Obłomow/Część czwarta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Musimy się teraz cofnąć wstecz, zanim Sztolc przyjechał na imieniny Obłomowa, do innych miejsc, daleko od Wyborgskiej strony. Tam spotkamy znajome nam osoby, o których Sztolc nie wszystko jeszcze, co wiedział, zakomunikował Obłomowowi. Może miał jakie powody po temu, a może wprost, Obłomow nie pytał o wszystko — także zapewne nie bez powodu.
Raz w Paryżu Sztolc szedł bulwarem i roztargnionym wzrokiem spoglądał na przechodniów, na szyby magazynów, nie zatrzymując wzroku na niczem. Długi czas nie miał już listów z Rosji — ani z Kijowa, ani z Odesy, ani z Petersburga. Było mu przykro. Odniósł był właśnie trzy listy na pocztę i wracał do domu.
Nagle wzrok jego zatrzymał się na czemś nieruchomo i z ciekawością, ale wkrótce się zrównoważył... Jakieś dwie panie zeszły z bulwaru i wstąpiły do sklepu.
— Nie, nie może być — myślał — co za myśl! To nie one. Przecież wiedziałbym o tem.
Mimo to zbliżył się do wystawy magazynu i przez okno począł się paniom przypatrywać.
— Nic nie dojrzę — zwrócone są tyłem do okna.
Sztolc wszedł do sklepu i począł coś wybierać. Jedna z pań odwróciła się — poznał Olgę Iljińską. Ale jakże zmieniona! Chciał się zbliżyć — wahał się — może to nie ona! Począł się wpatrywać.
Boże! jaka zmiana! Ona — i nie ona. Rysy twarzy dawne, ale blada, oczy nieco zapadłe, nie ma dawnego dziecinnego uśmiechu na ustach, nie ma dawnej naiwności, dobroduszności. Na czole wisi myśl niby smutna, niby poważna, w oczach jakiś dziwny wyraz, którego dawniej nie było. Spojrzenie jej nie jest jak dawniej, jasne, otwarte, a na całej twarzy, niby mgła, wiesza się obłok smutku.
Sztolc zbliżył się do niej. Brwi Olgi ściągnęły się trochę, patrzyła na niego przez chwilkę z wahaniem, potem go poznała. Brwi ułożyły się symetrycznie, oczy błysnęły głęboko, jakąś jasną i cichą radością. Każdy brat czułby się szczęśliwym, gdyby się tak do niego uśmiechnęła ukochana siostra.
— Boże mój! Czy to pan? — zawołała głosem pełnym serdecznej radości.
Ciotka odwróciła się nagle i wszyscy troje zaczęli mówić razem. Sztolc robił im wymówkę, że nie pisały do niego — panie się usprawiedliwiały. Od trzech dni dopiero są w Paryżu i wszędzie go szukają. W jednem miejscu powiedziano im, że wyjechał do Lyonu — zgubiły ślad, nie wiedziały co robić.
— Jakże to się stało? Ani słowa do mnie! — rzekł Sztolc z wymówką.
— Zdecydowałyśmy się tak nagle, że niechciałyśmy pisać. Olga chciała zrobić panu niespodziankę.
Spojrzał na Olgę, lecz w twarzy jej nie znalazł potwierdzenia słów ciotki. Przypatrywał się jej pilnie, ale Olga była nieprzenikliwa, niedostępna dla jego spostrzeżeń.
— Co się z nią stało? — myślał Sztolc. — Dawniej odgadywałem wszystko, a teraz — jaka zmiana!
— Jak się pani rozwinęła, Olgo Siergiejewno, wyrosła, dojrzała — powiedział głośno — zupełnie nie poznaję pani! A przecież ledwie rok minął od naszego ostatniego widzenia się. Co pani robiła? Co się z panią działo? Proszę opowiadać, opowiadać!
— Właściwie... nic nadzwyczajnego — odpowiedziała, przypatrując się jakiejś materji.
— Jakże śpiew pani idzie? — mówił Sztolc, badając nową dla niego Olgę i starając się wyczytać z jej twarzy nieznane mu myśli, ale myśli uciekały i chowały się.
— Dawno nie śpiewałam... od dwóch miesięcy może — odpowiedziała niedbale.
— A cóż się dzieje z Obłomowym? — rzucił nagle pytanie. — Czy zdrów? Nie pisze do mnie wcale.
Olga byłaby może zdradziła tajemnicę, gdyby jej na ratunek nie przyszła ciotka.
— Proszę sobie wyobrazić — rzekła, wychodząc z magazynu — bywał u nas codziennie, nagle znikł. Gdyśmy się wybierały wyjechać za granicę, posłałam dowiedzieć się o niego. Powiedziano chory — nie przyjmuje nikogo. I tak niewidzieliśmy się wcale.
— I pani nic nie wie? — spytał z pewną troskliwością Olgę.
Olga pilnie lornetowała przejeżdżający powóz.
— On rzeczywiście zachorował — powiedziała, przypatrując się powozowi.
Zwróciła się do ciotki.
