Przejdź do zawartości

Olalla (1889)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Olalla
Podtytuł Nowela
Wydawca Wydawnictwo „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Olalla
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLIOTEKA „DZIENNIKA POLSKIEGO“

Robert Ludwik Stevenson.
OLALLA
NOWELA
Z cyklu „The Merry Men.“
LWÓW
Nakładem wydawnictwa „Dziennika Polskiego“
1889.






— Zadanie moje — mówił lekarz — zupełnie skończone: co więcej, mogę przyznać bez zarozumienia, iż skończone w sposób, który mi zaszczyt przynosi. Teraz pozostaje tylko wyrwać pana z tej zimnej, trującej atmosfery miasta, a czysty powiew gór i spokój sumienia cudów dokażą. Co do sumienia — uzupełnił śmiechem, — to już rzecz pańska; zmianę klimatu jednak chętnie ułatwić ci mogę. Dziwnym zbiegiem okoliczności, przyjechał w tych dniach właśnie stary mój znajomy, proboszcz ze wsi, z którym, pomimo różnicy w zajęciach i stanowisku, oddawna życzliwe łączą mnie stosunki. Poczciwy padre przybył tu w interesie nieszczęśliwej rodziny, głośnej niegdyś w dziejach półwyspu. Ach, ale prawda, pan nie znasz Hiszpanii, nazwy zatem grandów naszych są ci zupełnie obce, dość więc, gdy powiem, iż dom ten, możny kiedyś, stoi dziś nad przepaścią nędzy i ruiny. Z obszernych włości pozostała im tylko dawna rezydencya i kawał gór pustych, nieurodzajnych, niezdolnych do wyżywienia jednej kozy nawet. Stary wszakże, piękny pałac stoi na wyniosłej wyżynie, otoczony zaś szczytami odznacza się tak zdrowem powietrzem, iż sama nazwa jego przywiodła mi natychmiast pana na pamięć. „Skoro bardzo ubodzy“ rzekłem księdzu, „możeby wzięli na mieszkanie chorego rekonwalescenta. Mam tu właśnie oficera, który raniony ciężko na polu walki, dziś przyszedł już o tyle do siebie, iż potrzebuje tylko zmiany powietrza, aby zupełnie wyzdrowieć“. Poczciwy padre zasępił się silnie. „O podobnym ratunku nie może być mowy nawet,“ zapewniał z miną, która mi złośliwą nieco sprawiała uciechę. „Ha, niech więc umierają z głodu“, odparłem. Co do mnie, nie lubię dumy żebraków, nie znoszę fanaberyj w łachmanach. Rozstaliśmy się niezbyt z siebie zadowoleni. Wczoraj jednak ku wielkiemu memu zdumieniu, proboszcz powrócił, donosząc iż projekt mój, jak się przekonał, nie napotyka na zbyt wielkie trudności, czyli innemi słowy, że ludzie ci potrafili schować dumę na teraz do kieszeni. Przystałem więc na propozycję i nieczekając pańskiego zezwolenia, wynająłem mieszkanie w pałacu. Powietrze górskie wzmocni cię i krew twą odnowi, spokój zaś, panujący dokoła, stokroć więcej nad wszelkie lekarstwa przyniesie panu pożytku.
— Byłeś zawsze, doktorze, duchem mym opiekuńczym, wiesz przeto, iż życzenie twoje rozkazem jest dla mnie. Nie opierając się też woli pańskiej, proszę jednak, abyś mi powiedział cokolwiek o rodzinie, z którą mam mieszkać nadal.
— Sam chciałem to uczynić — uzupełnił przyjaciel mój szybko. — Szczegóły wszakże nie należą do najprzyjemniejszych. Biedacy ci pochodzą, jak ci to już mówiłem, ze starej rodziny, a roszcząc prawa do arystokracyi, przejęci są niczem nieusprawiedliwioną próżnością i dumą. Odsuwając się od bogaczy, którzy na nich krzywo patrzą, a lekceważąc ludzi niższego urodzenia, oddalili się oni o tyle od świata, iż od paru już pokoleń w zupełnem żyją odosobnieniu. Dziś nawet, gdy ubóstwo zmusza ich do przyjęcia pana w swym domu, niepoprawni, zamiast powitać ochotnie dochód jaki im przyniesiesz, niezbyt uprzejme stawiają ci warunki. Przyrzekając bowiem wszelkie wygody, żądają jednak w zamian, abyś pan pozostał zupełnie obcym i nie rościł sobie żadnych praw do zażyłości z nimi.
Drobny ten szczegół ukłuł mię, a podnieciwszy miłość własną, zachęcił do odwiedzenia dumnych pyszałków. Zdawało mi się, iż gdy zechcę, potrafię przełamać stawiane mi zapory.
— Warunek podobny nie obraża mnie bynajmniej — odparłem z pozornym spokojem. — Przeciwnie, pojmuję doskonale uczucia, jakie go natchnęły.
— Co prawda, należy dodać na ich usprawiedliwienie, iż nie znają pana — dorzucił lekarz uprzejmie. — Gdyby bowiem wiedzieli, iż Anglia, w której łatwiej podobno spotkać pięknego, niż przyjemnego mężczyznę, przysłała nam w panu najmilszego i najurodziwszego zarazem swego przedstawiciela, możeby cię z większą powitali uprzejmością. Skoro jednak niegrzeczne ich zachowanie nie razi pana, tem lepiej, jestem bowiem pewny, iż na szorstkości ich zyskasz jedynie. Cała rodzina niezbyt pociągająco się przedstawia; matka z dwojgiem dzieci tylko. Stara, napół idyotyczna kobieta, syn jej niewielki wyrostek, i córka wiejska gąska, ogromnie chwalona przez proboszcza — a zatem brzydka pewno i pospolita. Zaiste, towarzystwo nie kuszące dla tak świetnego, jak pan oficera.
— Mówiłeś przecież, doktorze, że są to ludzie arystokratycznego pochodzenia.
— Tak — potwierdził. — Określenie to jednak stosuje się do matki tylko, a nie do dzieci. Jest ona ostatnią odroślą starego książęcego rodu, nad którym zarówno pod względem moralnym jak materyalnym fatum nieszczęsne zaciążyło. Ojciec jej był nietylko ubogim, ale szalonym. Dziewczę też, przez nikogo nie chowane, rosło nawpół dziko, biegając do dnia jego śmierci samopas po wielkiej rezydencyi i otaczających je resztkach rodzinnego mienia. Gdy ze śmiercią obłąkanego przepadła znów część majątku, córka jego dziwaczniejsze jeszcze i więcej swobodne wiodła życie, aż wreszcie poślubiła Bóg wie kogo; jedni dowodzą iż jakiegoś właściciela mułów, drudzy, że zwykłego przemytnika; wśród zaś plotek tych trudno już dziś dojść, kto był ojcem Olalli i Felipa. Związek ów został po kilku latach zerwanym w tragiczny sposób; odosobnienie ich jednak od świata i zawierucha, wstrząsająca krajem, stłumiły wieść wszelką tak dalece, iż dziś ksiądz jeden tylko umiałby powiedzieć, jakim był koniec tego nieszczęsnego człowieka.
— Być więc może, iż czekają tam na mnie niezwykłe wrażenia i przygody — zauważyłem żartobliwie.
— Na pańskiem miejscu nie próbowałbym łudzić się wcale; zamiast bowiem fantastycznego obrazu, znajdziesz nudną i pospolitą rzeczywistość. Chłopca znam nawet. Felipe wydał mi się bardzo przebiegłym i prostackim; dobre może, lecz ograniczone dziecko; reszta musi być do niego podobną. Nie, nie, senor komendancie, zamiast ludzi, szukaj rozrywki i towarzystwa wśród naszych wspaniałych gór niebotycznych, a te, jeżeli jesteś lubownikiem przyrody, nigdy cię nie zawiodą.
Nazajutrz, prostym wózkiem, zaprzężonym w muła, Felipe przybył po mnie. Pożegnawszy doktora, oberżystę i wszystkie poczciwe dusze, pielęgnujące mnie w chorobie, opuściłem z nim wschodnią bramę miasta, by piąć się ku szczytom wspaniałej Sierry. Ja dziecię wolności, byłem od tak dawna uwięziony wśród czterech ścian mieszkania, iż sam zapach ziemi i powiew swobody duszę mą radował. Krajobraz, roztaczający się przed nami, dziki był i skalisty, na wzgórzach zaś, pokrytych zielonością, wśród drzew korkowych i hiszpańskich kasztanów, wytryskiwały często rwące, spienione potoki. Słońce też wzbiło się wysoko, gdy oderwawszy oczy od cudów przyrody i miasta, niknącego na płaszczyźnie jak punkcik niedojrzalny, zwróciłem wreszcie uwagę na mego towarzysza podróży.
Był to na oko pospolity, silnie zbudowany wiejski chłopak o ruchach prostackich, zdradzających brak wszelkiego wychowania. Opis księdza zgadzał się tu zupełnie z rzeczywistością i dla powierzchownego badacza mógł ostateczny wyrok stanowić. Co do mnie jednak, w słowach Felipa odczuwałem przedewszystkiem ton poufałej serdeczności, różny od warunków stawianych przybyszowi przez dumną tę rodzinę. Powoził z tak naturalną miną, jak gdyby kozioł i lejce były zwykłem jego zajęciem; mówił zaś przytem z nienasyconą gadatliwością ludzi bezmyślnych, a do mechanicznej tylko przyuczonych pracy. Sądziłem na razie, że wielomowność ta wyrobioną została przez ciągłe wśród gór włóczęgi. Felipe pospieszył mnie zapewnić, iż kocha dom nadewszystko i rzadko go opuszcza, a dodając, że i teraz chciałby się tam znajdować, przeskoczył zaraz na grupę drzew przydrożnych, wśród których widział kiedyś jastrzębia.
Ten zwrot iście dziecięcy zdumiał mię na razie. Zacząłem się baczniej przyglądać chłopcu, regularne jednak rysy i duże, żółtawe, lecz niezbyt wyraziste jego oczy zdradzały prostotę ducha tylko. Gdyby nie cera, silnie od promieni słonecznych ogorzała, oblicze to nosiłyby na sobie cechę zupełnego dzieciństwa.
Przechylenie wózka przerwało dalsze moje uwagi. Wjeżdżaliśmy w nagi skalisty wąwóz, na dnie którego huczał z wściekłym gniewem potok spieniony. Odgłos fal spadający po kamieniach, podnosiło echo wśród stromych ścian odbite; widok zaś tego rwącego wszystko prądu i huk piekielny wytwarzały obraz przerażający zaiste. Wózek wszakże, ciągniony przez posłusznego muła, toczył się równo i spokojnie, a droga wydawała się o tyle bezpieczną, iż nie mogłem pojąć na razie, dlaczego twarz chłopca nagłą pokryła się bladością.
Oddalony huk rzeki zbliżał się coraz bardziej, falą nierówną, urwaną. Już-to zniżony do stłumionego szeptu, milkł i niknął w oddali, już też wybuchnąwszy siłą szaloną, zdawał się rozbijać o granitowe skały, rzucając groźne klątwy i okrzyki; z każdem zaś gromowładnem echem jego gniewu, wiozące mnie chłopię bladło coraz mocniej, zabobonne, dziecinne niemal zdradzając przerażenie. Pamiętny przesądów, spotykanych w górach szkockich i zaciekawiony nagłą zmianą, zaszłą w mym towarzyszu, spróbowałem zbadać przyczynę, tak silne wywierającą na nim wrażenie.
— Co ci się stało? — zapytałem.
— Och, nic, tylko... tutaj tak straszno. Ja się tak boję.
— Boisz się? Czego? — nalegałem. — Miejsce to wydaje mi się najbezpieczniejszem jeszcze wśród całej waszej karkołomnej drogi.
— Taki tu hałas, taki łoskot — wyszeptał z nieukrywanem przerażeniem.
Drobny ten szczegół upewnił mnie dopiero, iż dziecięca jego prostota nie udaniem, lecz szczerą była prawdą. Umysł spostrzegawczy, żywy, ale nierozwinięty, szedł w parze z naiwnością mowy, pełnej bystrych jednak i niezwykłych spostrzeżeń. Odtąd, jeżeli nie z zajęciem, to z pobłażaniem już i współczuciem słuchałem bezładnych jego opowiadań.
Minąwszy wiele przepaści i wąwozów, pnąc się ścieżynkami, które cochwila śmiercią groziły, minęliśmy wreszcie około czwartej główny szczyt gór i pożegnali wschodnie ich stoki, a wózek nasz zaczął się toczyć pod konarami drzew cienistych. Nie łoskot już i huk fal, rozbijanych z wściekłością bezsilną o skały, lecz szmer drobnych, wesoło tryskających strumieni odzywał się dokoła, harmonijne wytwarzając szepty. Dźwięk ich rozpogodził szybko humor chłopca i Felipe, odzyskując dawną swobodę, zaczął nucić cienkim, niewprawnym głosikiem, który nietrzymając się właściwego tonu, przeskakiwał z jednego urywku do drugiego z wdziękiem leśnego, dzikiego ptaka. Świegotanie to o tyle miłe na mnie czyniło wrażenie, iż wsłuchany w nie, czekałem, by się w jaką wydatną zamieniło melodję.
— Co to za pieśń? — spytałem go na koniec.
— Pieśń? — powtórzył ze zdziwieniem. — Nie, ja sobie tylko śpiewam.
Noc już zapadła, gdy dosięgliśmy wysoko wzniesionej małej płaszczyzny i grupy ciemno zarysowanych murów, stanowiących właściwą rezydencję. Zatrzymawszy muła przewodnik mój zeskoczył raźno z kozła i spróbował zaświstać donośnie. Milczenie jedyną było odpowiedzią. Głośne nawoływanie wywabiło dopiero z mieszkania służącego w prostym stroju chłopskim, ze świecą w ręku. Przy chwiejnem jej świetle spostrzegłem starą, w stylu mauratyńskim wzniesioną bramę, zamkniętą dużemi żelaznemi kratami. Wieśniak zabrał wózek, Felipe zaś otworzył boczną, małą furtkę, a odebrawszy lichtarz z rąk jego, poprowadził mnie przez duże podwórze i korytarz w górę, na pierwsze piętro. Tu minęliśmy długi szereg drzwi, aż wszedłszy wyżej jeszcze, znalazłem się w obszernem; lecz pustem nieledwie mieszkaniu.
Pokój, przeznaczony dla mnie, posiadał trzy wielkie okna, zdobny zaś na ścianach i suficie w piękne wykładania drzewne, odznaczał się zarazem niezwykłym, ze skór przeróżnych zwierząt zeszytym, dywanem. Wesoły ogień trzaskał na kominku, rozświetlając fantastycznym swym blaskiem posępną komnatę. Stoliczek, przysunięty ku ożywczym płomieniom, wabił zastawą do wieczerzy; łóżko, przygotowane na spoczynek, nęciło z daleka.
Drobne te szczegóły uderzyły mię tak mile, iż zadowolenie moje wypowiedziałem chłopcu. Felipe, uznając słuszność pochwały, powtórzył ją z dziecięcą naiwnością.
