Pamiętniki D’Antony/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
MARJA.

Nazajutrz półkownik kazał całemu swojemu regimentowi stanąć pod bronią; po uczynionym przeglądzie: —
— Który z was, rzekł do żołnierzy o sto pięćdziesiąt kroków trafi do trzech razy, w butelkę, kulą z karabina rynsztunkowego?
Trzech ludzi wyszło z szeregów.
— Zobaczymy, rzekł półkownik.
Postawiono butelkę, w naznaczonej mecie: — Jeden ze strzelców od trzech razy stłukł trzy butelki, dwaj zaś inni tylko po jednej.
— Jak się nazywasz? rzekł półkownik do tego który najlepszy daj dowód swojej zręczności.
— Andre, odpowiedział woltiżer wspierając się jedną ręką o karabin, a drugą poprawiając swoje ogromne wąsy, — gotów na usługi jeżeli mię osądzi zdolnym do tego, dodał ruszając ramionami jak człowiek, który już od dziesięciu lat nosił lamkę.
— Widzisz tego orła co krąży nad naszemi głowami?
Woltiżer przyłożył rękę do czoła, ażeby światło nieraziło mu oczu, i po chwili patrzania.
— Tak, widzę, mój półkowniku, odpowiedział. Potém dodał z wewnętrznem ukontentowaniem zadowolnionego samym sobą. Chwała Bogu jeszcze niemamy krótkiego wzroku.
— No mówił dalej półkownik, ubij go, będziesz miał dziesięć luidorów.
— Z tego miejsca, zapytał woltiżer.
— Z tego czy z innego, wszystko jedno.
— W lot?
— Strzelaj w lot czy do siedzącego, jak chcesz. Mierzyć się możesz przez cały dzień i noc, niezabraniam. Masz na to trzydzieści dni, przez cały ten czas uwalniam ciebie od wszelkich po służbie powinności.
— Eh, eh! słyszysz moja kukułko? rzekł woltiżer do orła, jak gdyby król ptaków mógł go rozumieć, trzymaj się bracie teraz mocno za swoję czapkę, ostrzegam wcześnie.
Po czém z punktualnością najlepszego Strzelca zaczął toaletę swojej rusznicy: włożył nowy krzemień, przeczyścił lufę pakułami, wybrał ze dwunastu swoich ładunków same tylko kule kalibrowe, napełnił bukłaszkę wódką, wziął chleba razowego pod pachę, i poszedł nucąc żołnierską zwrotkę:

Oh smutno żyć
Żołnierzem być!
Ah miło żyć
Hułanem być!

Widoczna rzecz że był kontent ze swojego stanu i z siebie samego.
Półkownik długo patrzał za odchodzącym, na którego zręczności pokładał swoje nadzieje; nareszcie gdy znikł mu zprzedoczu w jodłowym lasku u stop skały, zwrócił znowu wzrok swój na orła, który opisując ciągle bieg krążący, zwyczajny drapieżnym ptakom, zbliżał się stopniowo do wierzchołka skały. Wtém z szybkością błyskawicy przypadł, po czém wkrótce znowu się podniósł, niosąc w szponach zająca i znikł w rozpadlinie, gdzie było jego gniazdo.
W kilka minut znowu się ukazał, i osiadł na rogu skały spiczastym jak igła.
Zaledwo zwinął swoje skrzydła, gdy niespodzianie dał się słyszeć wystrzał.
Orzeł spadł. W dziesięć minut wyszedł z lasku Andre niosąc swoję zdobycz.
— Otoż i kurczątko indyjskie, rzekł on rzucając swą królewską zwierzynę pod stopy półkownika: jest to samczyk.
— Oto są i twoich dziesięć luidorów!
— Może tyle za samicę? mówił daléj Andre.
— Dwa razy tyle, odpowiedział półkownik.
— Dwadzieścia luidorów! daruj pułkowniku, musisz mieć djabelny do nich gust, płacić tak wiele za zwierzynę, która nie może się przydać na strawę nawet dla prostych żołnierzy! ale co to do mnie należy; o gustach nie można rozprawiać. Dostawię i samicę, a jeżeli się podoba, wypcham ich i pan będzie miał parę doskonałego ptastwa.
— Dwadzieścia luidorów, rozumiesz?
