Strona:PL Robert Louis Stevenson - Olalla.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy znacie zamek ten? — zapytałem, wskazując na widniejące mury rezydencyi, rozmowa bowiem, trzymająca umysł mój zdala od Olalli, nużyć mnie już zaczynała.
Rzucił mi ponure z pod oka wejrzenie i przeżegnał się nabożnie.
— Czy go znam? Aż nazbyt dobrze, niestety! — brzmiała odpowiedź. — Wszak tam właśnie jeden z towarzyszy mych i przyjaciół zaprzedał duszę szatanowi. Panno święta, broń nas od pokusy! — wyszeptał dawny przewoźnik z namaszczeniem, poczem dodał: — Zaprzedał duszę, zgubił się, ale też ciężko pokutuje teraz! Najsroższy ogień w głębiach piekła jemu pewno znosić przychodzi!
Dziwna jakaś, niewytłumaczona obawa zmroziła mi słowa na ustach.
Mulnik tymczasem, raz się rozgadawszy, ciągnął jakby sam do siebie:
— O tak, znam ja go, na moje nieszczęście, aż nazbyt dobrze; próg tego potępionego gniazda nie jest mi obcym. Przestąpiłem go raz tylko; szalona śnieżyca srożyła się wtenczas na dworze a góry co krok śmiercią groziły; śmierć ta jednak lepszą była od rzeczy, jakie się pod tym złowieszczym działy dachem. Słuchaj, senor, chciałem ratować mego przyjaciela, chwyciłem go więc za ramię i przemocą prawie uprowadziłem do bramy; błagałem, zaklinałem na wszystko, co mu drogiem jest na świecie, aby wracał ze mną napowrót. Pomimo śniegu, rzuciłem się przed nim na kolana i nareszcie ujrzałem, iż prośby me zaczynają pożądany odnosić skutek, że wzruszony ulegnie im lada chwilę. Wtem ona ukazała się na galerji i wymówiła jego imię; odwrócił się; z lampą w ręku stała jak uosobienie pokusy, uśmiechem wabiąc go ku sobie. Pochwyciłem go w ramiona, i wzywając głośno pomocy Boga, usiłowałem pociągnąć go ze sobą; odtrącił mnie jednak, odtrącił i ku niej pobiegł. Sam dobro-