— Piękny pokój — zawołał, — o, prawda że piękny! a przytem tak przyjemnie patrzeć na ogień; ciepło rozchodzi się zaraz po wszystkich członkach. Patrz pan — dodał, kierując się ze świecą w stronę łóżka, — co za posłanie, jak miękko, jaka cieniuchna bielizna!
I przyłożywszy z dziecinną prostotą policzek do poduszki, głaskał ją i przekręcał głowę ruchem, którego poufałość obrażała mnie nieco.
Odebrawszy mu też świecę, z obawy, by nie zapalił łóżka, zwróciłem się do stołu, zastawionego wieczerzą, a nalewając kieliszek wina przywołałem chłopca i ofiarowałem mu takowe.
Felipe zerwał się na równe nogi i przybiegł do mnie z wyrazem widocznego oczekiwania i radości, na widok wina jednak ruchliwe jego rysy zasępiły się, a dreszcz wstrętu wstrząsnął całą postacią.
— O, nie, nie! To dla pana, nie dla mnie; zresztą ja wina znosić nie mogę.
— Skoro tak — odparłem, — pozwolisz senor, że i wypiję za twoje zdrowie, za pomyślność waszego domu i rodziny. Skoro zaś o tem mówimy — dodałem wychyliwszy kielich, — może mnie raczysz objaśnić, czy nie będę miał dziś szczęścia złożyć hołdu u stóp senory, twej matki?
Na dźwięk tych słów dziecięce rysy chłopca zmieniły się do niepoznania. Dobroduszna ich prostota ustąpiła miejsca wyrazowi przebiegłej, tajemniczej chytrości. Odskoczył odemnie, jak gdyby ujrzał nagle jadowitą gadzinę lub zwierzę krwiożercze, a rozszerzone jego źrenice groźnie z pod zsuniętych brwi błysnęły. Przy drzwiach dopiero zatrzymał się i, rzuciwszy krótkie: Nie! zniknął wraz z lakonicznem tem zaprzeczeniem. Odgłos lekkich jego kroków zbiegających po schodach, oddalał się równocześnie i milknął, aż głucha cisza zapanowała dokoła.
Posiliwszy się nieco, odsunąłem stolik od ognia i ze świecą w ręku przechodziłem właśnie na drugi koniec pokoju, gdy zmiana światła odkryła moim oczom obraz, niedojrzany przedtem na ścianie. Był to portret młodej i pięknej kobiety. Sądząc po starodawnym stroju i spłowiałym nieco kolorycie, musiał on przedstawiać nieżyjącą już dziś osobę. Z drugiej wszakże strony, poza pełna życia, czar uśmiechu i ogień spojrzenia tak niepospolicie odtworzone zostały, jak gdyby obraz był tylko zwierciadłem, odbijającem żywą, stojącą przedemną osobę. Wysmukła, lecz silnie zbudowana postawa zdumiewała młodzieńczą gibkością, korona z ognistych włosów wieńczyła alabastrowe czoło. Brązowe o złotych połyskach oczy zdawały się spojrzeniem swem przykuwać mnie do miejsca; piękne zaś, regularne rysy szpecił wyraz niezadowolenia i zmysłowości, błysk okrucieństwa, rzadko spotykanego u kobiet.
Jakiś rys nieujęty, jakby cień niepochwytny lub odgłos dalekiego echa, przypominał mi w portrecie powierzchowność mego młodziutkiego przewodnika. Uderzony niemile nieokreślonem ich podobieństwem, nie mogłem oczu od obrazu oderwać. Co by też powiedziała wspaniała ta, arystokratyczna dama, gdyby wiedziała, iż następca jej, zszedłszy z wyżyn dumy i pychy, siadał na koziołek skromnego, w jednego muła zaprzężonego wózka, by ująwszy lejce, wieźć do domu matki płatnego lokatora?
Kto wie, może delikatne jej, do aksamitów i brokateli przyuczone ciało, zadrżałoby na myśl o dotknięciu prostej odzieży, okrywającej Felipa.
Gdy wypocząwszy po nużącej podróży, otworzyłem nazajutrz oczy, portret rudowłosej, złotemi promieniami słońca oblany, najpierwsze przesłał mi powitanie. Otoczona blaskiem świetlanym kobieta przykuła me oczy, przepełniając czarem demonicznej swej piękności zarówno wyobraźnię, jak duszę mą całą. Wpatrzony w te cudne rysy, pojąłem, iż skrupuły me pierzchają, — że gdybym spotkał podobną do niej żyjącą istotę, nie zdołałbym się oprzeć uczuciu, chociaż miłość dla takiej kobiety zwyrodnia i poniża człowieka. Wraz jednak ze świadomością ujemnej jej, demonicznej natury, rosło także poczucie własnej mej bezsilności. Po kilkunastu dniach ciągłego obcowania z portretem, czerwonowłosa piękność taki na mnie wpływ wywierała, iż we śnie nawet widziałem ją ciągle, a uśmiech jej, popychając mnie w krainie marzeń do zbrodni i występku, najwyższą zarazem stanowił za nie nagrodę.
Umysł mój, osłabiony długą chorobą, tak dziwnie podlegał tej nużącej halucynacji, iż wyrwawszy się niekiedy na świeże powietrze i orzeźwiony zarówno ruchem przywracającym mi dawne siły, jak górskiem powietrzem i widokiem przeczystego niebios szafiru, dziękowałem Bogu, że kobieta ta nie żyje w moich czasach, że dziwny czar rzucające jej oczy zimna pokryła mogiła, a zmysłowe, okrutne usta, w proch rozsypane, nie potrafią mi wydać rozkazu, którego wspomnienie plamiłoby honor mój, lub poniżyło godność mężczyzny.
Gdyby ona jednak ożyła, gdyby ten wzrok przejmujący upojeniem i trwogą zabobonną, przekazała jednej ze swoich następczyń? Na myśl tę jakaś słodka nadzieja i obawa zarazem przejmowała całą moją istotę.
Życie me nader było smutne tymczasem. Widywałem tylko Felipa, który przynosił mi, samotnie zazwyczaj spożywane, wieczerze i obiady. Podobieństwo chłopca do portretu jużto znikało zupełnie, już też nagłym jakimś wywołane ruchem, z podwójną uderzało siłą. Spostrzegłem, iż w chwilach złego humoru i gniewu z zadziwiającą występowało mocą.
Chłopiec lubił mię i starał mi się widocznie przypodobać drobnemi dowodami pamięci, przyczem pochwała każda niewymowną sprawiała mu przyjemność. Ukończywszy zajęcia, siadał niekiedy przy kominku, by w sposób swój urywany, gorączkowy, opowiadać mi rzeczy, niemające często związku między sobą, lub śpiewać falsetem piosenki bez słów, w których urywki przeróżnych melodyj łączyły się w jeden dziwaczny łańcuch. Czasem znów, wyciągnąwszy rękę, gładził nią pieszczotliwie moje ubranie, co — rzecz dziwna — drażniło mię w niewytłómaczony sposób.
Pomimo jednak tej łagodnej uległości, Felipe miewał wybuchy gwałtownego gniewu, lub zdradzał nastrój ponury. Usłyszawszy najłagodniejsze słowo nagany, półmisek trzymany w ręku rzucił o ziemię a z oczu jego strzelały błyskawice wzgardliwego lekceważenia i uporu. Na pierwsze zapytanie o domowe stosunki, lub oznakę ciekawości, wpadał w wściekłość nieledwie.
W obcem zupełnie miejscu, nieznanymi przytem otoczony ludźmi, chciałem dla własnego spokoju dowiedzieć się cokolwiek o nich; lecz próżne to były usiłowania, gdy bowiem Felipe przeczuwał cień pytania z mej strony, brwi jego groźna przecinała zmarszczka i niechętny cofał się ku drzwiom natychmiast.
W chwilach takich szorstki ów chłopiec wydawał mi się na jedno mgnienie oka rodzonym bratem złotowłosej damy z portretu.
Wybuchy podobne krótko jednak trwały i wraz z niemi zaś mijało również wszelkie podobieństwo.
W długich dniach samotności mej, oprócz portretu, jeżeli go tu liczyć można, i Felipa, nikogo nie widywałem. Słaby, skłonny do namiętnych uniesień umysł chłopca stanowił na razie niebezpieczne dla chorego sąsiedztwo; z czasem wszakże potrafiłem go o tyle opanować, iż bezsilna pasja wyrostka przestała już mnie niepokoić nawet. Skarcony raz przezemnie za okrucieństwo, z jakiem się znęcał nad małą ptaszyną, Felipe poczuwszy przewagę nietylko inteligencji mej, ale i siły fizycznej, stał się bardziej potulnym, fantastyczne zaś jego ku mnie przywiązanie zamienione zostało w ślepe uwielbienie, w wierność psią nieledwo.
Zdrowie moje polepszało się tymczasem z dniem każdym, dzięki czystemu, wzmacniającemu powietrzu Sierry. Pałac wzniesiony na małem płaskowzgórzu, otoczony był do koła szczytami, tak, iż z dachu zaledwie mogłem wśród dwóch urwisk dojrzeć mały błękitny pasek zdradzający oddaloną niezmiernie płaszczyznę. Poruszane żywym prądem chmury pędziły tuż ponad naszemi głowami, a rozbite czepiały się i rozwieszały sukienkę z mgły utkaną na krawędzi ostrych szczytów, jak gdyby chciały wykazać w całej swej mocy pierwotną siłę natury, staraniami ludzkiemi wśród równin złagodzoną.
Nagłe zmiany powietrza i imponujący urok przyrody zachwycały mnie nie mniej od malowniczych zwalisk olbrzymiej rezydencji. Stary pałac przedstawiał się jako podłużna, warowna budowla, opatrzona na rogach bastjonami, z których najwyższy strzegł wiernie bramy, strasząc przechodniów czarnemi strzelniczemi otworami. Niższe przytem piętra były zupełnie pozbawione okien, tak, że silna tylko artylerja mogłaby się kusić o wzięcie zamku, przez samo położenie w twierdzę zamienionego. Mur pierwszy, wieżyczkami najeżony, otaczał rozległe podwórze, drzewami granatu zasadzone; wśród zaś bujnej tej zieleni wybiegały dopiero szerokie schody marmurowe i, dzieląc się na dwa ramiona, wznosiły ku galerji, otaczającej dom cały, a od frontu na wysmukłych kolumnach wspartej. Ztąd schody, podzielone już na kilka gałęzi, wiodły do wyższych piętr zamku, z których każde osobne zupełnie posiadało wejście. Liczne okna jednak przysłaniały pozamykane okiennice; szczyty obronnych bastjonów, zerwane przez górski huragan, pokryły dzikie rośliny; całość zaś, odosobniona od świata i górująca nad lasem drzew korkowych, a jasnemi promieniami słońca oblana, przypominała zaczarowany pałac uśpionej królewny.
Dziedziniec wewnętrzny szczególniej, uosabiając licznemi arkadami starożytne, legendowe, budowle, zdawał się być przybytkiem snu i spokoju. Krótkie, monotonne gruchanie gołębi stanowiło tu jedyną życia oznakę, tak, jak jedynym gościem ze świata zewnętrznego były tumany kurzu, pędzone przez wiatr szalejący po górach; niedość silny, by przebić mury, słał im przynajmniej pył szary, pokrywając warstwą jego zamczysko i szkarłatne kwiaty granatu. W innych znów chwilach upalne promienie słoneczne oświetlające arkady i kolumny, rzucały podłużne fantastyczne cienie, które poruszając się coraz dalej na zachód, przerywały jedynie panującą tu martwotę.
Wśród głębokiej tej ciszy istniał maleńki tylko zakątek, noszący na sobie ślady ludzkiego mieszkania. Chociaż od reszty galeryj szeregiem słupów zaledwo oddzielony, posiadał on kominek o żywo tryskającym ogniu, kamienne zaś płyty i posadzki pokryte były skórami zwierząt dzikich.
Tu właśnie, w blasku fantastycznych płomieni ujrzałem po raz pierwszy panią zamczyska. Wyciągnięta lekko na futrze z białego niedźwiedzia i wsparta o marmurową kolumnę, zdawała się kąpać z rozkoszą w blasku słonecznym. Bogata jedwabna suknia jej żywemi barwami najpierw uderzyła me oczy; wśród zakurzonego bowiem dziedzińca błyszczała zdala na równi z jaskrawemi kwiatami granatu. W następnej jednak chwili piękność kobiety silniej mnie jeszcze olśniła i zdumiała. Pomimo bowiem, iż oczy jej zwrócone ku mnie, odznaczały się wyrazem niczem niezamąconego zadowolenia, a oblicze nosiło cechę nietylko spokoju, ale głupoty nieledwie, rysy, doskonale piękne, regularnością swą i czystością linij mogły śmiało współzawodniczyć z arcydziełami greckiej lub rzymskiej rzeźby.
Zachwycony, uniosłem kapelusza; ku memu zdumieniu jednak oczy pięknego posągu jakiś podejrzliwy przebiegł wyraz. Był to odcień niepochwytny może, a jednak dla mnie tem widoczniejszy, iż na ukłon najlżejszem nie odparła skinieniem; nie raczyła poprostu zauważyć nawet równie drobnej grzeczności z mej strony. Urażony nieco, nie myślałem przerywać zwykłej przechadzki; rzecz dziwna jednak, posągowa piękność żyjącej, lecz jak marmur zimnej kobiety opanowała umysł mój cały, ciągle na myśli mi stojąc. Statua, — wyszeptałem, — statua, ręką mistrza wykuta, — a pojęcie to tak dobrze odpowiadało dumnej piękności, iż zdziwiłem się, ujrzawszy za powrotem, że bogini żyła jednak, skóra bowiem niedźwiedzia przesuniętą była o jedną kolumnę dalej, tam, gdzie pełne promienie słońca lepiej ogrzewały kobietę w jaskrawe szaty przybraną.
Zdumienie me większe miało przybrać rozmiary, klasyczna jej główka bowiem nietylko poruszyła się tym razem w ukłonie, ale z ust wybiegło nawet kilka słów powitania, wyrzeczonych tym samym szepleniącym, głębokim kontr-altem, który w głosie jej syna największy urok stanowił. Nie pojąwszy dobrze, co chciała powiedzieć, odparłem kilku bezładnemi słowy, wielkie jej bowiem oczy, nagle podniesione ku mnie, wszelką odebrały mi przytomność. Niezwykle duże i złoto-żółte, jak u Felipa, patrzyły one na mnie w tej chwili źrenicą tak bardzo rozszerzoną, iż kruczo-czarne zdawały się na razie. Rzecz dziwna jednak, nie wielkość ich i barwa podziałały na mnie, ale nieokreślona jakaś próżnia, wiejąca z tego spojrzenia, próżnia dająca się wytłómaczyć brakiem wszelkiego wyrazu chyba. Oczów równie pięknych, lecz do tego stopnia idyotycznie głupich, nie zdarzyło mi się spotkać dotąd. Zdumiony, zmieszany, opuściłem powieki i, rzuciwszy niezrozumiałą odpowiedź, skierowałem się schodami do mego pokoju na górę.