— I czemuż nie, odpowiedział Andre kładąc zapłacone mu teraz dziesięć luidorów do kamizelki. Rozumiem. Niech pan będzie spokojnym; nic wrócę z próżnemi rękami.
Po czem oddalił się gwiżdżąc swoję ulubioną zwrotkę.
Tą razą wrócił ledwo aż nazajutrz rano; ale jak wczora dotrzymał danego słowa.
— Ah! zawołał półkownik nie posiadając ssę z radości.
— Będzie tu jak i za trzeciego kapucyna, rzekł Andre brząkając po kieszeni.
Półkownik spojrzawszy na niego śmiejąc się —
— Cóż to? zapytał.
— Pan widzi, bębnię pobudkę.
— Masz, rzekł półkownik podając kiesę.
— Chodźcie tu, moi przyjaciele, rzekł Andre wprowadzając nowych przybyszów do swojéj kabzy: zobaczycie się z dawnymi swoimi kolegami; tylko nie gadajcie tam źle o mnie.
— A teraz, rzekł półkownik, możesz się oddalić, nie potrzebuję cię w tym momencie.
— Może potrzeba ażebym ich oskubał?
— Nie, dziękuję.
— Ale bo to, za taką cenę, wypadałoby... Może pana obrażam? proszę mi darować, nie brać to za afront.
To mówiąc Andre, stulił nogi, wyprostował się jak struna, salutował po żołniersku, i wyszedł.
— Kapitanie, rzekł nazajutrz bandyta, który chodził po prowizją, niceśmy nie znaleźli w gnieździe.
— Jakto, orlęta już wyleciały? zawołał kapitan drżąc cały.
Nie, są one tam jeszcze; ale widno ich i ojciec i matka uważając że tak wiele zjadają sprzykrzyli ciągle im dostarczać.
— Cóż robić, rzeki kapitan, będziemy się obchodzić dzisiaj jak można, — ostatkami wczorajszemi
Nazajutrz Żakomo sam udał się po proprowizją. Przywiązał sznur i kazał siebie spuszczać. Dostawszy się do gniazda, zatopił rękę, znalazł tylko dwóch młodych orłów już nieżywych, zabrał i to.
— Ten bezczelny Antonio nas zdradził, rzekł dowodzca.
Dnia tego zjedli jednego orluka.
Nazajutrz połowę drugiego.
A dnia następnego drugą połowę.
Po obiedzie Żakomo wyszedłszy nad brzeg skały zobaczył półkownika z ogromną swoją lunetą w ręku, skierowaną na wierzchołek skały. Rozmawiał z doktorem, którego tegoż samego dnia, jak tylko się dowiedział o sposobie jakiego używają zbójcy w zaopatrywaniu się żywnością, uwolnił z pod aresztu. Półkownik postrzegł go także i na znak, że chce z nim parlamentować, wywiesił na swojéj szpadzie białą chustkę. Żakomo zrozumiał ten znak, zawołał Marją, odpiął jéj fartuch, przyczepił do końca pertyki i zatknął jak chorągiew na najwynioślejsze miejscu wzgórza. Półkownik postrzegłszy, że się zgadza na parlamentacją, zapytał, czy nié ma ochotnika, któryby się podjął zanieść zbójcom warunki. Andre wystąpił ze szranków.
Potrzeba było śmiałka nie lada do takiéj ambasady, rozbójnicy kalabryjscy nie bardzo obserwują zwyczaje przyjęte w podobnych okolicznościach. Przestąpiwszy sami prawo, aż nadto mogli nadużyć prawa parlamentarstwa; dla tego też Andre prosił półkownika o pomówienie z nim słów kilka na osobności. Oddaliwszy się trochę na ustronie, wydobył z kieszeni trzydzieści swoich luidorów i podał półkownikowi.
— Cóż to ma znaczyć? zapytał półkownik.
— Znaczy to, odpowiedział, że jeżeli ci ichmoście, którzy tam są na górze, zechcą się ze mną obejść po swojemu, co bardzo łatwo może się przytrafić, mówiąc między nami półkowniku, nie życzyłbym ażeby oni byli moimi sukcessorami. I dla tego mój półkowniku, dwadzieścia luidorów proszę przesiać mojéj starej matce, a dziesięć oddać naszéj markitance, która myje nam bieliznę gratis, daje na kredyt stomachałkę i....
