. Niespokojność ich stawała się coraz żywszą, a przy końcu wieczerzy, zdawali się bardziéj czuwać nad ucztującymi kolegami, aniżeli nad obozami nieprzyjaciół.
Gdy tak każdy był zajętym — Żakomo siedział z założonémi rękami, w smutnych pogrążony marzeniach; nareszcie, jakby przezwyciężając jakąś wewnętrzną walkę, rzekł:
Posłuchajcie koledzy! opowiem wam jedno zdarzenie. Wy zaś, rzeki obracając się do straży, możecie zejść ze szyldwachu; nie ośmielą się o téj porze napadać na nas — a do tego, im się zdaje, żeśmy jeszcze obaj.
Nie potrzeba było powtarzać tego rozkazu szyldwachowym — w momencie opuścili swoje stanowiska i złączyli się z wieczerzającymi; ich korporacja ożywiła kończącą się już ucztę.
— Mamże zastąpić ich miejsce?
— Nie, Marjo, nié ma potrzeby.
Marja podała skromnie Żakomowi rękę.
Po wieczerzy każdy szukał sobie miejsca, z któregoby dogodniéj słuchać mógł opowiadania, — ci zaś, którzy dopiéro co jeszcze zaczęli, postawili przed sobą tyle żywności, ile im było potrzeba, aby o więcéj nie prosić — i każdy słuchał następnéj powieści, z ciekawością właściwą wszystkim koczującym narodóm.
Działo się 1799 roku. Francuzi zdobywszy Neapol ustanowili Rzecz-pospolitą; wiadomo, żę Rzecz-pospolita bezczynną długo pozostać nie może. Usiłowali oni podbić Kalabryą: per Bacho! zwyciężyć góralów! Nie była to rzecz łatwa. Bandyci mężnie się bronili, jak my dopiéro czynimy; oceniono głowę dowodzcy, podobnież jak dopiéro moję; między innymi za głowę Cezarysa naznaczono 3,000 dukatów Neapolitańskich.
Jednéj nocy, przed nastaniem któréj wieczorem dało się słyszeć kilka wystrzałów karabinowych, dwaj młodzi pastérze strzegący trzody swéj na górze Tarsia, wieczerzali przy ognisku roznieconém nie tak dla ciepła, jak dla odstraszenia włóczących się tam wilków: byli to śliczne chłopaki, dwaj prawdziwi Kalabryjczykowie, prawie do połowy nadzy — barania skóra ze spinką, sandały na nogach i medalionik z wyobrażeniem Pana Jezusa zawieszony na sznurku, skłladały cały ich ubiór. Obaj jednego wieku, nie znali obaj dawców swego życia: znaleziono ich bowiem opuszczonych, jednego w Tarencie, a drugiego, trzy dni późniéj w Reggio, co dowodzi, iż nie byli jednéj familii. Wieśniacy Tarsyjscy przybrali ich i nazywali dziećmi Madony[2]. Na chrzcie zaś świętym jednemu dano imię Cherubino, a drugiemu Celestyni.
Jednostajne położenie i jednostajne skłonności połączyły ich najściślejszym węzłem przyjaźni. Wieśniacy Tarsyi, ludzie wspaniałomyślni wprawdzie, nie zaniechali jednak dać im uczuć, że przybranymi zostali z miłosierdzia i w nadziei otrzymania za ten dobry postępek królestwa niebieskiego; myśl, iż nie mają na tym padole nic coby ich przywiązywało, oprócz wzajemnéj przyjaźni, bardziéj jeszcze umocniła te szlachetne uczucia.
Czas więc im schodził, jakem dopiéro opisał, na strzeżeniu trzody na górach i pastérskiéj zabawie, dzielili się jednym kawałkiem chleba, z jednego pili naczynia, i liczyli sobie gwiazdy na niebie, jak gdyby ich nic nie obchodziło, — słowem, żyli szczęśliwi i obojętni na wszystko, szczęśliwsi może, niżeli piérwsi bogacze ziemi.