Widok złowieszczego portretu, prześladującego mnie od dni tylu, uprzytomnił mi natychmiast panią zamczyska. Rysy rodzinne i prawa dziedzicznego podobieństwa nigdy może nie były lepiej stwierdzone. Wspanialsza tylko i pełniejsza, piękna statua stanowiła niemniej żywe odbicie obrazu. Oczy jej za to, różne barwą, nie posiadały tego demonicznego, szatańskiego wyrazu, który mnie w prababce obezwładniał i przykuwał. Co prawda zresztą, nie mówiły one nic zgoła, nie byłe złe, ani dobre; próżnia moralna i umysłowa wiała w pełni z ich głębi. A jednak dwie te istoty łączyło dziwne podobieństwo, zdumiewająca tożsamość, wyryta nietylko w pojedynczych rysach, lecz w całej postaci i patrycyuszowskiem obliczu. Zdawało się, iż mistrz, którego podpis widniał na obrazie, odtworzył w nim nie jedną o uroczych oczach i fałszywym uśmiechu kobietę, lecz uwiecznił charakter rasy całej.
Odtąd, ilekroć opuszczając pałac, przechodziłem wzdłuż galeryi, tyle razy spotykałem piękną senorę, już-to wspartą o kolumnę i oblaną pełnemi promieniami słońca, już też wyciągniętą na skórze niedźwiedziej i wygrzewającą się przy ogniu kominkowym. Raz nawet, sprzykrzywszy sobie dawne miejsce, przeniosła się na sam koniec galerji, tak, iż znalazłem ją leżącą w poprzek zwykłej mej drogi. Niezmieszana tem bynajmniej, odwróciła niedbale głowę, by głębokim, niskim głosem wyszeplenić zwykłe słowa powitania. Wogóle obojętny ukłon ten i gładzenie bujnych, lecz jak miedź czerwonych włosów stanowiło jedyne jej zajęcie; równie próżniaczego życia trudno było sobie wyobrazić; najmniejszy też wysiłek woli, najlżejszy ślad energii obcemi były jej naturze. Zupełny spokój, ciepło słoneczne lub kominkowe i przesuwanie dłoni po rudych splotach — oto rzeczy, wyłączną sprawiające jej przyjemność.
Dumna ze słów własnych, przemawiała z takim uśmiechem, jak gdyby każda jej uwaga odznaczała się nadzwyczajnym dowcipem; w rzeczywistości zaś były to bezmyślne, utarte frazesy, którym wymowa jej tylko i ton głębokiego zadowolenia z siebie, nadawały pewną oryginalność. Raz mówiła o słońcu, tem źródle nieodzownego dla niej ciepła, drugi raz o szkarłatnych kwiatach granatu, o białych gołąbkach lub jaskółkach, zapełniających dziedziniec i ożywiających świegotem swym ponure zamczysko. Na wspomnienie ptaków ożywiała się nawet. To też gdy chyże jaskółki, opuściwszy się niżej, przecinały z szumem powietrze, lub dotykały skrzydełkami balustrady, pani zamku, zbudzona z wieczystej drzemki czy zadowolonego wpółomdlenia, poruszała się i unosiła nieco. Przez resztę dnia za to, wyciągnięta leniwie na miękkiem futrze, lub zwinięta w kłębek, leżała pogrążona w głębokiem zadowoleniu i zupełnej bezmyślności. To niczem niezamącone uszczęśliwienie z samej siebie gniewało mnie z początku. Z czasem jednak nietylko przyzwyczaiłem się do niego, ale nawet sprawiało mi pewną przyjemność patrzeć na spokój ów głęboki; wychodząc też i wracając z przechadzki, miałem zwyczaj siadać obok i słuchać wpółsennych słów jej i opowiadań. Rzecz dziwna i niezrozumiała może, lecz muszę przyznać, że polubiłem w końcu obecność tej ograniczonej, zezwierzęconej niemal istoty. Piękność jej i głupota nietylko mnie bawiły, ale uspakajały zarazem. W uwagach też jej zacząłem odnajdywać pewien podkład zdrowego rozsądku, dobroć zaś jej i niepojęta łagodność w zazdrość mnie wprawiały. O ile sądzić mogłem, senora równą odpłacała mi sympatyą; obecność moja sprawiała jej bezwiedną przyjemność, człowiekowi bowiem pogrążonemu w głębokiem rozmyślaniu miłym jest niewyraźny szmer strumyka. Nie mogę powiedzieć, aby rysy jej rozjaśniały się na mój widok, gdyż była zawsze tak głęboko zadowolona, iż wyraz rozpromienienia przyrósł nieledwie do jej oblicza, przypominając komiczne rzeźby i posążki; radość też jej wyrażała się głównie za pomocą słów żywszych lub bardziej poufnych. Raz nawet, gdy usiadłem bliżej nieco, na stopniach marmurowych, senora, wyciągnąwszy pulchną rączkę, pogłaskała mnie nią przyjaźnie. Stało się to tak szybko, iż zanim pojąłem niezwykłość pieszczoty, rudowłosa opadła już napowrót na poduszki, wracając do niedbałej, napół śpiącej pozy. Spojrzałem w oczy jej, lecz złotawe, zamglone i drzemiące prawie źrenice niczem nie zdradzały uczucia, pokrewnego okazanej mi łasce. Nie przywiązywała ona widocznie żadnej wagi do ruchu mimowolnego może, wyrzucałem też sobie zdziwienie, jakiem mię przejął.
Poznanie matki potwierdziło w pełni zapatrywanie moje na syna. Była to widocznie rasa wymierająca, ludzie skazani na zagładę, o krwi zubożałej, zwyrodnionej prawdopodobnie przez związki zawierane w rodzinie, co się tak często praktykuje w domach arystokratycznych, zazdrosnych o wyższość swą i pierwszeństwo. Upadek ten zresztą nie dotyczy strony fizycznej; przeciwnie, doskonale rozwinięty o elastycznych, a niemniej silnych muskułach, Felipe był tak pięknym i mocno zbudowanym, jak pradziadowie jego, których portrety, przed dwoma wiekami malowane patrzały na mnie z ram obrazów. Władze umysłowe jednak, to najcenniejsze dziedzictwo, uległy widocznemu zwyrodnieniu. Przytomność, pamięć, jasność sądu — wszystko zaniknęło w senorze do tego stopnia, iż plebejska, pełna potężnej, niezużytej siły krew górskiego przemytnika zdołała zaledwo zamienić bezmyślne niedołęstwo matki w dziwaczną fantastyczną ruchliwość syna.
Z dwóch tych typów, chorobliwych po części, wolałem jeszcze senorę. Felipe, mściwy, zmienny, okrutny, raz kochający gorąco, drugi raz stroniący gniewnie odemnie, stawał się niekiedy istotą nużącą i nieznośną. Matka jego, bezczynna, lecz łagodna i nieszkodliwa, życzliwe tylko we mnie budziła uczucia. Ztąd też, spostrzegłszy głuchą walkę, toczącą się między nimi, stanąłem z czasem bezwiednie, jak to się często z obojętnymi dzieje widzami, po stronie senory. Co prawda, nieprzyjaźń ta przez nią głównie ujawnianą była. Za samem zbliżeniem się syna oddech jej krótszym się stawał, w rozszerzonych zaś źrenicach wstręt, przestrach i obawa drgały na przemian. Wzruszenie jej było tak silnem i widocznem iż niepotrafiłaby go ukryć nigdy, tem więcej, że wszelkie natężenie woli obcem jej było zupełnie. Patrząc też na jawne jego oznaki, dochodziłem mimowoli do przekonania, że obraza musiała wyniknąć z winy Felipa napewno.
Od dziesięciu dni już zamieszkiwałem w zamczysku, gdy nagle podniósł się w górach wiatr straszny, tumany kurzu niosąc wszędzie. Przebiegłszy szczyty śnieżnej Sierry, pędził z siłą szaloną, niosąc z nizin niezdrowych powiew, tak dziwnie denerwujący, iż pod wpływem jego oczy, pełne pyłu, zaczerwieniały się chorobliwie, skóra wysychała, czyniąc dotknięcie ręki nieznośnem, nogi zaś, osłabione nagle, drżały, niemogąc unieść ciężaru całego ciała. Huragan, rozszalały na szczytach, wpadał w dziedziniec zamczyska z wyciem wściekłem, nie ustając zaś ani na chwilę, nie pozwalał odetchnąć nawet. Przeciwnie, natężenie nerwów zdwajało jeszcze jęk głuchy, przejmujący, który wstrząsając ruinami, podnosił tumany kurzu w zamkowym dziedzińcu, równocześnie zaś odrywał z trzaskiem okiennice, a wpędzając dym do kominów, napełniał nim całą galeryę.
Obudziwszy się zrana, poczułem już to bolesne naprężenie nerwów i przygnębienie, przez wicher wywołane. Z biegiem dnia miało się ono zwiększyć jeszcze. Napróżno starałem się stawić czoło złemu usposobieniu; napróżno wybrałem się na zwykłą poranną przechadzkę; huragan silniejszym był nad wszelkie postanowienia — i zmęczony, pokryty pyłem, z wyschniętą skórą i rozpalonemi policzkami, musiałem wracać do zamczyska.
Obwarowany dziedziniec nader smutnie się przedstawiał. Każdy nowy podmuch zrywał purpurowe kwiaty granatu, zasiewając niemi ziemię. W zagłębieniu galerji senora, nie uśmiechnięta już spokojnie, lecz rozgorączkowana, z rozszerzonemi źrenicami i szkarłatnym rumieńcem na licach, przebiegała gorączkowo wązką przestrzeń, zamkniętą między kolumnami. Na razie zdawało mi się nawet, iż w uniesieniu przemawia gniewnie sama do siebie; lecz gdy zdumiony zbliżyłem się ze zwykłem powitaniem ku niej, szorstki ruch ręki jedyną był na słowa me odpowiedzią, poczem dalej z niezwykłą chodziła energią. Zobaczywszy dziwny wpływ, jaki niepogoda wywarła na tę bezmyślną i nieczułą istotę, poczułem się mniej już zawstydzony własnem rozdrażnieniem i spokojniej powróciłem na górę.
Huragan nie ustawał przez dzień cały. Ani książka, ani niecierpliwe chodzenie wzdłuż pokoju nie potrafiły zmniejszyć przygnębienia, jakie burza na mnie wywierała. Gdy szara wreszcie nadeszła godzina, a brak świecy nie pozwolił mi rozjaśnić ciemności, stęskniony za widokiem ludzkiej twarzy lub brzmieniem głosu zeszedłem na dół. Długą galeryę ciemny mrok już zaległ, część tylko, zajmowana zwykle przez panią zamku, błyszczała silnem światłem, a silny ogień, poruszany niekiedy gwałtownym podmuchem, oświecał jasną postać senory, która, łamiąc ręce i wyciągając ku niebu ramiona, szybkiemi krokami przebiegała ciasną przestrzeń, przez białe podtrzymywaną kolumny.
Wobec tych ruchów gwałtownych, rozrzuconych, piękność jej z większą jeszcze uderzała siłą, lecz w oczach równocześnie tak niezwykły a potężny błyskał ogień, iż przestraszony odwróciłem się i niepostrzeżenie powróciłem na górę.
Gdy Felipe przyniósł mi wreszcie wieczerzę i światło, rozstrojone huraganem nerwy do takiego doprowadziły mię rozdrażnienia, iż miałem ochotę chłopca przemocą chociaż zatrzymać, byle przerywając samotność, zechciał dotrzymać mi towarzystwa. Niestety, był on na równi ze mną przybitym i rozstrojonym, a bladość jego i nerwowe drżenie przy każdym silniejszym huku bardziej mnie jeszcze drażniły. To też, gdy upuściwszy talerz, rozbił go na kawałki, zerwałem się z mimowolnym okrzykiem.
— Oszaleć dziś można — dodałem później z uśmiechem, chcąc pokryć własny przestrach.
— To skutek złego wiatru, signore — zapewnił mnie chłopiec. — Ta burza tak rozdrażnia człowieka, iż chciałoby się koniecznie coś działać, a tymczasem ręce, opadają bezsilnie.
Dokładność słów tych uderzyła mię; Felipe posiadał dar dokładnego malowania uczuć wewnętrznych.
— Twoja matka bardzo silnie odczuwała niepogodę. Czy nie sądzisz, że wicher ten może jej zaszkodzić?
Spojrzał na mnie podejrzliwie, niechętnie, za całą odpowiedź krótkie: „nie“ rzuciwszy. W tem jednak, chcąc snadź zatrzeć wrażenie własnej szorstkości, ręce obie do skroni podniósł i, użalając się na szalony ból głowy, dodał:
— A któżby w dniu takim mógł być zdrów zupełnie?
Przyznawszy mu racyę, znużony, wcześniej udałem się na spoczynek. Szalone wszakże wycie i wściekły piekielny świst huraganu nie dały mi zasnąć ani na chwilę, trzymając zmysły i nerwy w ciągłem natężeniu. Czasami zdrzemnąłem się, lecz straszne widziadła budziły mię natychmiast, bezsenne zaś godziny i chwile uśpienia, zlewając się razem, nie pozwalały mi z biegu czasu dokładnej zdać sobie sprawy. Musiało być jednak późno już w nocy, gdy otrzeźwiony nieludzkiemi, pełnemi zgrozy krzykami, z przerażeniem usiadłem na łóżku.
Sądząc, iż zmysły mnie mylą, na równe zerwałem się nogi; lecz nie — straszny hałas i jęki napełniały dom cały. Rozpacz, gniew, ból i wściekłość brzmiały w nich z kolei, a dziki ten odgłos, rozrywając serce, mimowolną przejmował trwogą. Nie mogło być wątpliwości — torturowano w nieludzki sposób żywą istotę, męczono zwierzę lub człowieka, obłąkanego może. Przypomniawszy sobie znane mi okrucieństwo Felipa, poskoczyłem ku drzwiom: niestety, były one zewnątrz zaryglowane.
Wstrząsnąwszy z całej siły podwojami, zrozumiałem, iż jestem uwięziony. Straszne okrzyki zgrozy trwały tymczasem nieprzerwanie; niekiedy tylko zniżając do głuchego jęku, by potem wybuchnąć godnym bram piekielnych hałasem. Nie wątpiłem, iż były to głosy ludzkie, bezsilny jednak musiałem stać u drzwi zaryglowanych, dopóki krzyki nie ucichły zupełnie. Głębokie milczenie zaległo już zamek, a ja, przykuty do miejsca, skamieniały, wyobrażałem sobie ciągle, iż słyszę ten ryk przejmujący, z wyciem wiatru złączony; gdy wreszcie powróciłem do łóżka, śmiertelny przestrach, gniew i oburzenie sen zupełnie z powiek mych zegnały.
Zatopiony w rozmyślaniach, nie zasnąłem też więcej. Dlaczego mnie zamknięto? Czemuż uwięziono? Co się stało? Z czyjej piersi wychodziły te nieopisane nieludzkie krzyki? Byłże to człowiek dręczony okrutnie? Chyba nie. A zatem zwierzę? Nie, głos nie zdawał się zwierzęcym; zresztą oprócz lwa i tygrysa, jakież inne czworonogie stworzenie byłoby dość silnem, by jękiem swoim, do zawodzenia ludzkiego tak zbliżonym, cały zapełnić pałac?