Pólkownik przyrzekł najakuratniéj wypełnić jego rozporządzenie, w przypadku jezeli mu się wydarzy jakie nieszczęście, i dał swoję instrukcją: przyrzekając dla wszystkich bezpieczeństwo i życie, oprócz tylko jednego Żakomo.
Andre udał się w podróż, zaczął grabolić się na górę ze spokojnością i ufnością godną zastanowienia; z ufnością, jaką pokładał na męztwie swojém i na wymowie, którą spodziewał się mieć w razie potrzeby. Dostawszy się na górę, zobaczył o pięćdziesiąt kroków zbójcę stojącego na straży, który wołał po kalabryjsku; — Kto idzie? — Parlamentarz, odpowiedział z krwią najzimniejszą Andre, i kończył dalej swą drogę. — Kto idzie? powtórzył raz drugi pikietnik. — Gapiu, mówiłem ci parlamentarz, odpowiedział Andre podnosząc głos i postępując znowu kilka kroków. — Kto idzie? krzyknął po raz trzeci bandyta biorąc swą rusznicę na ceł. — Do kata! czyś ty ogłuchł, rzekł Andre krzycząc ile płuc stawało i rozdzielając każdą po osobno syllabę: — Par-la-men-tarz, par-le-m-en-toar; słyszysz teraz?
Ale widno zitalizowane nawet słowo, nie miało swojego skutku; gdyż w chwili, kiedy się chciał przekonać o biegłości swojéj w sztuce filologicznej, kula przeszyła wierzch kiwera woltyżerowi, unosząc że był niepodpięty pod brodą, przepaść ten piękny strój żołnierski.
Plemię.... wilcze, rzekł Andre, biegły w swojéj historyi rzymskiéj, i cóż ztąd? bardzoś się popisał.... Kiwer zawierający więcej trzydziestu listów od moich kochanek, listów tak drogich dla mnie i.... Ah! rozbójniku! chcesz chyba żebym ci wydarł duszę!!!...
Gdy domawiał tych słów, bandyta widząc, że Andre jako parlamentarz był bez broni, biegi do niego chcąc przebić swoim sztyletem.
Andre sięgnął ręką po swój miecz, lecz niestety! omylił się, miał tylko pochwę przy sobie. W tejże chwili zabłysł zbójecki sztylet. Andre porwał za pięść swojego przeciwnika, cios który miał go ugodzić zawisł; — tu zaczęli się z sobą passować.
Dwaj zapaśnicy spotkali się z sobą na ścieżce między skałą prostopadle się wznoszącą, a pochyłością w przepaść na dwa tysiące stóp najmniéj głęboką. Ta ciasna przestrzeń pokrytą była smolnemi i suchemi ziołami, które z przyczyny upałów tak się stały ślizkiemi, iż niebezpiecznie było nawet jednemu nie mającemu żadnéj przeszkody, tamtędy przechodzić; dla tego też każdy z nich usiłował jak można oddalić się od brzegów przepaści, gdyż aby się choć trocha jeden przechylił, polecieliby obaj niezawodnie. Bandyta starał się wydobyć swą rękę ze szczypców przeciwnika, lecz nadaremno; drugą zaś trzymali jeden drugiego objąwszy zaszyję, i patrząc na tych ludzi pałających wściekłą żądzą zabójstwa, sądzićby potrzeba, że dwaj bracia spotkawszy się po długiem niewidzeniu ściskają się z sobą tak czule.
W takiéj pozycyi zostawali czas jakiś nieruchomie; wkrótce jednak kolana bandyty zaczęły drgać, zaczął się przeważać, głowa jego z wysilenia opadła, jak wierzchołek drzewa za powiewem wiatru, nareszcie jak dąb z korzenia wywalił się ciągnąc za sobą Andre, i w tymże czasie chcąc za cokolwiek się uchwycić, rozdjął dłoń swoję i upuścił sztylet, który upadł o pół stopy tylko od przepaści.