Wtém dał się słyszeć szelest za nimi: obrócili się i postrzegli człowieka wspartego na karabinie, który przyglądał się im pilnie, gdy jedli.
Z ubioru i postaci nieznajomego, łatwo można się było domyślić kim był. Miał na sobie wysoki Kalabryjski kapelusz, dokoła upstrzony białémi i czerwonémi wstążkami z obwódką czarnego axamitu na złotéj wprzążce, z pod którego wiły się sploty czarnych jego włosów; ogromne zausznice; szyja naga; kamizelka z guzikami ze złotych nitek robionémi, jakich używają tylko w Neapolu; kaftanik od niechcenia, a na guziku zaczepione dwie jedwabne różowego koloru chustki, których końce chowały się w kieszeni; pas pełen ładunków zapięty klamrą ze srébrnéj blachy; błękitne spodnie axamitne, i pończóchy ze skórzanémi podwiązkami od sandałów. Dodajmy jeszcze pierścienie na każdym palcu, i zegarek w każdéj kieszeni, dwa pistolety i nóż myśliwski u pasa zawieszony — będziemy mieli pełne wyobrażenie jego uniformu.
Cherubino i Celestyni rzucili na się skrycie znaczące spojrzenia. Zbójca to postrzegł:
— Wy mnie znacie? zapylał groźnie.
— Nie, panie.
— Znacie, czy nie znacie, mnie wszystko jedno. Górale są braćmi, powinni pomagać jeden drugiemu — i dla tego, ja na was polegam. Od wczora ścigają mię jak dzikiego zwierza; zmęczony jestem, głód i pragnienie nieznośnie mi dokuczają.
— Oto jest chléb i woda, prosimy.
Zbójca zasiadł, położył swój karabin na kolanach, pistolety wsunął do olster swojego pasa — i począł zajadać.
Przekąsiwszy trochę, wstał. — Jak się nazywa wioska, zkąd błyska to małe światełko? rzekł, wskazując ręką w stronę, gdzie horyzont najwięcéj był zachmurzony.
Oba chłopaki pilnie przez kilka minut patrzał! ku wskazanéj stronie, potém zakrywając sobie dłonią oczy, zaczęli się śmiać: zbójca z nich żartował — nic tam nie było.
Obrócili się chcąc mu to powiedzieć: ale zbójca już zniknął. Wówczas się domyślili, iż tego fortelu użył, ażeby nie być postrzeżonym, w którą się uda stronę.
Cherubino i Celestyni, przez chwilę w milczeniu spoglądali na się.
— Czy poznałeś go? rzekł cichym głosem.
— Poznałem.
— Lękał się, żebyśmy go nie zdradzili.
— Oddalił się nie powiedziawszy nawet jednego słowa.
— On być musi tu niedaleko.
— Zapewne — niezmiernie był sfatygowany.
— Mimo jego przezornéj ostrożności, odkryję, jeżeli tylko zechcę, jego schronienie.
— I ja także.
Czas niejaki panowało milczenie — namyślali się. Wtém obaj, jak dwa rącze charty, pobiegli szybko każdy winną stronę po za górą.
Nie upłynęło kwadransa — Cherubino już był na powrót przy ognisku; pięć minut późniéj Celestyni już obok niego.
— No i cóż?...
— No i cóż?...
— Widziałem go.
— I ja widziałem.
— Pod cieniem różowego krzewu?
— W grocie ze skały.
— Cóż tam na prawéj stronie?
— Kwiat aloesu — a co miał w rękach?
— Pistolety.
— Spał?
— Spał, jak gdyby chór aniołów czuwał nad nim.
— Trzy tysiące dukatów! wszak to nie więcéj gwiazd na niebie!...
— Każdy dukat znaczy dziesięć karlinów[3], a my zaledwo jednego przez miesiąc zarabiamy karlina; oh! gdybyśmy żyli tak długo jak stary Giuzep, nie zebralibyśmy takiéj summy nawet aż do śmierci.