I gdy tak rozważałem przyczynę wstrząsających nerwami okrzyków, myśl nowa uderzyła mnie nagle. Wszak dotąd nie widziałem nigdy córki tego domu, siostry Felipa. Kto wie, jako dziecię napół idyotycznej senory, mogła ona przecież być obłąkaną. Gwałt zaś i kara cielesna w obchodzeniu się z chorą wcaleby mię ze strony tych ograniczonych ludzi zdziwić nie mogły. Zdawało się na razie, iż odkryłem rozwiązanie zagadki; a jednak, gdy z zimnym dreszczem grozy przywiodłem sobie na pamięć straszne owe krzyki, tłómaczenie to niedostatecznem mi się zdawało. Okrucieństwo nawet bowiem, znęcające się nad szalonym, nie zdołałoby z obłąkanej jego duszy tak przejmujących wyrwać jęków.
Jedna rzecz tylko jasno się przedstawiała memu umysłowi: oto honor i uczciwość nie pozwalały mi pozostać dłużej w tem domu bez zbadania rzeczy całej i położenia tamy nadużyciom, jakie tu popełniano widocznie.
Gdy słońce ozłociło wreszcie śnieżyste szczyty Sierry, wiatr ucichł już zupełnie, przyroda zaś niczem nie przypomina wrażeń ubiegłej nocy. Felipe przyniósł mi śniadanie, z niewinną, jak zwykłe miną; wychodząc na przechadzkę, ujrzałem senorę, wygrzewającą się na słońcu, a przyroda powitała mnie takim uśmiechem, jak gdyby burze nie istniały dla niej. Niebo ciemno-szafirowie usiane było jeszcze białemi obłokami, które zatrzymując się o szczyty gór, przelotny na ziemię cień rzucały.
Krótki spacer, ruch i świeże powietrze powróciły mi krew zimną, a zarazem wzmocniły zamiar zbadania tajemnicy. Ujrzawszy też, iż Felipe po ukończeniu zajęć domowych udaje się do zwykłej pracy ogrodniczej, postanowiłem wrócić do domu i rozpocząć poszukiwania. Gdy stanąłem na progu galerji, senora, pogrążona w ulubionej drzemce, spoczywała snem sprawiedliwego. Zatrzymałem się chwilę, lecz widząc, że mnie nie słyszy i nie porusza się wcale, przekonany, iż straż jej nie może być zbyt czujną, zwróciłem się szybko w drugą stronę galeryi, z zamiarem zbadania nieznanego mi dotąd domu.
Poszukiwania te cały zajęły mi ranek. Przez godzin kilka przechodziłem z pokoju do pokoju, zwiedzając obszerne staroświeckie komnaty o malowanych sklepieniach silnie zębem czasu dotkniętych. Przyciemnione okiennicami, lub pełnem światłem oblane, tchnęły wszystkie ruiną i opuszczeniem. Był to snadź dom bogaty niegdyś; lata jednak pokryły go pyłem zniszczenia i zagłady. Pająk, obrawszy sobie wśród ruin siedzibę, oplatał stare sprzęty zwojami przędzy, jadowita tarantula rozsiadła się w kątach, wielka zaś mucha, żywiąca się padliną, a przez lud prosty za zapowiedź śmierci uważana, brzęczeniem swem napełniała komnatę. Tu parę stołków, tam kanapka, łóżko, lub wysokie krzesło rzeźbione, stercząc jak wysepka na gołej posadzce, stanowiły jedyne zabytki przeszłości, jedyną pamiątkę po umarłych, których portrety widniały na poczerniałych ścianach. Patrząc na podobizny te, w żywych zachowane barwach, pojąłem dopiero, iż dom przebiegany przezemnie należał kiedyś do możnego, z fizycznej piękności znanego rodu. Na piersiach mężczyzn błyszczały najrzadsze ordery, ramiona i szyje kobiet zdobiły klejnoty, wśród płócien zaś, uwieczniających ich rysy, mogłeś wyczytać imiona pierwszych mistrzów pędzla.
Jakkolwiek wielkość ta, porównana z dzisiejszem wyludnieniem i ruiną zamku, powinna była uderzyć mię najsilniej, niemniej inny rys wydatny zajął mię żywiej jeszcze. Oto długie szeregi portretów dały mi poznać jasno całą historję rodziny, cały rozwój jej i upadek, zarówno duchowy, jak fizyczny, uosobiony w zewnętrznych cechach rasowych. Nigdy dotąd nie pojąłem tak dobrze wyłączności rodowej, przekazywania z pokolenia w pokolenie niezmiennych, na tożsamości krwi opartych wad i przymiotów. Że dziecię, wychowane zdala od matki, zdumiewa nas później uderzającem podobieństwem, że podaje rękę ruchem używanym przez dziadka, a uśmiechem dalszego jeszcze przypomina przodka — są to cuda zbyt zpowszedniałe, by na nie zwracać uwagę. Cud ten jednak tu, wśród długiego szeregu przeniesionych na płótno pokoleń, ze zdumiewającą uderzał siłą, a patrząc na postacie pełne godności, a tak do siebie podobne, na tożsamość rysów, na oczy niezmienione przez wieki długie, — pojmowało się dopiero wyłączność rodu i rasy. Ujrzawszy też nagle stare zwierciadło, stanąłem przed niem, śledząc na własnej twarzy rysy podobieństwa, łączące mnie z dawnemi pokoleniami mej rodziny.
Po długich wędrówkach udało mi się wreszcie odnaleźć pokój, noszący na sobie ślady ludzkiego zamieszkania. Obszerny, wychodził oknami na północ, gdzie góry żywiej i wyraźniej rysowały się na tle niebios. Wgłębi kominka tlały jeszcze resztki gasnącego już ognia; przysunięte doń krzesło wskazywało, iż właściciel tego skromnego przybytku musiał go opuścić przed chwilą zaledwo. Cała jednak komnata uderzała dziwnie surowym, ascetycznym niemal pozorem; ściany i posadzka żadnych nie nosiły ozdób, stołek prosty i twardy jedyne prawie stanowił umeblowanie; oprócz też dzieł oprawnych, tu i tam rozrzuconych, napróżno szukałem jakiejkolwiek wskazówki, co do upodobań lub osobistości mieszkańca. Widok książek w tym domu, pośród napół zidyociałej rodziny, najwyższe wywołał we mnie zdumienie. Ciekawie też i chciwie chwytałem jedną za drugą, by, zanim ktokolwiek nadejść zdoła, zbadać rodzaj ich i charakter. Były to dzieła naukowe, historyczne, religijne, jednem słowem poważne, lecz wszystkie bardzo stare i wyłącznie w łacińskim pisane języku.
Jedne nosiły na sobie ślady ciągłego użycia, drugie, rozdarte lub odrzucone, zdawały się wskazywać iż czytający z gniewem czy potępieniem odsuwał je od siebie. Na małym wreszcie, przysuniętym do okna krzesełku dojrzałem postać cudowną, cudowniejszą, aniżeli ta, którą widziałem na portrecie, cudowniejszą nawet aniżeli ta, którą widywałem pod arkadami, o wzroku który do siebie przykuwał ale zarazem mógł i rozbroić a zawsze nakazywał cześć i poszanowanie. Domyśliłem się, że była to Olalla, siostra Felipa.
Wyjechać ztąd teraz, to przechodziło moje siły; przysiągłem sobie jednak rozwagę i czujność nieznużoną, czujność, która po scenach nocy dzisiejszej zdawała się potrzebna.
Wróciwszy do mieszkania stanąłem przed portretem nieznajomej. Zbladł on teraz i zbladł tak, jak świeca w promieniach wschodzącego słońca. Oczy obrazu wodziły jeszcze za mną, lecz złowieszcze ich spojrzenie nie było już w stanie mnie wzruszyć. Podobieństwo jego do Olalli zostało dziwnem, zdumiewającem; zastanawiając się jednak nad uporem rasy w przechowaniu tych samych zawsze rysów i przekazaniu ich następnym pokoleniom, pojąłem różnicę jaka, pomimo podobieństwa właśnie, odźwierciedlała się w obliczu dwóch kobiet.
Przypomniałem sobie; iż zadziwiająca piękność rudowłosej damy zdawała mi się raczej wynikiem fantastycznych marzeń artysty, niż rzeczywistem dziełem natury; myśl też sama, iż Olalla cudniejszą od niej była, w zdumienie i zachwyt mnie wprawiała. Widywałem często prześliczne kobiety, które pomimo urody swej, żadnego na mnie nie czyniły wrażenia; inne znów zachwycały mnie, chociaż świat nic w nich nie dostrzegał osobliwego. Pierwsza Olalla dopiero łączyła w sobie wszystko, o czem w jednej istocie nie śmiałem marzyć nawet.
Chociaż serce me bolało, a oczy tęskniły za widokiem czarodziejki, nazajutrz nie zobaczyłem jej wcale. Następnego dnia dopiero, wracając o zwykłej godzinie z przechadzki, ujrzałem ją na tem samem miejscu, źrenice znów się w jednym porywającym zlały uścisku. Byłbym się przybliżył, byłbym przemówił; pomimo jednak, że serce, w potężne ujęte okowy rwało się ku niej, jakby niewidzialnym pociągane magnesem, instynkt wewnętrzny powstrzymał mnie o tyle, iż oddawszy ukłon nizki, poszedłem dalej. Olalla nieme to powitanie bez żadnej pozostawiła odpowiedzi; przecudne jej oczy tylko biegały za mną w milczeniu.
Uprzytomniając sobie rysy ukochanej, czytałem w nich, w jak w księdze otwartej. Ubrana była z pewnym odcieniem zalotności, oraz z właściwem jej matce upodobaniem do żywych kolorów. Suknia, własnemi zapewne uszyta rączkami, z niezwykłym wdziękiem wysmukłą uwydatniała postać, otwarta zaś, według miejscowego zwyczaju, lekko na piersiach, odkrywała szyję i — pomimo ubóstwa rodziny — złoty pieniądz, na barwnej zawieszony wstążce. Drobna ta oznaka świadczyła najlepiej, iż zarówno życie jak piękno urok pewien dla niej posiadały. Z drugiej jednak strony, w wielkich jej, podniesionych ku mnie źrenicach, odzwierciedlała się niezgłębiona toń smutku, uczucia i czarnej rozpaczy, blask nadziei i poetyczne nieziemskie światło. W pięknem ciele godna go, bo wzniosła i szlachetna mieszkała dusza.
Czyż miałem pozwolić, aby przepyszny kwiat ten zwiądł samotnie wśród pustych szczytów i zwalisk średniowiecznego zamczyska? Czy mogłem wzgardzić wspanialszym darem, ofiarowanym mi w milczeniu, lecz tak wymownie, przez cudowne jej źrenice? Czy spotkawszy na drodze mej duszę, rwącą się do miłości i świata, miałem odepchnąć ją i pozostawić w tych zimnych murach więziennych? Nie, stokroć nie! Gdyby Olalla była dzieckiem Heroda, jeszcze, nie wahając się, przysiągłbym, że będzie moją!
Odrzuciwszy też skrupuły sumienia, szepczącego mi, iż czyn taki równa się zdradliwej, niegodnej mnie zasadce, zacząłem od tegoż jeszcze wieczora zjednywać sobie Felipa. Być może, iż innym teraz patrzyłem na niego wzrokiem, być może, że wspomnienie siostry zbawiennie na niego działało, nigdy jednak chłopiec nie wydawał się tak miłym i ujmującym, a podobieństwo jego do Olalli, gniewając mnie, chwytało za serce równocześnie.
Dzień trzeci minął bezowocnie, wlokąc do nieskończoności czcze i puste godziny. Z obawy, bym nie stracił sposobności zobaczenia Olalli, kręciłem się całe południe wśród krużganków i dziedzińca, przy czem, dla upozorowania obecności mej, więcej niż zwykle rozmawiałem z senorą. Bóg świadkiem, iż w zbliżeniu tem dziś szczere już tylko i serdeczne kierowało mną uczucie. Jak wpierw na Felipa, tak obecnie na matkę Olalli z większem daleko patrzyłem pobłażaniem; chociaż, co prawda, zdumiewała mię niejednokrotnie. Podczas bowiem, gdy mówiłem do niej, zasypiała w najlepsze, a budząc się w chwil kilka z drzemki głębokiej, ciągnęła dalej z najspokojniejszą miną rozmowę. Impertynencka ze strony kogo innego senność jej nie dziwiła, ani nie zawstydzała bynajmniej. Idąc dalej jeszcze, zmieniała postawę, przewracała się i wyciągała przy mnie z miną takiego zadowolenia i rozkoszowania się temi ruchami, iż zmysłowość, stanowiąca podstawowy rys jej natury, drażniła mnie mimo woli. Żyła ciałem tylko; cała też świadomość, wszystkie rozkosze istnienia, jednoczyły się dla senory w jej własnych członkach, a zadowolenie ich najwyższą sprawiało przyjemność.
Oczy jej przytem tak przykre czyniły na mnie wrażenie, iż nie mogłem się do wejrzenia ich przyuczyć. Ile razy zwróciła ku mnie te wielkie, przepyszne lecz bezmyślne gwiazdy, pojmujące światło dzienne, a zamknięte na zawsze dla błysku inteligencyi, miałem sposobność patrzeć na szybką zmianę jej źrenic, które rozszerzały się i zwężały w przeciągu jednej sekundy nieledwie — tyle razy, w brew własnej woli ogarniało mnie dziwne uczucie z rozczarowania, gniewu i wstrętu złożone. Napróżno starałem się zapanować nad memi nerwami, napróżno również usiłowałem o rozmaitych gawędzić z nią przedmiotach. Widząc dopiero, iż nic jej zająć nie jest w stanie, rozmowę umyślnie na córkę jej skierowałem.
Lecz i to nawet niezdołało poruszyć senory; powiedziała mi, że Olalla jest ładną i nie pojmując snadź wyższej nad tę pochwały, zamilkła zaraz. Na uwagę zaś moją, iż dziewczę milczącem i smutnem się wydaje, otworzyła szeroko usta, ziewnęła mi w twarz i odparła, że skoro się niema nic do powiedzenia, słowa nie na wielki służą użytek.
— Ludzie i tak mówią dużo, zadużo — dodała patrząc na mnie dziwnie rozszerzonemi źrenicami, a otworzywszy ponownie szczęki, ziewnęła z całej siły, pokazując śliczne jak zabaweczka zęby i usta.
Tym razem zrozumiałem nareszcie, iż mam jej nieprzeszkadzać w spoczynku; pożegnawszy ją też, udałem się na górę do mego pokoju, gdzie siedząc przy otwartem oknie i zapatrzony w oddalone sinawe gór zarysy, marzyłem o jednej tylko rozkoszy — tęskniłem za dźwiękiem jednego, nieznanego mi dotąd głosu.