Wówczas zaczęli się passować z sobą na równie, bandyta usiłował puginał zrzucić nogą w przepaść, Andre zaś chciał go schwycić do rąk; takim porządkiem obaj musieli się zbliżać do brzegu. Kiedy niekiedy rozogniony wzrok ich zwracał się w przepaść, do której nieznacznie coraz się zbliżali; po czém nie mówiąc ani jednego słowa, ani jednej groźby, wszystkie ich członki zwarły się. Przez ten czas Andre ciągle zdawał się brać górę nad swoim przeciwnikiem, i w téj chwili jedną ręką dusił go za szyję, a drugą już już sięgał rękojeści puginału, i nareszcie dosiągł. Bandyta widząc śmierć niechybną, natychmiast przedsięwziął umrzeć, ale umrzeć z nim razem. Wsparł się niepostrzeżony od Andre nogą o skałę, i w chwili kiedy puginał błysnął nad jego piersiami, wspiął się; i Andre który leżał na nim, poleciał razem ze zbójcą w przepaść. Straszliwy krzyk rozległ się; był to, krzyk wysilenia się całéj natury człowieka, było o ostatnie i największe pożegnanie stworzenia stworzeniu; bandyta i żołnierz już nie mieli ziemi.
— W tejże chwili krzyk inny dał się słyszeć: Żakomo posłyszawszy wystrzał karabinu biegł z daleka, widział ich walkę, lecz przybył w chwili, kiedy się walka skończyła. Wołał do nich wyciągając ramiona, jak gdyby mógł ich zatrzymać, widząc zaś że już znikli, skoczył susem tygrysa na skałę wpadającą trochę w przepaść, zapuścił ciekawe oczy w rozpadlinę: — zgruchotane ciało zbójcy woda płynącego tam strumienia już unosiła.
— Kamracie! rzekł w téj chwili głos jakiś wychodzący o kilka stóp tylko pod nim, kamracie!
Żakomo zwrócił oczy w stronę zkąd głos pochodził, i zobaczył Andre na drzewie wyrastającém z rozpadliny skały siedzącego konno.
Lecąc w przepaść obaj przeciwnicy, puścili jeden drugiego, i Andre tak był szczęśliwym, że się zaczepił za to opiekuńcze drzewo i zamieścił się na niém oklep, mając nad sobą prostopadle na dziesięć stóp skałę, a pod sobą przepaść gdzie jego zapaśnik zginął.
— Ali! zawołał zdumiony Żakomo, któż ty jesteś?
— Otoż chwała Bogu choć jeden co mówi po francuzku, będziemy się przynajmniej rozumieli, rzekł Andre poprawiając się na swojém drzewie.
— Kto jestem? — Jestem Andre Frochot, rodem z Corbeil, z okolic Paryża, żołnierz lekkiéj jazdy 34 regimentu, nazwanego przez Cesarza, regimentem groźnym.
— Czegóż ta szedłeś? mówił daléj Żakomo.
— Szedłem od mojego półkownika z warunkami do traktatu ugody z wami.
— To dobrze, rzekł Żakomo.
— No, jeżeli to dobrze, odpowiedział Andre, bądźże tak łaskaw, spuść mnie cokolwiek tutaj, ażebym się mógł wydobyć, powróz naprzykład jaki, i wyciągnij mię, heim? tu zrobił giest, jak gdyby wyciągał ze studni wiadro.
Żakomo oddalił się kilka kroków, wyjął z krzaka powróz, od niejakiego czasu już nieużyteczny, spuścił jeden koniec do Andre, ten okręcił go w koło siebie, zawiązał mocno, wziął się obiema rękami nad głową za linę i dał znak mówiąc: No bracie, hup!!! Silny Żakomo zaczął go windować, Andre posuwał się w górę jak kłębek nici zwijany przez kobiétę, kiedy już był blisko wierzchołka, Żakomo nastąpił powróz nogą, ażeby się nie wyśliznął i podał mu ręce, Andre wspiął się całemi silami — i już obok bandyty.
— Wdzięczen ci jestem bracie, rzekł Andre odwiązując powróz i poprawiając swój żołnierski ubiór z jak największą akuratnością i flegmą, jak gdyby zaraz miał iść na przegląd; dziękuję ci, jeżeli będziesz w podobnem zdarzeniu, zawołaj tylko Andre Frochot, a pewno potrafię ci się wywdzięczyć.
— Dobrze, dobrze, rzekł Żakomo. Tymczasem twoje warunki?
— Ah! rzekł Andre, dalibóg nié ma co żartować. Moje warunki były w kiwerze, a mój kiwer, na nieszczęście djabli wzięli.
Tamten, dodał on patrząc w przepaść, poszedł go szukać, ale nie spodziewam się czy wróci.