Tu obaj przez chwilę zdawali się nad czemś rozmyślać — nareszcie Cherubino przerwał milczenie.
— Zabić człowieka! to rzecz okropna!
— Głupstwo, odpowiedział Celestyni; człowiek i baran, to wszystko jedno — przeciąć gardłową żyłkę i koniec.
— Przypatrzyłeś się Cezarysowi?
— Miał odkrytą szyję — nieprawdaż?
— Niebyłoby to trudno — trzeba....
— I nie, byleby nóż był ostry....
Obaj sięgnęli ręką po ostrze swych nożów, i przez chwil kilka patrzali na się w milczeniu.
— Kto piérwszy uderzy? rzekł Cherubino.
Celestyni wziął kilka kamyków do ręki i zapytał:
— Liszka, czy cotka?
— Cotka.
— Nieprawda, bo liszka — tobie wypada.
Cherubino niemówiąc słowa oddalił się. Celestyni ścigał go wzrokiem daleko, nareszcie, gdy znikł zupełnie z przed oczu, zaczął się zabawiać, rzucając kamyki do do ognia. Zaledwo dziesięć upłynęło minut, Cherubino wrócił.
— No i cóż?
— Nieśmiałem.
— Dla czego?
— Spał z roztwartémi oczami i zdawało się, że patrzał na mnie.
Po krótkiéj naradzie obaj pobiegli spiesznie, gdy się zbliżyli, zwolnili kroku, późniéj szli na palczykach, nareszcie pokładli się na ziemi, i jak węże posuwali się na brzuchu — gdy tak dopełzli aż do różanego krzewu, znowu jak węże podniéśli swe głowy, wcisnęli się pomiędzy gałęzie, i ujrzeli zbójcę uśpionego w téj samej pozycyi, w jakiéj go uprzednio widzieli.
Wówczas jeden z nich przesunął się na stronę prawą, a drugi na lewą pod grotę, a gdy się zupełnie do niego zbliżyli, obaj trzymając w zębach swe noże, przyklękli. Zbójca zdawał się przebudzać, oczy jego były roztwarte, tylko źrenice nieruchome.
Celestyni dał znak ręką, ażeby uważał pilnie na jego skinienia. Zbójca kładąc się spać, postawił swój karabin w poprzek groty i dekiel obwinął jedną ze swych jedwabnych chustek. Celestyni odwiązał powoli chustkę, rozpiął ją nad głową Cezarysa, i widząc, że Cherubino już był gotów, spuścił ją raptownie, krzycząc: pal!
Cherubino rzucił się jak młody tygrys na zbójcę: Cezarys wydał jęk straszliwi, podjął się cały we krwi się brocząc i konwulsyjnie ruszając głową, strzelił na wiatr z obu swych pistoletów i padł bez czucia.
Cherubino i Celestyni przez ten czas przytuleni do ziemi nieśmieli nawet odetchnąć, postrzegłszy zaś, iż zabójca już był nieruchomy, powstali i trzymającą się tylko na słabym filarku pacierzowym głowę, odcięli, zawinęli do chustki i udali się niosąc ją na przemiany, drogą do Neapolu.
Szli noc całą przez góry, dążąc ciągle ku morzu, które zdala łyskało po lewéj stronie. Przy rozświtaniu zobaczyli miasteczko Kastro-Villari, lecz nie śmieli przez nie we dnie przechodzić, ażeby krew nie odkryła ich zbrodni, i którykolwiek z bandy Cezarysa, nie pomścił się śmierci swojego dowodzcy.
Głód jednak wkrótce zaczął im dokuczać: jeden z nich przedsięwziął zrobić wycieczkę do najbliższéj oberży dla kupienia chleba, a drugi miał oczekiwać pomiędzy górami, ale zaledwo kilka postąpił kroków, nagłe się zatrzymał.
— A pieniądze? zawołał.
Mieli z sobą głowę ocenioną trzy tysiące dukatów, a w kieszeni ani jednego feniga.