Zbudziwszy się piątego dnia z upajającem poczuciem szczęścia i radosnem oczekiwaniem, postanowiłem, nie czekając bezczynnie nadal, współdziałać z losem i wszelkim przeszkodom jawną wypowiedzieć wojnę. Pewny siebie, z sercem silnie podnieconem i świadomością wytkniętego celu, na co miałem czekać? Po co zwłóczyć chwile błogie, żyjąc wrażeniami wzroku tylko? Przeciwnie, pilno mi było rozwinąć skrzydła miłości, pojąć całą rozkosz, jaką rozmowa i obcowanie z ukochaną mogły mi zapewnić. Myśl ta sama szaloną radość i nadzieję w sercu mem budziła; drżałem z niecierpliwością i jak ów podróżnik do El Dorado, liczyłem chwile, które pozwolą mi poznać prędzej krainę jej duszy, żadnym dziś już nieprzejmującą mnie przestrachem.
Gdy ją spotkałem wszakże, siła uczucia tak mnie ubezwładniła, tak pokonała i nieśmiałym uczyniła, iż oniemiały stałem w miejscu, zapomniawszy o mowie, jako bezużytecznem, dziecinnem przyzwyczajeniu. Odurzony, przysunąłem się tylko bliżej ku niej, ludzi bowiem stojących nad przepaścią zawsze moc dziwna, tajemna, do krawędzi jej ciągnie.
Widząc ruch ten, cofnęła się nieco, lecz oczy jej, zatopione w mych źrenicach, nie schroniły się ani na chwilę pod długich rzęs obronę, a ułudne wejrzenie ich przykuwało mnie i ciągnęło coraz dalej. Gdy wreszcie ręka ma dosięgnąć jej mogła, zatrzymałem się nagle. Co mogłem uczynić? Niezdolny do przemówienia słowa jednego, zwyciężony uczuciem i wzruszeniem, miałem-że wyciągnąć ramiona i przytuliwszy ją do piersi własnej, gorącem biciem serca lub pocałunkiem wypowiedzieć wiążącą nas tajemnicę?
Nie, — duma moja, poczucie honoru i wszelkie niepokonane dotąd przez namiętność względy, buntowały się na czyn podobny. Staliśmy więc przez chwilę z życiem całem w oczach skoncentrowanem, zjednoczeni silniejszym nad nas porywem, a jednak opierający się nawzajem, aż wreszcie używszy całej męskiej woli i stawiając czoło gorzkiemu rozczarowaniu, jakie sam sobie gotowałem, odwróciłem się w milczeniu, i pozostawiłem ją samą.
Jakaż moc, jaka potęga opanowała mną do tego stopnia, że pod jej działaniem mowę straciłem nawet? A ona, dlaczegóż ona milczała także? Dlaczego oniemiała, usuwała się przedemną, wejrzeniem czarując równocześnie? Jestże to miłość, czy tylko brutalny instynkt, bezmyślny a nieunikniony pociąg, przez magnes na stal wywierany?
Byliśmy sobie zupełnie obcy, jednego nie zamieniliśmy słowa, a jednak wpływ niewytłumaczony, lecz silny jak uścisk olbrzyma, łączył nas i jednoczył przemocą. Myśl ta gniewała mnie, niecierpliwiła, chociaż wiedziałem, że Olalla godną jest mego uczucia. Widziałem ulubione książki, któremi się otacza, czytałem poufne myśli jej, zwierzenia czynione przed Bogiem tylko, a podniosłością ducha nacechowane, łatwo mi więc było odgadnąć wewnętrzną jej istotę. Ale ona, co ją ku mnie pociągać mogło? Wszak nie znała mię, nie słyszała nic o mnie; wszak prócz cech zewnętrznych, prócz powierzchowności, duch mój, umysł, serce, wszystko obcem jej było. Na myśl tę dziwne przejmowało mnie zimno. Jak więc kamień przyciągany bywa przez ziemię, tak i ją prawo ogólne, rządzące wszechświatem, pchało bezwolnie w moje ramiona. Nie; na zaślubiny takie buntowała się cała moja duma męska, całe poczucie godności człowieczej; i, rzecz dziwna, byłem w tej chwili zazdrosny sam o siebie. Duchowa moja istota, zepchnięta na plan drugi przez cielesną powłokę, żal do niej czuła za to stłumienie szlachetnego ludzkiego pierwiastku.
Nie; ja nie chciałem być w ten sposób kochanym.
Serce moje odczuwało równocześnie głębokie politowanie nad dolą osamotnionego dziewczęcia. Jak mocnego musiała doznać wstrząśnienia, jak silnie upokarzała ją pewno myśl, iż ona, święta pustelnica oddana badaniu dzieł poważnych, studyom naukowym, samotnym rozmyślaniom i modlitwie, ona, surowa przewodniczka Felipa, budząca w duszy chłopca poczucie godności i honoru, dziś sama zniżyła się o tyle, by wyznać słabość swą i zdradzić skłonność rodzącą się w sercu, przed nieznanym sobie człowiekiem, z którym nigdy w życiu jednego nie zamieniła słowa.
Współczucie też zwyciężyło wreszcie, a pokonywując inne względy, kazało mi tęsknić tylko za jej widokiem i oczekiwać chwili, w której mógłbym ją uspokoić zapewnieniem, iż miłość jej z równą odpłacana jest siłą, że wybór, choć na ślepo uczyniony, na uczciwego jednak i godnego jej padł człowieka.
Nazajutrz słońce roztoczyło nad światem przepyszną kopułę, ze złota i lazuru utkaną. W czystem, przejrzystem powietrzu szczyty Sierry nawet, na tle ciemnego szafiru zarysowane, wyższemi się zdawały, lekki zaś zefir, poruszający liśćmi, łączył się z szumem górskich potoków w szmer cichy, niewypowiedzianą brzmiący harmonją. Pomimo tego, głęboki smutek całą mą opanował istotę, a serce płakało tak za Olallą, jak dziecko łka za widokiem swej matki.
Usiadłszy na skraju skał, łączących płaskowzgórze zamkowe z północną stroną Sierry, patrzyłem smutnie na poniżej rozłożoną, lesistą, a biegiem strumienia przeciętą dolinę, w której noga ludzka nigdy dotąd nie postała. Cudowne to miejsce mniej piękne mi się wydało — brakło mu bowiem obrazu Olalli. Myśl też spędzenia z nią życia w przepysznym tym zakątku wśród ożywczego, wzmacniającego powietrza, rzewnem najpierw przejęła mnie uczuciem, później zaś ognistą upoiła mnie radością, iż zarówno postać ma jak siły, do Samsonowej zdawały się wzrastać potęgi.
Wtem, nagłem uderzony wzruszeniem, poczułem, iż Olalla zbliżać się musi. I w rzeczy samej, stanąwszy na skraju drzew korkowych, skierowała się ku mnie, a ja czekałem jej zbliżenia z głową odkrytą, wyższą jakąś siłą do miejsca przykuty.
Patrząc na ruchy jej lekkie, widziałem w nich życie i ogień młodości, a jednak szła zwolna spokojnie. Ten spokój był właśnie dowodem energii i mocy jej charakteru; gdyby nie siła woli bowiem, gdyby nie panowanie nad sobą, wierzyłem, że byłaby biegła, że lotem skrzydeł spieszyłaby ku mnie. Poczucie godności umiało ją powstrzymać jednak, szła też ze spuszczonemi powiekami, i mówiąc nawet do mnie, nie podniosła źrenic swych cudnych.
Na pierwszy dźwięk jej głosu drgnąłem cały; była to ostatnia próba, jedyny szkopuł, o który miłość moja rozbić się jeszcze mogła; czekałem też nań z niepokojem najwyższym. Lecz nie — próżne to były obawy! Wymowa jej czysta, wyraźna, w niczem nie przypominała szepleniących, napół połykanych słów matki i brata; przeciwnie, głos, niższy niż zwykle u kobiet, brzmiał jednak młodością i iście kobiecym wdziękiem. Bogaty, czysty kontralt mięszał się niekiedy z przyciszonemi tonami, tak jak czerwone niteczki ożywiały kasztanowate sploty jej włosów. Głos ten, przenikając w głębię serca mego, uosabiał mi Olallę całą, a jednak pierwsze już słowa ukochanej w rozpacz miały mnie wprawić.
— Musisz pan ztąd wyjechać — mówiła nakazująco. — Opuścisz zamek natychmiast, dziś jeszcze.
Przykład jej, łamiąc dotychczasowe milczenie, i mnie nagle mowę przywrócił. Doznałem takiego wrażenia, jak gdyby mi straszny ciężar spadł z piersi, jak gdyby ktoś jednem zaklęciem bolesny czar zdjął ze mnie. Nie wiem, jakiemi odparłem słowami; to tylko pamiętam, iż stojąc tam na skale, pod sklepieniem niebios i okiem Boga tylko, odkryłem jej mą duszę; żem w mowie gorącej, niby potok lawy ognistej, odsłonił całą głębię uczucia, całą rwącą potęgę tej, jak błyskawica nagłej i jak ona silnej, miłości.
Wyznałem, iż stała się mą myślą, mem istnieniem, że śniąc, marzę o jej piękności, że wyrzeknę się chętnie języka, przyjaciół, rodziny, ojczyzny nawet, byle życie przy jej spędzić boku. Poczem, tamując zapał, zmieniłem ton raz jeszcze i począłem dodawać jej otuchy i odwagi. Mówiłem, iż poznawszy pobożny, pełen siły jej umysł, pragnę nietylko podzielić cele jego, zamysły i nadzieje, lecz zarazem stać się podporą jej i przewodnikiem, tak, jak ona światłem mem będzie.
— Natura — ciągnąłem — jest głosem Boga, opierać się rozkazom jej zgubnem byłoby szaleństwem. Skoro zaś w sposób niemy zbliżała nas do siebie; skoro jakby cudem miłość odrazu zapaliła w naszych sercach, snadź uznając w duszy twojej i mojej jedność Bożego pierwiastku, chciała wskazać, żeśmy poniekąd stworzeni dla siebie zostali. Nie posłuchawszy więc tego instynktu — wołałem, — opierając się prawom przyrody, bylibyśmy szalonymi buntownikami przeciwko jej rozkazowi, buntownikami przeciwko woli Bożej nawet!
Wstrząsnęła tylko główką.
— Musisz pan opuścić dziś zamek — powtórzyła; poczem, z ruchem gwałtownym, jakby przez ostry ból wydanym, cofnęła pierwsze słowo. — Nie, nie dziś, nie dziś — zawołała. — Opuścisz go jutro!
Na tę pierwszą wszakże oznakę słabości, siła dawna gwałtowną powróciła mi falą. Wyciągnąłem ramiona, a na usta imię jej w namiętnym wybiegło mi okrzyku.
— Olalla! Olalla!
Jednym ruchem, jak mgnienie oka szybkim i nieobliczonym, znalazła się na mej piersi, tuląc się do niej, z całym wybuchem tłumionej długo tkliwości. Wzgórza zachwiały się koło nas, ziemia zadrżała w podstawach; istota zaś moja cała tak gwałtownie wstrząśniętą została, iż oślepiony, odurzony, straciłem na razie świadomość świata zewnętrznego. Olalla jednak odepchnęła mię w tejże chwili i niedawszy nawet zakosztować słodyczy pocałunku, wyrwała się z ramion, by żywa jak strzała zniknąć wśród cienia drzew korkowych.
Opuszczony, stałem jednak, i podniósłszy głowę, z radością do gór przemawiałem; świat cały śmiał się do mnie, aż nareszcie na skrzydłach nadzieji niesiony i stąpając w powietrzu nieledwie, powróciłem w bramy rezydencyi. Odepchnęła mnie; lecz czułem, że dość mi zawołać jej imię, by powróciła radośnie. Ucieczka ta to słabość kobiety, od której nawet ona najdziwniejsza wpośród płci swojej, wolną nie była. Kochała mnie, a ja miałem odjechać? O, nie, Olallo! Miałem opuścić zamek? Nie ja, Olallo, Olallo moja!
Imię to z jakiemś radośnem upojeniem wybiegało mi na usta. Ptaszek zaświegotał równocześnie na gałęzi, a że śpiew ptasząt był rzadkością w tej porze, sądziłem, że wraz ze mną nazwę jej powtarza, on zaś tylko chciał mi szczęścia życzyć. I naraz całe oblicze przyrody zmieniło się znów dla mnie. Od wspaniałych, majestatycznych gór do najlżejszego listka, do najmniejszej muszki, do kamiennych skał nawet, wszystko przybrało nagle pozory życia i ruchu, wszystko radośnie uśmiechać się zdawało. Słońce uderzało o stoki Sierry z siłą przejmującą, a ziemia pod potężnem tem promieniowaniem fale balsamicznej wysyłała woni; drzewa rozpłomienione szeptały cicho, rozkoszny zaś dreszcz życia i pracy całą przebiegał naturę. Silny i podstawowy a jednak dziki i gwałtowny odcień miłości, zbudzonej w mem sercu zdawał się stanowić klucz do zrozumienia tajemniczego języka przyrody; kamienie też nawet, staczające się pod uderzeniem stopy, czyniły mi wrażenie istot żyjących i przyjaznych.
Olalla! Jedno dotknięcie jej przyspieszyło bieg krwi mej, odświeżyło ją i wzmocniło, dostroiwszy się napowrót do wyżyn, na których serce, stanowiąc jedność tylko z rodzicielką jego, ziemią, pojąć ją jeszcze umie. Jedno jej spojrzenie podniosło mię do poziomu, o którym ludzie, wśród czczych swych zgromadzeń i szablonowej grzeczności, zapominać zwykli.
Miłość paliła mię z ogniem wściekłości, tkliwość w płomień się zamieniała. Litując się nad osamotnioną, nienawidziłem ją, uwielbiałem i czciłem z ekstatycznym zapałem. Zdawała się ona być ogniwem, wiążącym mnie z jednej strony z długim szeregiem rzeczy martwych i nieorganicznych tworów natury, z drugiej zaś jednoczącem ducha mego z najwyższą i przeczystą istotą Boga. Była dla mnie czemś zwierzęcem i boskiem zarazem, połączeniem nienawiści z rozkiełzanemi siłami ziemi.
Z głową płonącą i rozlicznemi szarpaną wrażeniami znalazłem się nagle na dziedzińcu zamkowym, a widok senory niby objawienie uderzył me oczy. Siedziała, jak zwykle, oparta o kolumnę, jaskrawa, zaspana, istny obraz bezmyślnego zadowolenia. Mrugając powiekami w silnem świetle, rozkoszowała się niem jednak z biernem, jej tylko właściwem, a bezdusznem ukontentowaniem. Na widok też dziwnej tej istoty zapał mój prysł nagle, jak rzecz, którejby się wstydzić należało.
Zatrzymałem się i z trudnością panując nad głosem, drżącym jeszcze, spróbowałem wypowiedzieć kilka słów obojętnych. Spojrzała na mnie ze zwykłą dobrocią, głos jej zaś leniwy brzmiał sennym spokojem, stanowiącym wyłącznie jej królestwo. Po raz też pierwszy poczułem dla niej pewien szacunek, jako dla istoty tak niewinnej i szczęśliwej, a wracając na górę, porównywałem mimowoli spokój jej z niewytłumaczalną gorączką, szarpiącą mi duszę.
Przyszedłszy do siebie, zastałem na stole kawałek tego samego żółtego papieru, który wpierw już w północnym widziałem pokoju. Kartka zapisana była ołówkiem, widok zaś słów tych, kreślonych pospiesznie ręką ukochaną, złem mię przejął przeczuciem.