— Może pamiętasz co zawierały? rzekł Żakomo.
— Oh! wyliczę ci nawet na palcach.
— Cóż przecię?
— Zawierały, tylko słuchaj dobrze...
— Tu Andre przybrał poważną minę ambassadora, zawierały, że wszyscy bandyci będą wolni, oprócz tylko dowodzcy, który koniecznie musi być powieszonym.
— Jesteśże pewnym tego?
— Jakto, czy jestem pewny? Alboż to masz mnie za jakiego błazna? Powiadam ci słowo w słowo, wierz mojemu honorowi, honorowi Andre.
— Takim porządkiem może się zgodzimy, rzekł Żakomo. Chodź ze mną.
Andre usłuchał. W dziesięć minut przybyli na wzgórze, któreśmy z początku naszej historyi opisali; bandyci leżeli w biwakach, Marja siedząc pod skalą karmiła swoje dziecko.
— Dobra nowina, moi przyjaciele! rzekł Żakomo zbliżając się, Francuzi darują wam życie i wolność. Zbójcy podskoczyli z radości; Marja podniosła melancholicznie głowę.
— Wszystkim? rzekł jeden z bandytów.
— Wszystkim, odpowiedział Żakomo.
— Bez wyjątku? przemówił słodki głos Maryi.
— I cóż to ma obchodzić tych walecznych ludzi, odpowiedział zaambarasowany Żakomo, że jest wyjątek, gdy ten bynajmniej do nich się nie odnosi.
— To dobrze, rzekła Marja spuszczając głowę smutnie.
— A więc, rzekł jeden z bandytów jest jakiś wyjątek, jak powiadacie, i zapewne ten wyjątek tycze się naszego wodza?
— Być może, odpowiedział Żakomo.
— I to ten człowiek ośmielił się...?
— Tak, rzekł Żakomo.
Bandyta spojrzał na swoich towarzyszy i wyczytując z ich twarzy zgodność z jego myślą, przyłożył karabin i zmierzył do Andre.
— Dla Boga! co robisz? zawołał Żakomo, zasłaniając Andre swoją osobą.
— Chcę, odparł bandyta, chcę nauczyć tego poganina, ażeby raz drugi nie śmiał wchodzić z takiemi propozycjami.
— Czego ten warjat chce odemnie? rzekł Andre podnosząc się na palcach i patrząc przez ramie Żakomo; czy to mu często się przytrafia!
— Dobrze, dobrze mój Luidgi, odpowiedział Żakomo, dając znak ręką, połóż swój karabin; to tylko twoje takie zdanie, drudzy zapewne inaczej myślą.
— Taka chęć wszystkich, nieprawda? rzekł obracając się do swoich towarzyszy.
— Tak, tak, odpowiedzieli wszyscy; tak, żyć albo umrzeć razem z naszym wodzem. Niech żyje wódz nasz! niech żyje nasz Ojciec! niech żyje Żakomo! Marja jedna nic nie odpowiedziała, dwie tylko ciche łezki spłynęły po jej piękném licu.
— Słyszysz? rzekł Żakomo obracając się do Andre.
M Tak, słyszę, odpowiedział Andre, ale nic nie rozumiem.
— Ci ludzie mówią, że chcą żyć i umrzeć ze mną, gdyż ja jestem ich wodzem.
— Bardzo przepraszam, odpowiedział Andre prostując się, i podnosząc rękę do czoła, salutował po żołniersku. Nie miałem honoru znać jego. Dla takich panów zawsze jestem z należytym szacunkiem.
— No, dobrze, rzekł Żakomo ze szlachetną dumą, któraby nie ubliżyła samemu nawet królowi; teraz kiedyś mię poznał, wróć do swojego półkownika i powiedz mu, że w całéj Żakoma bandzie która umiera z głodu, nié ma ani jednego człowieka, któryby chciał okupić sobie życie, życiem swojego dowodzcy.
— Nie dziwię się temu bynajmniéj, odpowiedział Andre pokręcając swoje wąsy, to dowodzi, że wszędzie są dobrzy.... wszędzie dobrzy ludzie: i nic więcéj.
— Teraz, rzekł Żakomo patrząc niespokojném okiem na otaczających bandytów, radzę tobie oddalić się powiadam za nic.