Ten, który miał głowę przy sobie, rozwinął chustkę, zdjął jednę zausznicę Cezarysa i podał swojemu koledze. Za pół godziny posłaniec wrócił z prowizją na trzy dni wystarczającą.
Posilili się, i w dalszą puścili się podróż.
Przez dwa dni szli bez ustanku, przez dwie nocy spoczywali jak dzikie zwierzęta pod cieniem drzewa, albo w grocie skały.
Trzeciego dnia stanęli w małéj wioseczce Altawilia zwanej.
Oberża, w któréj się zatrzymali, napełniona była furmanami podróżujących do Pestum, flisami wojażującymi Selą i lazzaronami, którym zarówno było żyć tam czy ówdzie.
Dwaj Kalabryjczykowie znalazłszy jeszcze wolny kątek, zajęli go, postawili swą zdobycz pomiędzy sobą, wieczerzali, jak gdyby od kilkunastu dni nie mieli nic w gębie, spali czuwając na przemiany, i zapłaciwszy drugiém Cezarysa kolcem, przede dniem jeszcze udali się w dalszą podróż.
Około dziewiątéj godziny z rana, postrzegli ogromne nad zatoką wznoszące się miasto — zapytali, jak się nazywa — odpowiedziano: Neapol.
Nielękając się już towarzyszów Cezarysa, szli prosto do Neapolu; przy moście Maddalena zbliżyli się do straży francuzkiéj, zapytując po Kalabryjsku, do kogo się mają udać o zapłatę summy naznaczonej za głowę Cezarysa.
Żołnierz na straży uważał ich pilnie, i pokręcając ogromne swoje wąsy, mówił do siebie:
— To rzecz dziwna, te błazny, nie większe od mojéj ładownicy, a już mówią po włosku — Nie przeszkadzam przyjaciele, ruszajcie.
Kalabryjczykowie nie zrozumieli go — powtórzyli swoje pytanie.
— Muszą mieć coś do mnie, i zawołał Serżanta.
Serżant pojmował niektóre słowa: domyślał się czego żądają, wnosząc z zabroczonéj krwią chustki, w której Celestyni miał zawiniętą głowę — wezwał oficera.
Oficer pod eskortą dwóch ludzi odesłał ich do Ministeryum Policyjnego.
Wieść, iż Kalabryjczykowie przynieśli głowę Cezarysa, wszędzie dla nich najłatwiejszy wstęp zrobiła.
Minister chcąc zobaczyć walecznych chłopaków, którzy uwolnili Kalabryą od ciężącéj nad nią flagi, kazał ich wołać do siebie.
Długo się przyglądał ich naiwnéj postaci, ich śmiesznemu ubiorowi, nareszcie kazał opowiadać, jakim porządkiem potrafili tego dokazać. Opowiedzieli mu wszystko, jak gdyby to była rzecz najprostsza. Niedowierzający Minister potrzebował dowodu. Celestyni upadł na kolana, i podnosząc za włosy głowę Cezarysa postawił na biórze.
Cóż miał odpowiedzieć? zapłacić należną summę, i koniec.
Widząc jednak, że tak są jeszcze młodzi, proponował im wstąpić do pensyonu, alko jakiego regimentu, przekładając, iż rząd francuzki potrzebuje młodych i tak walecznych chłopaków.
— Potrzeby rządu francuzkiego bynajmniéj nas nie obchodzą, odpowiedzieli, jesteśmy prawdziwi Kalabryjczykowie, nie umiemy ani czytać ani pisać, a nawet nie myśleliśmy, ażeby kiedykolwiek tego mieli uczyć; do żołnierki wstąpić także niechcemy, życie wiejskie, do któregośmy się przyzwyczaili, nie usposobiło nas do karności wojennéj, nie czujemy się nawet zdolni do manewrów i exercycyi; co się zaś ściąga trzech tysięcy dukatów, to rzecz zupełnie odrębna, gotowiśmy one odebrać.
Minister dał im nie wielki bilecik, zadzwonił na oddźwiernego i rozkazał ich zaprowadzić do kassy.