„Jeżeli posiadasz choć trochę życzliwości dla Olalli — czytałem z trwogą mimowolną, — jeżeli nie obcą ci jest iskra uczuć rycerskich, miej litość nad ciężko doświadczoną istotą i wyjedź ztąd dziś jeszcze. W imię honoru, w imię Tego, który śmierć poniósł za nas, błagam cię, opuść mury zamku natychmiast.“
Osłupiały, patrzyłem przez chwilę na kartkę, nie rozumiejąc właściwego jej znaczenia; odzyskawszy zaś stopniowo świadomość, poczułem zarazem dziwne znużenie i obrzydzenie do życia. Słońce skryło się równocześnie; nagie, skaliste wzgórza poczerniały, a ja zacząłem drżeć na całem ciele. Próżnia, jaką słowa te wprowadzały do mego życia, bolała tak, jak gdybym fizyczny, śmiertelny cios otrzymał. Tu nie serce, nie szczęście, lecz życie me i istnienie całe zagrożonem było. Nie mogłem jej tracić, nie mogłem!
Stałem, powtarzając upornie te słowa; poczem jakby zmuszony machinalnie brakiem powietrza, zbliżyłem się do okna, by je otworzyć; ręka jednak zawiodła mię, i uderzywszy o szybę, strzaskała ją w kawałki, sama raniąc się boleśnie.
Widok krwi oprzytomnił mię odrazu. Otrzeźwiony, odzyskałem siłę woli i panowania nad sobą, a przycisnąwszy dużym palcem rankę, zastanowiłem się przez chwilę, co dalej zrobić? Pusty ten pokój nie mógł mi dostarczyć żadnego środka opatrunku, tem więcej, iż trzeba tu było obcej koniecznie pomocy. Wtem błysnęła mi myśl nagła: kto wie, może Olalla zechce sama dłoń mą owiązać? I skierowawszy się ku schodom, szybko na dół zeszedłem.
Nie znalazłszy śladu nawet po Olalli i Felipie; zwróciłem się wprost do galerjowego zagłębienia, zajmowanego zwykle przez senorę. Przysunięta zupełnie do ognia, drzemała w blasku płomienia kominkowego, rozkoszując się gorącem, niedość dla niej przez upał, spotęgowanem.
— Przepraszam panią najmocniej — wyrzekłem z ukłonem, — zmuszony jednak jestem odwołać się do jej pomocy.
Podniosła ku mnie zaspane powieki i zapytała leniwie o co chodzi. Równocześnie jednak nozdrza jej rozdęły się, powietrze pełniejszą snadź falą do płuc napłynęło, senora bowiem odetchnęła całą piersią, a wyprostowawszy się, na posłaniu usiadła.
— Skaleczyłem się i to dosyć silnie. Patrz pani dodałem, wyciągając ku niej dwie ręce zbroczone, z których krew dużemi spadała kroplami.
Wielkie jej oczy teraz dopiero w całej pełni otworzone zostały, rozszerzone zaś zazwyczaj źrenice zmniejszyły się pod nieujętem wrażeniem do czarnych, na żółtem tle żywo odbijających punkcików. Zasłona senności opadła nagle z twarzy, nadając jej ostry, niedający się opisać a przerażająco dziki wyraz, wyraz zwierzęcości nieledwie.
Zaskoczony zmianą tą znienacka, nie umiałem jeszcze zdać sobie z niej sprawy, gdy senora, przybiegłszy, pochyliła się i rękę mą ujęła. Zanim zrozumiałem, co chce uczynić, szalona dłoń mą do ust podniosła i ugryzła ją z taką siłą, iż zęby do kości aż doszły.
Ból ostry z ukąszenia, strumień krwi, strzelający do góry, i cała wstrętna okropność tego czynu, równocześnie uderzyły mię prawie. Wyprowadzony z cierpliwości, rozgniewany, uderzyłem ją wzamian; bezprzytomna jednak idyotka, w furyę nagle zmieniona, rzuciła się ponownie ku mnie, i pieniąca się, wściekła, gryzła mię, szarpała, skakała do oczu z dzikiemi, krew mrożącemi okrzykami, z wyciem strasznem a nigdy niezapomnianem, z wyciem, słyszanem owej nocy przezemnie, a dziś natychmiast rozpoznanem. Nie hurgan więc, nie burza, lecz ryk tej wiedźmy zbudził mię wtenczas.
Siła jej, jak siła wszystkich szalonych, razem z furyą wzrastać się zdawała, podczas gdy ja w miarę upływu krwi słabłem coraz bardziej, a umysł mój, wytrącony ze zwykłej kolei potwornością tego napadu, nie był w stanie czoła jej stawić. Przyparty też do muru, pokonany, czułem, iż lada chwilę stracę przytomność, gdy nagle, wyciem wściekłem sprowadzona, wpadła między nas Olalla, biegnący zaś za nią Felipe matkę z tyłu pochwycił i na ziemię powalił.
Jakieś dziwne wpółomdlenie opanowało mnie w tej chwili. Siły, chorobą wpierw wycieńczone, a odzyskane tak niedawno, opuściły mnie zupełnie, czyniąc niezdolnym do najmniejszego poruszenia. Słyszałem straszne, pod niebiosa bijące krzyki, widziałem ciężką walkę, w jakiej syn i matka tarzali się po posadzce, przyczem dzieci z trudnością mogły ją powstrzymać od ciągłego rwania się ku mnie. Wreszcie poczułem sprężyste lecz tkliwe ramiona Olalli; otoczyła mię niemi, i włosami po twarzy musnąwszy, z siłą mężczyzny wpół ciągnąc, wpół niosąc, zaprowadziła na górę, by tu dopiero z trudnością przychodzącego do życia na łóżku mem złożyć.
Oswobodzona z ciężaru, poskoczyła do drzwi i drżącemi rękami zaryglowała je szybko. Zabezpieczywszy mnie w ten sposób, stanęła na środku pokoju i z piersią, gwałtownym wznoszoną oddechem, przysłuchiwała się szalonym, dziko wśród murów zamczyska rozbrzmiewającym, krzykom.
Lekka i szybka jak myśl ludzka, przysunęła się znów do mnie, obandażowawszy zaś chusteczką ukąszoną rękę, położyła ją na swej piersi i żałośnie, niby gruchaniem płaczącej gołąbki, wyrażała ból swój i współczucie. Głos jej dźwięczny, metaliczny, w żadne nie układał się słowa, lecz brzmiał harmonją, stokroć nad mowę piękniejszą, drgał nieskończonem uczuciem i tkliwością; a jednak, leżąc zasłuchany w to nieokreślone nucenie, poczułem, iż myśl wroga żądło swe w serce mi zapuszcza. Myśl ta, raniąc ostrzem miecza, profanowała świętość mego uczucia, tak, jak robak wstrętny niszczy czystość białego lilii kielicha.
Tak, dźwięki te zdawały się wzruszająco piękne i przez ludzką tkliwość natchnione, czy jednak brzmienie ich było ludzkiem również?
Leżałem dzień cały. Przez długi czas jeszcze krzyki ohydne tej nie kobiety, a na wpół dzikiej samicy, z własnem walczącej dzieckiem, rozlegały się wśród murów i zwalisk rezydencyi, przejmując mnie wstrętem, bólem rozpacznym i odrazą. Były to śmiertelne krzyki mego serca, jęk bezbronnej, w okrutny sposób mordowanej miłości, która pod ciosem podobnym musiała umrzeć, żyjąc bowiem, stałaby się wieczystą dla mnie zniewagą. Tak rozumowałem przynajmniej, a jednak...
Boże! Jakżeż słodka fala uczucia podniosła się w mej duszy, jak serce miękło przy jednem jej dotknięciu, na jedno wejrzenie tylko! Nie, miłość to wyższa nad nas potęga; rozkazywać jej nie można! Ani straszna, odkryta nagle tajemnica, ani stopień w jakim dotykała ona Olalli, ani dziki, zwierzęcy popęd, ujawniany przez całą jej rodzinę, a stwierdzony nawet nagłem powstaniem naszego uczucia — nic nie zdołało wpłynąć na mnie; chociaż zaś brutalna scena dzisiejsza zgnębiła mię i złamała, cała jej ohyda wszakże nie zdołała stłumić kiełkującej w sercu potęgi, nie zniweczyła czaru, które świat dla mnie piękniejszym czynił.
Gdy krzyki ucichły wreszcie, lekkie pukanie do drzwi dało nam znać o przybyciu Felipa. Olalla wyszła, i stanąwszy na progu, rozmawiała z nim minutkę; szept jej wszakże niezrozumiałym dla mnie został. Prócz krótkiej tej chwili, resztę czasu spędzała u mego wezgłowia, już-to klęcząc zatopiona w modlitwie, już siedząc przy łóżku, z oczami we mnie wlepionemi. Przez sześć więc godzin z rzędu mogłem upajać się jej pięknością, śledząc w milczeniu historję życia, w delikatnych, przecudnie rzeźbionych rysach wypisaną.
Widziałem złoty pieniądz, z każdym oddechem wznoszący się na piersiach; widziałem oczy jej, uczuciem rozjaśnione lub głębokim smutkiem pokryte, a zawsze pełne niewysłowionej słodyczy; patrzyłem na doskonale piękne, regularne rysy; lekka zaś szata dała mi odgadnąć równie klasyczne linie postaci. Gdy noc nadeszła wreszcie, mrok jej, złączony z zupełnem sił wyczerpaniem, przysłonił mi jasność pojęcia. I wtedy jednak nawet dotknięcie delikatnej rączki Olalli o niej mi w niemy sposób mówiło. Kto, leżąc tak w śmiertelnem osłabieniu, upaja się rysami ukochanej, ten musi miłość swą powołać napowrót do życia, choćby ją wpierw najstraszniejsze zabiło rozczarowanie.
Starałem się rozumować i wpłynąć na własne postanowienie — próżne wszakże usiłowania! Czułem, iż zapominając o scenie przebytej, gotów jestem najgorsze jej skutki z zamkniętemi przyjąć oczami. Bo i cóż mógł drobny ten epizod znaczyć, skoro uczucie moje silniejszem odeń było, skoro oczy jej ciągnęły mię i niewolniczo przykuwały, skoro dziś, jak przedtem, każdy fibr mojego jestestwa z drżeniem ku niej się wyrywał?
Późno już w nocy siły powróciły mi o tyle, iż mogłem przemówić do strzegącego mię anioła.
— Olallo — słabym wyrzekłem głosem, — nie smuć się. Wszystko to nic nie szkodzi; nie żądam żadnych wyjaśnień; jestem zadowolony i kocham ciebie.
Zamiast odpowiedzi uklękła tylko, w głębokiej pogrążając się modlitwie, ja zaś umiałem uszanować tę potrzebę skupienia ducha i wzniesienia go ku niebu. Srebrne promienie księżyca, zajrzawszy równocześnie przez jedno z trzech okien, napełniły komnatę bladem, mglistem półświatłem, otaczając jasnością swą, wysmukłą jej postać. Powstawszy, zakreśliła nabożnie znak krzyża świętego i zwróciła się ku mnie.
— Posłuchaj — wyrzekła, — jam teraz mówić powinna, to mój obowiązek. Rzeczy, które tylko odgadujesz, mnie znane są oddawna, i dlatego modliłam się od dni tylu, żebrałam jak o łaskę u Boga, byś miejsce to opuścił. Błagałam ciebie i wiem, że byłbyś prośbę mą spełnił. O, jeżeli nie, pozostaw mi przynajmniej złudzenie, że nalegania moje próżnemi nie były.
— Kocham cię! — za całą rzuciłem odpowiedź.
— Wiem, iż żyłeś w świecie — ciągnęła po chwili, — że jesteś mężczyzną i rozumnym człowiekiem, a ja dzieckiem zaledwie. Pomimo tego jednak, przebacz, iż ja właśnie, ograniczona i nieświadoma jak te drzewa, stojące na wzgórzach, pozwolę sobie zdaniem twem kierować. Ci, którzy uczą się dużo, skłonni są niekiedy do powierzchownego sądzenia rzeczy, ztąd ujrzawszy zarysy jakiegoś zjawiska, nie próbują zgłębić jego istoty. My za to, którym Bóg wśród ciągłej kazał żyć niedoli, powinniśmy przez litość samą innych przed nią przestrzegać. Dlatego też błagam, jedź ztąd, jedź, czasem tylko święcąc mi wspomnienie. Żyć w najskrytszym zakątku twej pamięci, oto jedyne me marzenie.
— Kocham cię! — powtórzyłem, raz jeszcze, a ująwszy drżącą ręką dłoń jej, do ust ją poniosłem i gorącemi zacząłem obsypywać pocałunkami.
Nie cofnęła paluszków, nie broniła mi pieszczoty, brwi jej tylko ściągnęły się lekko, a smutne, strwożone źrenice na rysach mych zawisły. Wreszcie, jakby zbierając nagle odwagę, pochyliła się, i pociągnąwszy prawicę mą, na sercu ją sobie złożyła.
— Patrz! — zawołała — wszak czujesz jego bicie, wiesz, że to nerw mego życia? A więc słuchaj: Życie to i serce jest twoją własnością, do ciebie wyłącznie należy. Czy mam jednak prawo rozrządzać niem całkowicie? Czy mogę, tak jak pieniądz zdjęty z mej szyi lub gałązkę urwaną z drzewa, ofiarować ci je niepodzielnie? Nie; ponad serce czuję w sobie silniejszy pierwiastek, czuję ducha, który mnie trzyma w niewoli. Serce, ten organ, z równą mocą bijący w piersi zwierząt, uznaje cię za swego pana; o więcej nawet, drży za twojem zbliżeniem, kocha cię! Ale duch mój? Czy duch mój potwierdza wybór serca? Nie wiem, nie sądzę i boję się pytać nawet. A jednak, gdy przemówiłeś do mnie, słowa te wyższą brzmiały pobudką; mówiłeś z duszy całej, i nie samą ziemską moją powłokę, a wraz z nią i ducha pewno chciałbyś pozyskać?
— Olallo — przerwałem, — po co te dociekania? Duch i ciało w miłości szczególniej, jedną są istotą. Co ono wybierze, dusza pokocha; do czego się garnie, to boski nasz pierwiastek oczyści i uszlachetni. Na jeden z niebios zesłany sygnał duch i ciało odszukują się wśród tysiąca i dążą ku sobie; niższa zaś cząstka tego cudownego połączenia służy tylko za podstawę dla nieśmiertelnej, wcielonej w nas istoty.