— Z ochotą, odpowiedział Andre patrząc w koło siebie wzrokiem pogardy; niewielką mam ochotę gawronić waszych barakach, gdzie głód, tam mówią gościnność nie miła.
— Dowodzca zmarszczył brew.
— Andre spojrzał mu w oczy, jak gdyby chciał powiedzieć: cóż na to? Widząc zaś, że twarz bandyty znowu przybrała zwyczajny wyraz spokojności, obrócił się i poszedł niedbałym i powolnym krokiem, nócąc pół głosem:

Oh smutno żyć
Żołnierzem być!
Ah miło żyć
Hulanem być!


Biją w bęben tr-r-ru-ban,
Żegna dziewki nasz hułan;
Biją w bęben ban-ban,
Cały naród idzie w tan.

Kończąc ostatnie wyrazy, przy zakręcie skały znikł z przed oczu Żakomy i jego bandy, Andre oddalając się od zbójców nie obejrzał się żadnego razu, aż dopiéro ledwo spojrzał za siebie; lękał się, ażeby bandyci nie wytłumaczyli tego ruchu za znak niedowierzania albo tchórzowstwa.
Po odejściu Andre wszyscy bandyci stali czas jakiś na tém samém miejscu, na którém ich zostawił w milczeniu i nieruchomie. Nareszcie Źakomo wstał i nie mówiąc ani jednego słowa, oddalił się. Bandyci zostawszy tylko sami, zaczęli szukać; ażeby czémkolwiek przytłumić dokuczający głód: jedni znajdywali różne korzonki; inni dzikie owoce, inni próbowali gryść młodą latorośl. Marja tylko jedna została na miejscu przy skale; czuła że w jéj łonie jest jeszcze mléko dla dziecka.
Po upływie dwóch godzin, Żakomo wrócił, trzymając w jednéj ręce ogromny konczaty kij z żelazném ostrzem, jakich pastérze rzymscy używają strzegąc trzod swoich, a w drugiéj linę, która tak ważną grała rolę w całéj naszéj powieści, i która zdawała się być zakładem jéj rozwiązania.
— Gotujcie się do drogi, bracia, pójdziemy.
— Kiedy? zawołali bandyci.
— Téj nocy.
— Znalazłeś jakie przejście?
— Tak.
Żywa radość na wszystkich zabłysła twarzach, każdy z ochotą wierzył słowom dowodzcy. Marja się podniosła i podając swoje dziécko: uściskaj go rzekła.
Żakomo uściskał dziécko z miną człowieka, który się lęka doznać uczucia tkliwego serca w głębi swej duszy; po czém wskazując ręką na zachód:
— Za pół godziny już będzie ciemno, rzekł.
Tu każdy zaczął oglądać broń swoję, napełniać ładunki, przeczyszczać karabiny.
— Jużeście gotowi? zapytał Źakomo.
— Już, odpowiedzieli.
— Idźmy.
Wszyscy udali się w drogę, w stronę przeciwną, z któréj przyszedł był Andre. Scieszka łatwa, lecz tak ciasna, iż jeden człowiek wybornie mógłby się bronić przeciwko dziesięciu, prowadziła na dół téj góry. Baczne oko półkownika widziało tę dróżkę, i dla tego ustanowił on tam stacją, a o sto kroków daléj postawił straż. Dowodzca zagłębiając się tą ścieżką, obracał się często do swoich ludzi zalecając jak największą spokojność głosem nakazującym, że idzie tu o życie. Każdy zdawał się zatrzymywać oddech. Wtém dziecko Maryi zapłakało.
— Żakomo obrócił się, wzrok jego błysnął w ciemności nocnej, jak wzrok tygrysa. Marja podała dziecięciu pierś swoję: dziécko zamilkło. Szli daléj; mały synek znalazłszy pierś suchą, znowu się rozpłakał.
Żakomo wydal głos, który nie mógł zdradzić jego towarzyszy, gdyż bardziej był podobnym do ryku zwierzęcia, do ryku wilka, aniżeli do głosu ludzkiego. Marja drżąca przycisnęła swe usta do ust dziecięcia; lecz daremno, dziecię dręczone głodem płakało ciągle.
Wówczas Żakomo jak wściekły tygrys przyskoczył do Maryi, porwał za nogę dziecko i kręcąc wkoło siebie jak pastuch puszczając z procy kamień, roztrzaskał mu głowę o drzewo.