Kassijer zaliczył trzy tysiące dukatów, które zawinąwszy do swojéj jedwabnéj chustki, Cherubino i Celestyni, wyszli przez plac Santo-Francesco-Nuovo na koniec wielkiéj ulicy Toled.
Ulica Toled jest pałacem dla pospólstwa. Tam znaleźli mnóstwo lazzaronów, którzy pod otwartém niebem zajadali makaron włoski ze swoich misek glinianych. Widok ten wzbudził w nich apetyt: poszli do przekupki, wzięli pełną missę makaronu, zapłacili dukata, z którego dano im reszty dziewięć karlinów, dziewięć grenów i dwa kalle[4]; za tę drobiazgę mogliby się utrzymać przez cały miesiąc i pół.
Usiedli na stopniach pałacu Maddaloni, i tam odbyli paradny obiad, o jakim dotąd nie mieli nawet wyobrażenia.
Na ulicy Toled śpią, jedzą, bawią się i grają; Kalabryjczykowie nie chcieli jeszcze spać — podjadłszy, przyłączyli się do jednéj gruppy lazzaronów, grających w Marrę.
W przeciągu pięciu godzin przegrali trzy kalle.
Tracąc każdego dnia tak znaczną summę; mogliby grać prawie przez jednotrzecich wieczności.
Na nieszczęście swoje, dowiedzieli się tego samego wieczora, iż są w Neapolu domy, w których za jeden obiad można zapłacić dukata, i w jednéj godzinie przegrać tysiąc kallów.
Gdy się zbliżył czas wieczerzy, kazali prowadzić siebie do jednego z tych domów; był to stół publiczny. Traktijernik spojrzawszy na ich ubiór zaczął się śmiać, lecz gdy ci pokazali swoje złotko, pan Szyper ukłonił się im niziutko, i prosił ażeby wstąpili do osobnéj komnaty, i nadal przychodzili tam wieczerzać, nim ich wielmożność raczy sprawić dla się przystojniejszą odzież, w którejby mogli jadać ze wszystkimi innymi gośćmi.
Cherubino i Celestyni spojrzeli na się; nie pojmowali co traktijernik chciał wyrazić przez tę przystojniejszą odzież; kostium jaki mieli na sobie, w ich wyobrażeniu zdawał się być bardzo gustownym; i w rzeczy saméj składał się, jakeśmy wyżéj powiedzieli, z pięknéj baraniéj skóry orąbionéj do koła lamówką, z ślicznych bandażowanych sandalików, reszta zaś ciała była naga, co wydawało się dla nich dogodniejszém, gdyż ciepło nie tak im dokuczało. Rozmyślili się jednak, gdy im wytłumaczono, iż koniecznie potrzeba było mieć kompletny uniform, ażeby dostąpić zaszczytnego prawa, jadania obiadu za dukata, i stracenia tysiąca kallów w jednéj godzinie.
W tym czasie, gdy nakrywano siół, wszedł krawiec do komnaty, i zapytał jakiego rodzaju chcą odzieży.
Ponieważ koniecznie tego potrzeba, odpowiedzieli, obaj chcemy mieć ubiór kalabryjski taki, jaki noszą młodzi bogacze w Kozenzie i Tarencie.
Krawiec ukłonił się na znak, że się zgadza, dodając, że ich wielmożność wszystko będzie miała gotowe jutro rano.
U stołu panowie Kalabryjczykowie przyznali, że ravioli i sambajone były nierównie wyborniejsze, aniżeli macaroni; że lacrima christi była lepszą, aniżeli czysta woda; że chléb owsiany połykał się przyjemniéj i gładziéj, aniżeli placek z jęczmienia.
Po wieczerzy, pytali się służącego, czy wolno im położyć się spać na ziemi, — służalec wskazał łóżka, które wydały się im kaplicami, czy przybytkiem jakiego bóstwa.