— Czy to nie pojechali nasi towarzysze podróżni?
— Nie — napierał się Sztolc — niech mi pani zda relację o moim Iljuszy. Co pani z nim zrobiła? Dlaczego nie kazała mu pani jechać ze sobą?
Mais ma tante vient de dire — odrzekła.
— On bardzo leniwy — zauważyła ciotka — i straszny dzikus. Jak tylko kilka osób zebrało się u nas, zaraz uciekał. Proszę sobie wyobrazić, abonował się na fotel w operze i nawet do połowy nie wytrwał.
— Rubiniego nie słyszał — dodała Olga.
Sztolc głową pokiwał i westchnął.
— Jakże to panie zdecydowały się na wyjazd? Czy na długo? Skąd przyszło do tego? — wypytywał.
— Wszystko dla niej, z porady lekarza — rzekła ciotka, wskazując Olgę. — Petersburg bardzo niedobrze na nią oddziaływał. Wyjechałyśmy pod zimę, ale nie jesteśmy jeszcze zdecydowane, gdzie ją spędzimy, w Nizzy, czy w Szwajcarji.
— Tak, pani się bardzo zmieniła — zauważył Sztolc, pilnie wpatrując się i badając całą postać Olgi.
Pół roku przemieszkały panie w Paryżu. Sztolc był codziennym i jedynym ich gościem i ciceronem.
Zdrowie Olgi poczęło się poprawiać widocznie: od zamyślenia przeszła do spokojnej obojętności — przynajmniej nazewnątrz. Co się działo w głębi jej duszy — Bogu wiadomo. Powoli jednak, w stosunku do Sztolca stawała się po dawnemu przyjacielską, chociaż już nie śmiała się, jak dawniej, wesołym, dziecinnym, srebrnym śmiechem, lecz tylko uśmiechała się dyskretnie, gdy Sztolc starał się ją rozbawić. Niekiedy przykro jej nawet było, że — śmiać się nie może.
Sztolc spostrzegł, że Olgi już nie można rozśmieszać. Często jakiegoś wesołego dowcipu Sztolca wysłuchiwała z niesymetrycznie podniesionemi brwiami, ze zmarszczką na czole — i nie uśmiechała się wcale, tylko milcząco patrzyła na niego jakby chciała zrobić wymówkę za lekkomyślny żart. Czasem w odpowiedzi na żart, rzucała jakieś poważne zapytanie i wpatrywała się weń tak uporczywie, czekając odpowiedzi, że Sztolc wstydził się swojej lekkiej rozmowy.
Niekiedy na twarzy jej odbijało się takie wewnętrzne zmęczenie z powodu codziennego beztreściowego życia i pustej rozmowy, że Sztolc nieraz przechodzić musiał do poważnych tematów, których zwykle z kobietami nie poruszał. Dużo myśli i energji traciło się nato, ażeby zamglony wzrok Olgi rozjaśnić i uspokoić i aby nie pragnął, nie szukał czegoś jeszcze poza odpowiedzią.
Sztolc niepokoił się, gdy z powodu niedokładnego wyjaśnienia, spojrzenie Olgi przybierało wyraz suchy, surowy, brwi jej ściągały się, a na twarzy zapadał cień milczącego, ale głębokiego niezadowolenia. Musiał przez kilka dni wysilać wszystek swój rozum, przebiegłość, zapał i znajomość kobiet, ażeby z trudem, powoli wydobyć z serca Olgi uśmiech, rozjaśniający twarz łagodnem spojrzeniem.
Wieczorem wracał niekiedy do domu, zmęczony tą walką wewnętrzną, lecz czuł się rozradowany, gdy z tej walki wychodził zwycięsko.
— Jak ona dojrzała, mój Boże! — myślał. — Jak się rozwinęła ta dziewczyna. Kto był jej mistrzem? U kogo ona brała lekcje życia? U barona? Nie, z jego pustych, gładkich frazesów nic nie można było zaczerpnąć. U Iljuszy? — Chyba także nie...
Nie mógł zrozumieć Olgi. Na drugi dzień znowu biegł do niej i z trudnością, powoli odcyfrowywał hieroglify jej oblicza, nieraz z jakąś trwogą, ale zwycięsko, odczytywał te wszystkie pytania, wątpliwości, wymagania, wszystko co tylko odbijało się w rysach jej twarzy.
Z doświadczeniem zapuszczał się Sztolc w labirynt jej rozumu i charakteru. Codziennie wykrywał i badał nowe rysy i fakty, a mimo to do dna jeszcze nie sięgnął. Z niepokojem i podziwem przekonywał się, że jej rozum potrzebuje codziennego chleba, a dusza milknie, pragnąc doświadczenia i życia.