— Czy widziałeś kiedy — mówiła — portrety, zdobiące dom naszych pradziadów? Czy spojrzałeś uważnie na matkę mą i Felipa, lub rzuciłeś bacznie okiem na obraz, wiszący tu, przy twojem łóżku właśnie? Ta, którą właśnie malarz odtwarzał, przed wielu umarła laty, zło jednak jakie siała dokoła, dziś jeszcze żyć się zdaje. Przypatrz się jej tylko starannie. Wszak ręka ta od najdrobniejszej zacząwszy linii, moją także jest ręką, oczy zaś i włosy zdają się żywcem zemnie sportretowane. Cóż więc z tej ziemskiej powłoki jest właściwie mojem i czem, a raczej kim ja jestem? Skoro ani jeden rys twarzy, ani jeden kontur ciała, które ty nazywasz pięknem i które cię pozorną natchnęło miłością, skoro zarówno ruch każdy, uczyniony przezemnie, jak ton głosu, jakim przemawiam do ukochanego człowieka, lub skierowane ku niemu spojrzenie, nie są wyłączną moją własnością, bo wpierw już inna używała ich istota, kimże ja jestem? Przed wiekami dawne kobiety podbijały memi oczami nieżyjących dziś mężczyzn; inni ludzie słyszeli błagalny ton głosu, z którym ja teraz zwracam się do ciebie; pieszczota nawet moja musi mieć jakąś pleśń grobową na sobie. Sądzisz, iż nie czuję, jak w piersi mojej szamoce się ręka zmarłych ongi pokoleń? Ależ ja widzę, że ona jedynie mną kieruje i porusza, że mnie naprzód popycha. Jestem lalką, manekinem, w którym odżyły wszystkie ich rysy i przymioty, przez wieki całe do cielesnej składane mogiły. Powiedzże teraz, kogo ty kochasz: moją osobę, czy rasę, która ją wydała? Kogo wybrałeś nad tysiące: dziewczynę, niemogącą odpowiadać za najmniejszą cząstkę swej istoty, czy strumień, którego przejściową tylko jest falą, lub drzewo, spóźniony ten wydające owoc? Ród nasz istnieje, i chociaż stary, zawsze będzie młodym, bo wyrok przeznaczeń we własnej nosi piersi. Jak fale na morzu, tak pojedyncze jednostki jedna za drugą ukazują się na jego powierzchni, każda zaś wyposażoną zostaje w czczy tylko pozór wolnej woli.
— Olallo, po co się przeciw ogólnemu buntować prawu? — zauważyłem. — Opierasz się rozmyślnie głosowi Boga, który, przekonując nas ze słodyczą, wolę Swą nakazuje równocześnie w sposób nieodwołalny. Posłuchaj, czyż nie widzisz, jak przemawia on do nas? Patrz, ręka twa do mojej tuli się dłoni, serce drży i skacze przy najlżejszem ich zetknięciu; nieznane żywioły, z których nas wola najwyższa złożyła, budzą się od pierwszego wejrzenia i nawzajem dążą ku sobie. Cielesna, ziemska istota przypomina swe prawa do bytu, a pociągani równocześnie, dążymy bezwiednie ku sobie, jak gwiazdy, pędzone prawem odwiecznem w przestrzeni, jak przypływ i odpływ morza, jak tyle rzeczy starszych i potężniejszych od nas, a jednak bezsilnych w obec prawa natury.
— Niestety, nie umiem myśli mej jasno tłumaczyć — wołała ze smutkiem, — nie umiem takiemi przemawiać słowami, abyś mię pojął nareszcie. Słuchaj. Pradziadowie nasi rządzili przed ośmiu wiekami całą tą prowincyą. Byli oni mądrzy, dzielni, przebiegli i okrutni, a stali na czele ówczesnej Hiszpanii, wiodąc pod swym sztandarem zbrojne hufce do boju. Królowie nazywali ich „kuzynami“, lud zaś bluźnił ich wielkości i złorzeczył nazwisku, bo stryczek i dymiące zgliszcza były najczęstszym, przez rękę magnatów rzucanym mu podarkiem. Wtedy to dla rodu naszego nagła zaczęła się zmiana. Jakby na dowód, iż człowiek duszą nad poziom zwierzęcy wyniesiony, może własnowolnie zniżyć się znów do niego, pradziadowie nasi, stopniowo upadać zaczęli. Tchnienie wyczerpania i strupieszałości ogarnęło ducha ich i umysł, a sen ciężki opanował. Budzili się wprawdzie niekiedy, lecz budzili tylko pod naciskiem namiętności, która jak górski huragan w gwałtownych przychodziła wybuchach. Uparci, ograniczeni, bezmyślni, odziedziczali tylko po przodkach czczą piękność zewnętrzną, pozbawioną rozumnej woli i szlachetnego serca. Zarodek tego duchownego upadku przechodził coraz dalej z pokolenia w pokolenie, strojny zaś zawsze w te same niewolniczo modelowane rysy, przynosił każdemu nowemu członkowi rodziny urodę fizyczną, złączoną ze zwierzęcemi popędami i wielką niestałością umysłu.
Zatrzymała się, a skupiając siły, dodała po chwili.
— Mówię do ciebie zbyt śmiało może; wiem o tem. Ale chcę, byś się sam przekonał, iż koło fortuny spycha ród mój przeklęty na coraz niższe szczeble. Wśród pochyłości tej, ku przepaści prowadzącej, ja jedna stoję na pewnem wywyższeniu, które pozwala mi zapuścić wzrok zarówno w przeszłość, jak w przyszłość, daje widzieć nietylko wszystko, cośmy stracili, ale i głębię, w jaką stoczyć się jeszcze mamy. Czyż więc ja, ja właśnie, cudem prawie z nawpół umarłego domu uratowana, mam klątwę nad nim wiszącą na innych rozszerzać i przenosić? Wolnoż mi umysł drugi, narówni z moim przeciw strasznemu buntujący się przeznaczeniu, zaklinać w to zaczarowane, a błędne koło i skazywać na męki, jakie sama znoszę? Czy powinnam tę przeklętą, na wymarcie skazaną ludzką powłokę w nowe przyoblec życie, a zatruwszy je jadem zwątpienia lub duchownego upadku, rzucić jak zniewagę w twarz potomności? Nie! przysięgłam, że tego nie uczynię, że nie popełnię świadomie zbrodni podobnej; ród nasz, od tak dawna moralnie umarły, musi zginąć nareszcie z powierzchni ziemi.
Słowa te, z mocą wyrzeczone, wyczerpały na chwilę jej siły; opanowując jednak wzruszenie, ciągnęła dalej:
— Felipe przygotowuje na mój rozkaz wszystko do drogi; wkrótce posłyszymy jego kroki; przyjdzie cię zabrać i odtąd losy nasze rozdzielą się na zawsze. Wspomnij o mnie czasem jako o istocie, która surową naukę, przez życie na wstępie jej daną, z odwagą znieść umiała; pomyśl o tej, co kochając cię nad świat cały, siebie jednakże do tego nienawidziła stopnia, iż miłość nawet wstrętną jej się stała; pamiętaj, że odpychając cię, pragnęła jednak zatrzymać na zawsze; że błagając o zapomnienie dla siebie, lękała się z trwogą śmiertelną, byś ty jej z pamięci nie wykluczył.
Mówiąc to, Olalla zbliżała się stopniowo ku drzwiom, tak, iż dźwięczny, metaliczny głos jej oddalał się i słabł coraz bardziej, z ostatniem zaś słowem zniknęła snadź na progu, bo gdy ton jego rozbrzmiał w powietrzu, spostrzegłem, iż jestem sam jeden wśród srebrnym blaskiem księżyca zalanej komnaty.
Co byłbym uczynił, gdyby mię zupełne sił wyczerpanie nie przykuwało do łoża, nie wiem nawet, osłabiony jednak, niezdolny do samorzutnego czynu, umiałem czarnej tylko oddać się rozpaczy.
Wśród beznadziejnej zresztą próżni, jaka mnie ogarnęła, niewiele chwil upłynęło. Schody zaskrzypiały pod ociężałemi krokami, w drzwiach zaś stanął Felipe z latarnią w ręku. Nie przemówiwszy ani słowa, okrył mnie, wziął na ramiona i zniósł przed główną bramę, gdzie czekał już wózek góralski. Wśród przyrody gnębiąca panowała cisza, o ile zaś szczyty gór jasno się w czarodziejskiem świetle księżyca rysowały, o tyle mury rezydencyi, w jednę czarną masę zbite, odcinały się ponuro na tle błękitnawą aureolą otoczonego płaskowzgórza. Z całego w ciemnościach pogrążonego gmachu dwa tylko północne okna bladem błyskały światełkiem. Były to okna Olalli; oczy me zawisły na nich chciwie i nie opuszczały tego ostatniego promienia przeszłości, dopóki wózek, w czarną wtaczając się dolinę, nie zasłonił mi go na zawsze.
Felipe milczący, zgnębiony, szedł obok muła; ruch jednak, jakim przy większych nierównościach powstrzymywał rącze zwierzę, i niespokojne spojrzenia, rzucane na mnie niekiedy, świadczyły, iż szczerze się troszczył o życie me i zdrowie. Ujechawszy wreszcie kawałek, zbliżył się i rękę ostrożnie, pieszczotliwie prawie na mem czole położył.
Nieme to współczucie wzruszyło mnie tak silnie, iż osłabiony organizm strumieniem łez na nie odpowiedział.
— Felipe — wyszeptałem, — jedźmy tam, gdzieby mię o nic nie pytano.
Nie odparł ani słowa, pochwyciwszy jednak muła za uzdę, nawrócił wózek, i przejechawszy napowrót część przebytej już drogi, na inną skręcił ścieżkę. Wiedziałem, iż kieruje się do wioski, stanowiącej główną siedzibę tych gór mało zaludnionych. Później wszystko zamieniło się w ciemność, wśród której błyskało mi tylko niewyraźne wspomnienie pierwszego brzasku dziennego; dalej, zdawało mi się, iż wózek nasz się zatrzymał, że jacyś ludzie znosili mnie do pustej, prostej izdebki, i ciemność, nieprzebyta ciemność omdlenia znów umysł mój otoczyła.
Znużony, straciłem przytomność i zmysły.
Gdy nazajutrz odzyskałem świadomość otaczających mnie warunków, przy łożu mem siedział już poważny padre z tabakierką i książką od nabożeństwa w ręku. Łagodny, spokojny, nie opuścił on tego stanowiska przez wiele dni następnych, aż wreszcie pewnego poranku powiedział mi z uśmiechem, że ponieważ wszelkie niebezpieczeństwo już minęło i jestem na drodze do wyzdrowienia, czas więc najwyższy, abym szybko strony te opuścił.
Nie wymienił żadnych przyczyn, nie patrzył nawet na mnie. Ani jednak dyplomatyczne zażywanie tabaki, ani ukośnie rzucane wejrzenia zwieść mnie nie zdołały; zrozumiałem, że widział Olallę.
— Padre — wyrzekłem, — wiesz, że nie czcza kieruje mną ciekawość, nie odmawiaj mi więc bliższych o tej rodzinie szczegółów.
— Byli bardzo nieszczęśliwi — oto wszystko co mógł objaśnić. Ród upadający, jakby na wymarcie skazany, a przytem tak ubogi, że im na wychowanie nie starczyło nawet; ztąd może ograniczeni i zaniedbani.
— Ależ nie ona — przerwałem. — Dzięki panu zapewne, wykształcenie jej i poziom umysłowy wyższym jest nad ogół kobiet.
— Tak — przyznał. — Senorita należy do światłych i rozumnych istot; wychowanie wszakże reszty rodziny wiele pozostawia do życzenia.
— A matka? — podjąłem.
— Matce dajmy lepiej pokój — zauważył, zażywając z namysłem tabaki. — Felipe za to posiada dobry i poczciwy grunt charakteru.
— Senora jednak ma coś dziwnego w sobie — nalegałem.
— Bardzo dziwnego — potwierdził poważnie.
— Przepraszam, księże proboszczu — spróbowałem przemówić tonem stanowczym, — zdaje mi się, iż niepotrzebnie owijamy rzeczy w bawełnę i bawimy się w czcze omówienia. Jestem pewny, że nieobcem ci jest wszystko, co mnie tam spotkało. Skoro tak zaś, musisz przyznać, iż ciekawość słuszną jest i usprawiedliwioną z mej strony. Padre, czy w obec szczerości mojej nie zechcesz mi uczciwie tą samą odpłacić monetą?
— Skoro sobie tego życzysz, mój synu — odparł staruszek, — i owszem, powiem ci wszystko i objaśnię fakta, podlegające mojej kompetencyi. Milczeć o rzeczach, których nie znam i nie rozumiem, nakazuje mi nietyle dyskrecja, ile zdrowy rozsądek. Nie myślę tu udawać, przeciwnie, pojmuję cię doskonale, ale cóż odpowiedzieć mogę? Chyba to, że wyroki niebios są niezbadane, a umysł ludzki niezawsze wytłumaczyć je zdoła. Rodzina ta tak mnie obchodzi a dzieje jej zdumiewają, iż zasięgałem na tym punkcie zdania mędrszych i wyższych odemnie w hierarchii kościelnej. I oni wszakże odmówili mi wyjaśnienia. Jak widzisz, kryje się tu tajemnica, której nie należy dotykać.
— Wszak ona jest szaloną? — pytałem.
— Według mego przekonania, nie można jej brać za obłąkaną — zaprzeczył padre. — Jak dotąd bowiem, nie zdradza cech, przy pomięszaniu zmysłów zwykle ujawnianych. Za młodu była nawet zupełnie zdrową. Moja też jedynie wina (co niech mi Bóg przebaczy), iż dziką tą, niesforną owieczką zbyt mało się wówczas zajmowałem. A jednak napady i wybuchy, jakie już wtedy ujawniała, powinny były zwrócić mą uwagę; pamiętny wszakże, że w takiejże mierze okazywał je przedtem ojciec jej, dziad jej, starsi nawet przodkowie, furyę tę zbyt lekko widocznie traktowałem. Objawy zaś podobne rosną z każdym rokiem i z każdem rozwijają się pokoleniem.
— Powiedz mi, ojcze, czy będąc młodą — tu głos mój zachwiał się tak, iż wysiłkiem woli kończyć tylko mogłem, — czy będąc młodą, senora przypominała Olallę?
— Ależ broń Boże! — zaprzeczył proboszcz gorąco. — Któż śmiałby ubliżyć podobnem porównaniem ukochanej mojej wychowance? Nie, stokroć nie! Prócz wielkiej piękności, którą co prawda chętniebym zmniejszył, senorita niczem, ani jednym włosem nawet niepodobną jest do dziwacznej kobiety, jaką matka jej była w tym wieku. Nie chcę, abyś myślał coś podobnego, nie chcę cię w błąd wprowadzać, chociaż, biorę niebo na świadki, iż przekonanie takie lepszem byłoby może dla ciebie.
Widząc, iż uczucia nasze nie są dlań tajemnicą, podniosłem się, i usiadłszy na łóżku, otworzyłem serce przed starcem. Opowiedziałem mu o miłości naszej i o ostatecznem postanowieniu Olalli, przyznałem się do moich przywidzeń, wahania i wstrętu do uprzedzeń i przesądów, które dziś pierzchnęły pod wpływem uczucia, jakby za dotknięciem różki czarodziejskiej; a wreszcie, nie z pozorną już, lecz ze szczerą, na szacunku opartą uległością odwołałem się do zdania jego i sądu.
Słuchał mię cierpliwie, bez najmniejszej oznaki zdumienia, gdy zaś skończyłem, w głębokim na chwilę pogrążył się milczeniu.
— Jakiemże jest twoje zdanie, padre? — wyszeptałem po chwili.