Celestyni, który z obopólnéj uchwały był kassijerem, zamknął swą chustkę z dukatami w potajemniku znajdującym się przy łóżku, i klucz przyczepił do sznurka jaki miał na szyi.
Pomodliwszy się z największą attencją Najświętszéj Pannie, ucałowali swoje szkaplerze i położyli się w łóżkach, w których wybornie pomieścić się mogło pięć osób bez żadnéj żeny — usnęli. Nazajutrz krawiec dotrzymując danego słowa, zjawił się, — i tego dnia mając już kompletny kostium, mogli obiadować u stołu publicznego, i wejść na salę gier: — Sto dwadzieścia dukatów przegrali.
Służalec proponował, ażeby dla pocieszenia się, odwiedzili wieczorem dom, w którym nierównie przyjemniéj się zabawią.
Przy schyłku dnia napełnili swoje kieszenie dukatami i udali się za chłopcem; bawili się tam przez noc całą, i ledwo nazajutrz rano wrócili do hotelu wygłodniali i z próżnémi kieszeniami.
Doskonały to był sposób życia. Znając już położenie domu, w którym nocowali, gdy zabawa jaką tam mieli, tyle im się podobała ile wytworny stół i szulerka, udali się doń i następnéj nocy.
Takim porządkiem przepędzali chwile przez dni piętnaście, — i to ich znacznie upolerowało, mogli się nawet już porównać z jakim rzymskim prałatem, albo podporucznikiem francuzkinm; co na jedno wychodzi.
Jednego wieczora, gdy wracali do domu, znaleźli z rozkazu wyższéj Zwierzchności zapartą bramę — jakieś zabójstwo było tam popełnione.
Tłum ludu, jak lawa rzeki, płynący ulicą, zwrócił ich uwagę — złączyli się z nim, i wkrótce ujrzeli się przy Villa-Reale, na wspaniałéj ulicy Chiaja, któréj jeszcze nie znali.
Chiaja, o dziesiątéj godzinie wieczornéj, jest schadzką wielkiego świata; cały Neapol uczęszcza tam dla nasycenia się przyjemnym wietrzykiem wybrzeża, ożywionego wonią pomarańczy, sorentów i jaźminów pozylipu. Jest tam fontann i posągów więcéj, aniżeli w jakiejkolwiek części świata, a oprócz tych fontann i posągów, najwspanialszy widok morza.
Nasi dwaj birbanci, jedna ręka na piéniądzach, a druga na puginale, zaczęli się przechadzać ocierając się koło dam i potrącając mężczyzn. Zatrzymali się przy jednéj gruppie przed kawiarnią, wśród téj gruppy stała kolaska, a w téj kolasce kobiéta ochładzająca się lodami. Ciekawi zebrali się dla przypatrzenia się téj damie.
I rzeczywiście, była to tak piękna kobieta, jakiéj od Ewy świat jeszcze nie oglądał; istota, przed którą klękajcie nawet Papieże!
Nasi Kalabryjczykowi zaszli do kawiarni, kazali sobie podać dwa sztofy sorbetu, i usiedli przy oknie, ażeby się bliżéj przypatrzyć téj damie; miała nadewszystko cudownie zgrabne rączki.
— Corpo di Baccho! ach jakże piękna! zawołał Cherubino.
Jakiś mężczyzna zbliżył się do niego i uderzając zlekka po ramieniu, rzekł:
— Korzystajmy z pory.
— Cóż to ma znaczyć?
— Znaczy to, że hrabina Fornera, dwa dni już temu, jak się pokłóciła z Kardynałem Rospili.
— I że....
— I że, jeżeli ci się podoba, za pięćset dukatów, i to pod największym sekretem...
— Jest mi wolną?
— Jest twoją.
— Ah! więc ty jesteś...?
Un Rufiani per servir la.
— Ależ Panowie, rzekł Celestyni, ja także chciałbym do tego należeć.
— Nie zaszkodzi i duplicata, odrzekł Rufian.
— Przy kimże piérwszeństwo?