Marja z rozrzuconemi włosami, z nieruchomém okiem zostawała czas niejakiś prawie bezwładną; po czém poszła smutnie, zebrała zgruchotane członki swojego dziecięcia, złożyła je do swojego fartucha, i udała się za bandytami, na czele których znowu szedł Źakomo.
Daléj trochę korzystając z przystępności góry, opuścił ścieżkę, i udał się wiedziony bardziéj instynktem pomiędzy skały, jodły i dzikie zarośle, kędy zaledwo węże mogły się prześliznąć.
Tak marszerowali przez całą godzinę, jeżeli podróż taka gdzie jak dzikie kozy musieli skakać ze skały na skałę, albo też pełzać jak węże, może się nazwać marszerunkiem. Nareszcie przybyli na górę jarem na dwadzieścia stop przedzieloną od drugiéj takiejże góry: przepaść dzieląca te dwie skały musiała się sformować z wybuchu wulkanicznego; nie spodziewam się jednak ażeby te dwoje bliźniąt kiedykolwiek były z sobą złączone.
Przybywszy tam, bandyci spojrzeli na się niespokojnem okiem. Każdy z nich znał to miejsce, każdy z nich prawie, czasu oblężenia przychodził na tę skałę, mierzył okiem przepaść dzielącą od ziemi, na którą jeżeliby się dostali, byliby już wolni: widząc zaś, że chyba tylko koza dzika przesadzi taką przestrzeń, każdy wracał ze smutkiem.
Nad tym to przepaścistym brzegiem zatrzyma!ł się dowodzca; bandyci stanęli w pól kole przed tym człowiekiem, którego geniusz po tyle razy ocalił im życie, i który zapewne teraz wynajdzie jakikolwiek środek. I w rzeczy samej Żakomo zdawał się być zupełnie spokojnym; rozwinął swą linę, przywiązał jeden koniec do kija, a drugi okręcił koło ręki jednego z bandytów i kazał mu trzymać mocno, po czém kręcąc swój kończaty kij jak lancę nad głową, rzucił na drugą stronę.
Bandyci przyzwyczajeni widzieć w nocy jak przy świetle dziennén, patrzali z największą ciekawością na lot dzirvta: ten padł na drugiéj stronie, pomiędzy dwa dęby zrosłe i wbił się w ziemię. Wówczas Żakomo odwiązał drugi koniec liny od ręki bandyty; wstrząsnął ją, wyrwał żelazny koniec z ziemi, i zaczął ostrożnie doprowadzać, ażeby dziryt stanął, pomiędzy dęby: udało się mu, dziryt zatrzymał się jak raz w poprzek dwóch dębów. Żakomo napiął linę, dziryt ostał; tego mu tylko było potrzeba.
Wówczas okręcił drugi koniec powroza koło jodły, zawiązał na kilkanaście węzłów, i siadłszy konno na linę rozpiętą nad przepaścią, zaczął się przebierać czepiąc się ciągle rękami.
Bandyci wstrzymując oddech, z rozwartą gębą patrzali na niego. Dziwili się z jaką zręcznością biorąc się tylko rękami przebierał się na drugą stronę; nareszcie gdy się zbliżył do przeciwnego brzegu, uczepił się za korzeń dębu, wspiął się raz jeszcze i już na drugiéj stronie.
Tam obejrzał kończaty kij, i widząc że mocno utrzymuje linę, obrócił się do swoich ludzi, dając znak, ażeby się ka nim udali.
Zręczni i śmiali górale nie namyślali się długo, mieli to sobie za punkt honoru, że co jeden zrobić zdoła, to samo i oni potrafią.
Marja została na ostatku. Gdy przyszła na nią kolej, wzięła połę swojéj spódniczki do zębów, uczepiła się za linę i nie dając najmniejszego znaku bojaźni, ani słabości, przebyła jak wszyscy inni.
Dowodzca odetchnął, widział bowiem wkoło siebie wszystkich swych łudzi zdrowych, bez żadnego szwanku, ocalił im życie, którego odmówili za cenę jego życia. Po czém spojrzawszy wzrokiem pogardy na nieprzyjacielski obóz, w którym gdzieniegdzie błyskały ponakładane ognie, rzekł do swych towarzyszy — Idźmy. Wszyscy udali się w podróż weseli i z największą energią.