Proboszcz zwolna podniósł głowę.
— Kościół — zaczął, lecz zmieszany urwał, aby mię przeprosić. — Zapomniałem, moje dziecko, że nie jesteś katolikiem. Zresztą w położeniu tak niezwykłem i kościół nawet z góry decydować nie może. Chcesz jednak mego zdania? Otóż mówię ci otwarcie, iż, według mnie, senorita najlepszym jest tu sędzią: ja więc poprzestałbym na jej wyroku.
Po tej rozmowie proboszcz pożegnał mnie szybko i odtąd wizyty jego mniej częstemi się stały, z chwilą zaś, gdy podniosłem się z łóżka, staruszek zaczął mnie unikać najwidoczniej. Obejście jego nie zdradzało ani wstrętu, ani uprzedzenia, a poprostu nieufność taką, jakiej doznajemy wobec chodzącej zagadki, wobec sfinksa, w ludzkiej uosobnionego postaci. Równocześnie zauważyłem, iż wieśniacy starają się również odsuwać odemnie i, niechętni, z trudnością dają się namówić do przewodniczenia mi wśród górskich wycieczek.
Uderzony dziwnym tym objawem, zacząłem badać go bliżej i wtedy to spostrzegłem, iż okoliczni mieszkańcy spoglądają na mnie w dziwnie podejrzliwy i pytający sposób, że niektórzy żegnają się nawet zabobonnie na mój widok. Z początku składałem to na karb cudzoziemskiego pochodzenia; sądziłem, że lud ciemny i fanatyczny nie chce mieć do czynienia z protestanckim heretykiem. Z czasem jednak pojąłem, iż lękają się mnie jedynie jako człowieka, powracającego z przeklętych murów starego zamczyska. Inteligentny, wykształcony, powinienem był lekceważyć zdanie ciemnego tłumu; a jednak, rzecz dziwna, przyznaję, iż pogarda ta rzucała cień złowrogi na moje uczucia, że mnie zimnem ogarniała tchnieniem. Nie powiem, by przesądna trwoga motłochu zabiła zapał, wzniecony w mem sercu, lecz trudno mi zaprzeczyć, iż potrafiła zmrozić go i osłabić.
O kilka mil[1] na wschód wioseczki istniała przerwa wśród szczytów Sierry, przesmyk wązki, który zdala chociaż pozwalał dojrzeć ciemne wieżyce rezydencyi. Stęskniony za widokiem Olalli, przyuczałem się codziennie w tę stronę kierować me kroki. Przejście to oddawna musiało być znane w okolicy, wśród lasu bowiem pokrywającego górę widniały liczne drożyny, a stromy jej wierzchołek, z nagich, wyniosłych skał złożony, uwieńczony był męką Pańską, na której figura Chrystusa naturalnej wielkości oddaną została z większym jeszcze niż zwykle i boleśniejsze wrażenie czyniącym realizmem.
Obrawszy sobie tu obserwatorjum, przychodziłem codziennie, zwieszony zaś na skale patrzyłem godzinami na zrujnowane mury zamczyska, przyczem mogłem nawet dojrzeć Felipa, kręcącego się wśród ogrodu; a tak zmniejszonego wskutek oddalenia, iż muchą małą wydawał się zaledwo. Niekiedy mgła przysłaniała mi widok cały, lecz rozerwana przez wiatr górski, odkrywała znów płaskowzgórze, już-to ciche, spokojne, w promieniach słońca skąpane, już przyćmione deszczem, pędzącym obficie z chmur, pod stopami memi skłębionych.
Odległe to pole obserwacyi i kapryśnie przerywane widoki miejsc, które życiem mem całem wstrząsnęły, doskonale odpowiadało chorobliwej chwiejności oraz zmiennym usposobieniom mego humoru. Spędzając też tam dnie całe, rozbierałem bezprzestannie dziwaczność naszego położenia i różnolite żywioły, które się na wytworzenie go złożyły. Umysł zaś mój już-to nakłaniał się ku podszeptom miłości, już podawał ucho zimnemu rozsądkowi, by wreszcie niezdecydowany pozostać na tem straszliwem rozdrożu.
Siedząc pewnego dnia, jak zwykle, na skale, ujrzałem u skraju lasu wysoką postać wieśniaka, w podróżny płaszcz otuloną. Nie należał on snadź do miejscowej parafii i nie znał mię ze słyszenia nawet, bo zamiast odwrócić się i w inną skierować stronę, przeciwnie przybliżył się, i chcąc wypocząć, miejsce obok mnie zajął.
Po chwili wdaliśmy się w gawędę, podróżny zaś objaśnił mię, iż dawniej był przewoźnikiem wśród gór tych, i ztąd nieobcym mu jest każdy ich kamyk.
Z czasem wszakże, chcąc lepiej zużyć pracę swych mułów, wystarał się o zajęcie przy armii, na którem tyle zarobił, iż dziś, żyjąc wraz z rodziną z gotowego dochodu, rzadko już rodzinne swe odwiedza strony.
— Czy znacie zamek ten? — zapytałem, wskazując na widniejące mury rezydencyi, rozmowa bowiem, trzymająca umysł mój zdala od Olalli, nużyć mnie już zaczynała.
Rzucił mi ponure z pod oka wejrzenie i przeżegnał się nabożnie.
— Czy go znam? Aż nazbyt dobrze, niestety! — brzmiała odpowiedź. — Wszak tam właśnie jeden z towarzyszy mych i przyjaciół zaprzedał duszę szatanowi. Panno święta, broń nas od pokusy! — wyszeptał dawny przewoźnik z namaszczeniem, poczem dodał: — Zaprzedał duszę, zgubił się, ale też ciężko pokutuje teraz! Najsroższy ogień w głębiach piekła jemu pewno znosić przychodzi!
Dziwna jakaś, niewytłumaczona obawa zmroziła mi słowa na ustach.
Mulnik tymczasem, raz się rozgadawszy, ciągnął jakby sam do siebie:
— O tak, znam ja go, na moje nieszczęście, aż nazbyt dobrze; próg tego potępionego gniazda nie jest mi obcym. Przestąpiłem go raz tylko; szalona śnieżyca srożyła się wtenczas na dworze a góry co krok śmiercią groziły; śmierć ta jednak lepszą była od rzeczy, jakie się pod tym złowieszczym działy dachem. Słuchaj, senor, chciałem ratować mego przyjaciela, chwyciłem go więc za ramię i przemocą prawie uprowadziłem do bramy; błagałem, zaklinałem na wszystko, co mu drogiem jest na świecie, aby wracał ze mną napowrót. Pomimo śniegu, rzuciłem się przed nim na kolana i nareszcie ujrzałem, iż prośby me zaczynają pożądany odnosić skutek, że wzruszony ulegnie im lada chwilę. Wtem ona ukazała się na galerji i wymówiła jego imię; odwrócił się; z lampą w ręku stała jak uosobienie pokusy, uśmiechem wabiąc go ku sobie. Pochwyciłem go w ramiona, i wzywając głośno pomocy Boga, usiłowałem pociągnąć go ze sobą; odtrącił mnie jednak, odtrącił i ku niej pobiegł. Sam dobrowolny uczynił wybór, niechże niebiosa ulitują się nad nim. Chciałem na razie modlić się za niego. Ale po co? Wszak istnieją grzechy, z których papież nawet rozwiązać nie może.
Na chwilę głębokie zapanowało milczenie.
— I cóż się stało z przyjacielem waszym? — podjąłem wreszcie.
— Ha, Bóg wie — objawił przewoźnik. — Jeżeli ludzie mówią prawdę, skończył, jak żył, a na myśl śmierci jego włosy mogą dębem stanąć na głowie.
— Czy chcecie powiedzieć, że został zamordowanym? — pytałem.
— Rzecz prosta, iż naturalną nie zginął śmiercią — potwierdził mulnik. — Zabójstwo jednak nie równe zabójstwu, o pierwotnej tej zbrodni zaś grzech nawet wspominać.
— Ludzie jednak, mieszkający w tym domu... — zacząłem.
Przewoźnik na równe porwał się nogi.
— Jacy ludzie? — wybuchnął z gniewem szalonym. — Jakto, przebywając tu od tak dawna, nie wiesz pan jeszcze, iż w przeklętej owej jaskini występku nie ma mężczyzn, ani kobiet, lecz tylko sługi szatana? Czyżbyś nie słyszał, że...
Tu pochylił się i z obawy snadź, by dzikie ptaki górskie zgorszonemi nie zostały, słowa następne, szeptał z ustami do ucha mego przyłożonemi.
To, co mi powiedział, nie było prawdą, nie stanowiło nawet rzeczy nowej lub oryginalnie pomyślanej. Przeciwnie, posłyszałem historję jak ród ludzki starą, a przez ciemnotę i zabobon powiększoną stokrotnie.
— Dawniej — dowodził przewodnik z fanatycznym zapałem — kościół byłby spalił podobne gniazdo bazyliszków; dziś jednak ramię jego, na nieszczęście, ukróconem zostało. Ztąd przyjaciel mój Miguel, nieukarany ręką ludzką, został oddany tylko na stokroć straszniejszy sąd zagniewanego Boga. I źle się stało, zbrodni nie należy puszczać bezkarnie; rzecz jednak taka nie powtórzy się więcej. Jeżeli padre, pomimo lat sędziwych, sam został oczarowany, owczarnia jego, dzięki niebu, ma jeszcze oczy otwarte i potrafi dostrzedz grożące niebezpieczeństwo. W krótce też już w niedługiej nawet przyszłości, słupy dymu wzbiją się, błagając przebaczenia, ku niebu, a z zamożnego niegdyś zamku zgliszcza tylko zostaną.
Gdy odszedł wreszcie, przerażenie i obawa sparaliżowały ruchy me na razie. Nie wiedziałem, co uczynić, gdzie się zwrócić. Miałżem wpierw przestrzedz proboszcza, czy też złe nowiny nieść wprost zagrożonym mieszkańcom rezydencyi? Pytanie to losy widać rozstrzygnęły za mnie, bo podczas, gdy, wahając się, stałem jeszcze na miejscu, u skraju lasu ukazała się nagle wysmukła, zawoalowana postać i prosto ku mnie zmierzała.
Nie było jednak zasłony, któraby istotę tę zamaskowała przed memi oczami. W każdym ruchu, w każdym zarysie figury odgadłem odrazu Olallę; cofnięty zaś za odłam skały, czekałem, aż dojdzie do szczytu i ze mną się zrówna, poczem dopiero wyszedłem zwolna z ukrycia.
Poznawszy mię, Olalla zatrzymała się, lecz ani jednego nie wyrzekła słowa. Ja milczałem również a zapatrzeni w siebie z namiętnem uczuciem i smutkiem, staliśmy tak czas jakiś w głębokiej pogrążeni ciszy.
— Myślałam, żeś wyjechał — przemówiła w końcu. — Oddalić się ztąd, oto jedyne dobrodziejstwo jakie wyrządzić mi możesz, jedyna łaska, o którą błagałam cię kiedykolwiek. Błagałam... a ty zostałeś pomimo tego.
Czyż nie wiesz, czyż nie chcesz, zrozumieć, że dzień każdy pobytu twego tutaj przyspiesza naszą zgubę, że zwiększa niebezpieczeństwo nie tylko nad twoją, ale nad naszemi głowami? Pogłoska o twym pobycie rozniosła się już po górach; lud miejscowy mniema, że mnie kochasz i postanawia nie pozwolić na uczucie, potworne w jego oczach.
Myśl, iż została zawiadomioną o grożącem jej niebezpieczeństwie, ucieszyła mnie niemal.
— Olallo! — zawołałem. — Jestem gotów pojechać natychmiast, dziś jeszcze, tej godziny, ale... nie sam ukochana.
Odsunęła się zwolna, u stóp krzyża upadła na kolana.
Bezradny wobec tej jedynej na słowa me odpowiedzi, stałem obok martwego przedmiotu czci jej gorącej, patrząc już-to na żywą, anielską postać skruszonej w pokorze penitentki, już też na niezdarnie malowane trupie rysy obrazu, na rany jego krwią ociekłe i zmarszczki obficie rozmieszczone wśród oblicza.
Głęboką, niczem nie zamąconą ciszę przerywał tylko złowieszczy krzyk jakiegoś ptaka górskiego, który, jakby w przeczuciu nieszczęścia, latał dokoła wzgórza, skrzydłami o skały bijąc.
Wreszcie Olalla podniosła się, odrzuciła welon, i jak marmur blada, z ręką o postawę krucyfiksu opartą, zwróciła ku mnie niewymownie smutne wejrzenie.
— Patrz — mówiła. — Słowa wyrzeczone w tej chwili, z dłonią na stopach Zbawiciela złożone, przysiędze są równe. Padre dowodzi, że jesteś heretykiem, a jednak proszę cię, byś spojrzał przez chwilę memi oczami na rysy tego, który najwięcej przebolał na ziemi, i ztąd Bogiem cierpienia słusznie nazwany być może. Czyż chcesz, byśmy, spadkobiercy grzechu, lepszymi, a raczej szczęśliwszymi od niego być mieli? Nie; i my musimy znosić brzemię win cudzych, pokutować za przeszłość, nieznaną nam zupełnie, bo w was, o, nawet we mnie, tli iskierka Boskiego pierwiastku. Narówni z Nim więc powinniśmy dźwigać ciężar życia, dopóki nowa jutrzenka spokoju nam nie przyniesie. Dlatego też błagam, pozwól mi drogę moją przejść samotnie, wsparta bowiem na nim, na Pocieszycielu wszystkich strapionych, mniej nieszczęśliwą będę się czuła. Pożegnać ziemskie radości i dobrowolnie podjąć brzemię troski, oto jedyna nadzieja spokoju i ukojenia dla mnie.
Spojrzałem na twarz Ukrzyżowanego — i, rzecz dziwna, wizerunek ten tak przykry w realistycznej swej prawdzie, nagle innym do mnie przemówił językiem. Zdawało mi się, iż teraz dopiero pojąłem po raz pierwszy symboliczne jego znaczenie. Wprawdzie oblicze Boga-człowieka spoglądało na mnie z tym samym bolesnym a śmiertelnym kurczem, aureola jednak, otaczająca je, przypominała, iż ofiara dobrowolną tu była. Krzyż, wzniosły symbol cierpienia, stał na odludnej skale, górując nad nami, tak jak stoi często wśród ziemskich rozdroży, głosząc ludziom smutną, lecz szlachetną prawdę, iż rozkosz i przyjemność nie są celem, lecz drobnym, wypadkowym szczegółem naszego życia, że ból bywa zwykła udziałem zacnych i prawych, bo lepiej jest cierpieć, aniżeli źle czynić.
Wyczytawszy szczytną tę naukę w rysach Ukrzyżowanego, pochyliłem kornie głowę, opuszczając milczeniu samotne, nad przepaścią zwieszone urwisko. Gdy zaś stanąwszy na skraju lasu, raz jeszcze oczy me ku skalistemu podniosłem wierzchołkowi, spojrzenie ich zawisło na wysmukłej postaci Olalii, która, o krucyfiks wsparta, w jeden zlewała się z nim obraz.

KONIEC.




  1. Mil angielskich.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.