— To łdo nas należy. Idź tymczasem dowiedzieć się, czy wolno być u niéj dzisiaj, i powracaj do hotelu Weneckiego, gdzie my mieszkamy.
Rufian poszedł w swoję stronę, nasze chłopaki w swoję — pojazd hrabinéj także się oddalił. Cherubino i Celestyni wrócili do hotelu: zostawało im tylko pięćset dukatów; usiedli przy stoliku, położyli taliją kart, i zaczęli brać po kolei.
As kierowy wyszedł dla Cherubino.
— Przyjemnych zabaw, rzekł Celestyni, i rzucił się na swoje łoże.
Cherubino zsypał piéniądze do kieszeni — i oczekując na Rufiana, bawił się od niechcenia z puginałem, próbując czy łatwo wysuwał się z pochew — wkrótce przybył i pożądany goniec.
— Wolno, rzekł.
— To dobrze, ruszajmy.
Wyszli: — noc była pogodna, niebiosa wszystkiemi swojemi oczy poglądały na ziemię — Hrabina mieszkała na przedmieściu Chiaja; Rufian szedł na przodzie, Cherubino postępował za nim śpiewając:

Che bella cosa é dc morire ucciso
Inanze a la porta de la innamorata,
L’anima se ne sagli in paradiso,
E lo cuorpo lo chiegue lo scasata.[5]

Przybyli da ukrytych drzwiczek — jakaś kobieta tam na nich czekała.
— Proszę zapłacić; rzekł Rufian, sto dukatów mi należy. Czterysta zaś złożysz do alabastrowego koszyka, który się tam na kominku znajduje.
Cherubino zaliczył sto dukatów i udał się za przewodniczką.
Wszedł do ślicznego bardzo pałacu z marmuru; po obu stronach wschodów paliły się lampy w kryształowych globusach, każdą lampę przedzielały kadzielnice spiżowe, z których dymiły się najprzyjemniejsze wonie.
Przeszli przez apartamenta, najwygodniejsze nawet dla króla i całego dworu; wreszcie w końcu ogromnéj galeryi, zakończonéj niejakąś kolumną, przewodniczka otworzyła drzwi, popchnęła Cherubino, i z pospiechem zamknęła je zanim.
— Czy to ty Gidsa? rzekł głos kobiécy.
Cherubino spojrzał w stronę zkąd głos pochodził, i zobaczył hrabiną, tylko w lekkim muślinie, leżącą niedbale na sofie bomzynem powleczonéj, i igrającą z puklem długich rozpuszczonych swych warkoczy, które ją przysłaniały, jak hiszpańska mantylka.
— Nie, Signoro, to ja, nie Gidsa; odpowiedział Cherubino.
— Któż ty? rzekła przenikającym głosem.
— Ja, Cherubino, dziécko Madony — i młody zapaleniec pomknął się aż do sofy.
— Hrabina podniosła się trochę i poglądając nań z zdumieniem.
— Przychodzisz od pana....? rzekła.
— Od siebie samego, Signoro.
— Nie rozumiem.
— Natychmiast wytłumaczę: — Dzisiaj w Chiaja, kiedyś się ochładzała lodami, ujrzawszy cię pani, w uniesieniu zawołałem: per Baccho! jakże jest piękną!...
Hrabina uśmiéchnęła się.
Wtem jakiś człowiek zbliżył się do mnie. «Chciałżebyś téj piękności, która cię tak zachwyca? — I bardzo. — Pięćset tylko dukacików, a rzecz pójdzie dobrze.» Powróciłem do domu, wziąłem piéniądze i udałem się za nim — przy bramie tego pałacu domagał się stu dukatów, zaliczyłem mu; cztérysta zaś czerwonych złotych, mówił mi, ażebym złożył w alabastrowym koszyku; oto w tym.
Cherubino trzy czy cztéry garście złota rzucił do koszyka, i piéniądze rozsypały się aż na kominek.
— Co za nieznośny Maffeo, rzekła hrabina. Także to robią się rzeczy.