W godzinę zobaczyli jakąś wioseczkę, weszli do niéj. Żakomo zaszedł do jednego wieśniaka, wymienił swoję imie i oznajmił, że jego ludzie są wygłodniali. Natychmiast pospieszono dostarczyć im wszystkiego, czego tylko potrzebowali; każdy się opatrzył w żywność i poszli w dalszą drogę. Wkrótce byli już między górami, bezpieczni od wszelkiéj pogoni. Żakomo zatrzymał się tam, obejrzał położenie miejsca: — Będziemy tu nocować, rzekł; możecie teraz posilić się.
Pospieszono wypełnić ten rozkaz z największą ochotą; każdy bowiem choć prawie umierał z głodu, nie śmiał dotknąć się niczego bez pozwolenia dowodzcy. Pokrajano prowizją na sztuki, bandyci zasiedli w kolo, i wkrótce każdy starał się jak mógł wynagrodzić czas stracony. Wtém Żakomo nagle się podniósł: Maryi tam nie było.
Postąpił spiesznie kilka kroków w stronę z któréj przyszli, po czém się zatrzymał zdumiony. Marja klęcząc u stóp drzewa własnemi rękami kopała grób dla swojego dziecięcia.
Żakomo upuścił kawałek chleba, który trzymał w ręku, patrzał na nię przez chwilę nieśmiejąc słowa przemówić, i wrócił smutny w milczeniu do swojéj bandv!
Po wieczerzy, Żakomo bardziej z nałogu aniżeli przez bojażń jakiego niebezpieczeństwa, postawiwszy straż, wszystkim pozwolił udać się na spoczynek. Sam zaś rozesłał swój płaszcz na ziemi, utulił się, i wkrótce wszyscy posnęli.
Bandyta który był na straży ledwo jeszcze od kwadransa czuwał, a już sen go niezmiernie zaczął morzyć; jego oczy mimowolnie kleiły się, zmuszonym był chodzić ciągle ażeby nie zasnąć stojąc, gdy głos przyjemny i smutny wymówił jego imie. Obrócił się i zobaczył Marją.
— Luidgi, rzekła, to ja, nie lękaj się.
Luidgi skłonił się jéj z uszanowaniem.
— Biédny chłopcze, mówiła dalej, jesteś senny, znużony, a jednak musisz czuwać.
— Taka jest wola dowodzcy, odpowiedział Luidgi.
— Posłuchaj, rzekła, ja.... ja gdybym nawet chciała nie zdołam zasnąć. Tu pokazała krwią zbroczony swój fartuch. Krew syna mojego nie dozwoli mi tego. Wiész Luidgi jak mam wzrok bystry i pewny, daj mi swój karabin, zostanę na twojem miejscu na straży, a jak tylko dzień zaświta obudzę ciebie. Ty tymczasem zaśnij, wszak to jeszcze dwie godziny do dnia.
— Lękam się, czasami wodz nasz się dowie, rzekł Luidgi pragnąc z największą ochotą przyjąć propozycją.
— Eh, nie dowie się, odpowiedziała Marja.
— Zaręczasz?
— Zaręczam.
Bandyta oddał jéj swój karabin, i wkrótce dowiódł, że chcącemu wszędzie można się wyspać. W dziesięć minut swojém chrapaniem oznajmił jak korzysta z krótkiego czasu, jaki mu zostawał do wschodu słońca.
Marja blisko kwadransa zostawała na miejscu nieruchoma; po czém obróciła się bu bandytom, chcąc się przekonać, czy wszyscy już śpią; zapewniwszy się o tém opuściła swój plac, i poszła ostrożnie, bez szelestu, przesuwając się pomiędzy bandytami, jak cień napowietrzny: — zbliżyła się do Żakomo, odprowadziła kurek, i przyłożywszy karabin do piersi jego — strzeliła.
— Co to jest? zawołali bandyci nagle się przebudzając.
— Nic, odpowiedziała Marja, Łuidgi, którego miejsce zastępuję, zapomniał mnie ostrzedz, że jego karabin nabity, a ja przez nieostrożność dotknęłam się palcem do cengla i karabin wystrzelił.
Każdy owinął się płaszczem, i znowu zasnął.
Biedny Żakomo ani jednego westchnienia, ani jednego jęku nie wydał; kula jak raz trafiła mu w serce.
Marja postawiła karabin pod drzewem,


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.