— Nie rozumiem co to jest Maffeo, odpowiedział góral, i nic wiém sposobu jakim się odbywają te rzeczy. Wiém, że mi przyrzeczono cię pani za umówioną summę; wiém także, że tę summę zapłaciłem, a ztąd, że dzisiaj mam do niéj prawo.
Domawiając tych słów Cherubino zbliżył się do dywanu.
— Zostań! zawołała, albo zadzwonię na sługi, i każę cię wyprowadzić za drzwi.
Wzruszony Cherubiuo sięgnął ręką po swój puginał.
— Słuchaj Signoro, rzekł do niéj śmiało, gdyś mię słyszała tu wchodzącego, rozumiałaś zapewne, że ci się przedstawi jaki znakomity prałat, albo bogaty wojażer francuzki, i pomyślałaś — będę miała nie złą gratkę. Aż tu ani jedno, ani drugie; masz przed sobą Kalabryjczyka, a do tego jeszcze, mieszkańca nie dolin, lecz górala; dziécko, jeżeli ci się tak nazwać podoba, lecz dziécko, które przyniosło z Tarsia do Neapolu głowę zbójcy; a jakiegoż jeszcze zbójcy? — Cezarysa! To złoto które widzisz, jest ostatkiem nagrody za nią; 2,500 dukatów, poszły sobie na grę, potonęły w winie, albo się przehulały z kobiétami. Za te zaś pięćset, mógłbym jeszcze przez dziesięć nocy mieć kobiétę, pić wino i szulerować; ale nie chciałem — żądałem ciebie i będę miał ciebie.
— Umarłą, tak, być może.
— Żyjącą.
— Nigdy.
— Hrabina podniosła rękę chcąc ująć taśmę od dzwonka, Cherubino jednym susem od kominka wskoczył na dywan.
— Hrabina krzyknęła tylko i zemdlała: młody zapaleniec przebił swym puginałem jéj rękę o sześć cali niżej taśmy od dzwoneczka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

We dwie godziny Cherubino wrócił do hotelu Weneckiego, przebudził śpiącego jak najspokojniéj Celestyniego; ten podjął się z łóżka i zaczął przecierać sobie oczy.
— Co znaczy ta krew? rzekł Celestyni spoglądając na swojego towarzysza.
— Nic.
— A hrabina?
— Wyborna kobiéta.
— Na cóż mię u kata przebudziłeś?
— Nie mamy już ani jednego bajocco, trzeba nam przede dniem jeszcze stąd się oddalić.
Celestyni wstał. Wkrótce obaj wyszli z hotelu, nikt ani pomyślał nawet ich zatrzymywać, gdyż zazwyczaj w różnej wychodzili porze.
O pierwszéj godzinie zrana przeszli przez most Maddalena; o piątéj byli już między górami.
Tam się zatrzymali.
— Co teraz poczniemy? rzekł Celestyni.
— Dalibóg sam nie wiém; czy masz ochotę zostać znowu pastérzem?
— Za nic w świecie.
— Zostańmy więc zbójcami.
Obaj podali sobie ręce i przysięgli przyjaźń i jedność na wieki. Dochowali święcie téj przysięgi, gdyż od tego dnia nigdy się z sobą nie rozłączali.
Mylę się, rzeł; Zakomo przerywającym głosem poglądając na grób Hieronimo: już więcéj godziny jak się rozłączyli.







  1. Rodzaj gry używany we Włoszech — w której przedstawia się swojemu apartynerowi dłoń z roztwaremi i złożonemi palcami; kto zgadnie liczbę roztwartych, ten wygrał. Prz. Aut.
  2. Figll della Madona.
    Prz. Aut.
  3. Moneta srebrna Neapolitańska, niespełna złoty jeden wynosząca.
  4. Dukat ma dziesięć karlinów, karlin 10 grenów, a gren 10 kallów.
  5. Miło jest umrzeć u drzwi swéj kochanki! gdy dusza wstępuje w rajskie okolice, ona płacze nad zwłokami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.