Do tak obszernej działalności Sztolca, przybywała jeszcze cudza działalność i życie. Otoczywszy Olgę kwiatami, książkami, nutami i albumami, Sztolc uspokajał się, przypuszczając, że na długo wypełnił dnie swojej przyjaciółki i szedł do pracy. Oglądał jakieś kopalnie, jakąś świetnie urządzoną fermę, bywał w towarzystwie, robił znajomości, stykał się z nowymi albo wybitnymi ludźmi. Potem wracał do Olgi zmęczony, siadał obok fortepianu i wypoczywał przy dźwięku jej śpiewu. Nagle na twarzy jej dostrzegał już nowe zapytania i uporczywe szukanie odpowiedzi. Niepostrzeżenie, mimowolnie, powoli opowiadał jej co widział i czem się zajmować.
Czasem Olga objawiała chęć oglądania i poznania tego co on poznał. Wówczas Sztolc jechał z nią, oglądał znowu te same budynki, miejscowości, maszyny, odczytywał na ścianach i na kamieniach stare napisy. Powoli przyzwyczaił się myśleć przy niej głośno, wypowiadać się i nagle, zbadawszy siebie, przekonał się, że nie sam żyje, że żyją we dwoje, wspólnie z Olgą, nieomal od chwili jej przyjazdu do Paryża.
Prawie nieświadomie, jak przed sobą samym, zwierzał się przed nią z nowonabytego skarbu, dziwiąc się zaszłym zmianom. Potem sprawdzał troskliwie, czy niema jakich wątpliwości w jej wzroku, czy nie świeci tam zorza zadowolonej myśli, i czy wzrok jej biegnie za nim jak za zwycięzcą.
Gdy się to dało sprawdzić, wracał do domu z dumą, wzruszony i długo w nocy, śród ciszy, przygotowywał się do dnia jutrzejszego. Najnudniejsze codzienne zajęcia nie wydawały mu się nudnemi, lecz tylko koniecznemi; głęboko wciskały się w jego istotę, w życie. Myśli, spostrzeżeń i zjawisk nie składał milcząco i niedbale do archiwum pamięci — one nadawały swoją barwę całemu dniowi.
Gorąca zorza oświetlała twarz Olgi, gdy Sztolc, nie czekając jej pytającego, ciekawego spojrzenia, rzucał przed nią z ogniem i energją nowy zapas materjałów do przemyślenia.
I sam Sztolc czuł się bardzo szczęśliwym, gdy widział, jak umysł jej z troskliwością i miłą pokorą, śpieszył znaleźć odpowiedź w jego spojrzeniu, w jego słowach. Oboje patrzyli pilnie: on na nią, czy niema jeszcze jakiego pytania w jej oczach, — Olga na niego: czy zostało co jeszcze niedopowiedzianego, czy nie zapomniał o czem, a przedewszystkiem czy nie zaniedbał odkryć przed nią jakiego niedostępnego kącika, czy dokończył rozwijania jakiejś myśli?
Im ważniejszą, bardziej skomplikowaną była jakaś kwestja, im pilniej była przez niego rozwijana, tem dłużej i pilniej zatrzymywał się na nim jej wzrok ciekawy, i wtedy wzrok ten wydawał się bardziej serdecznym i głębszym.
— To dziecko — szeptał Sztolc myśląc o Oldze — wkrótce mnie przerośnie.
Na wiosnę wszyscy wyjechali do Szwajcarji. Jeszcze w Paryżu Sztolc przyszedł do przekonania, że bez Olgi niema dla niego życia. Rozwiązawszy to pytanie, począł zastanawiać się i nad drugiem: czy Olga może żyć bez niego? Pytanie to nie było łatwem do rozwiązania.
Przystępował do tej sprawy oględnie, ostrożnie, szedł albo szukając drogi, albo śmiało i myślał: jeszcze trochę a będę bliskim celu, znajdę jakiś pewny znak, spojrzenie, słowo; nudy lub radość z mojej obecności. Jeszcze parę drobiazgów braknie: ledwie dostrzegalnych poruszeń brwi Olgi, jej westchnienia — a jutro tajemnicy już nie będzie — ona mnie kocha.
W twarzy jej dostrzegał dziecinne prawie zaufanie do siebie; patrzyła na niego tak jak nigdy na nikogo; jak patrzyłaby chyba tak na matkę, gdyby ją jeszcze miała.
Wizyt jego, całych dni poświęconych dla niej, Olga nie uważała jako jakąś grzeczność, chęć przypodobania się dla pozyskania miłości, dobroć serca, ale wprost jako obowiązek, jak gdyby on był jej bratem, ojcem lub nawet mężem — było to już bardzo wiele. W każdem słowie, które z nim zamieniła, w całem swojem postępowaniu była tak swobodną i szczerą, jak gdyby uznawała jego niezaprzeczoną wartość i powagę.
Sztolc wiedział, że tę siłę wobec niej posiada: Olga każdej chwili dawała mu to do zrozumienia, mówiąc, że ufa tylko jemu, a w życiu polega tylko na nim, więcej na nikim w świecie.
Był dumny tem zaufaniem, ale tem mógł być dumnym także jakiś stary, rozumny i doświadczony wujaszek, nawet baron, gdyby to był człowiek z jasną głową i dzielnym charakterem.
Ale czy to była miłość? — to pytanie. Czy w jej zachowaniu się było cokolwiek tego czarującego samołudzenia się, tego zaślepienia, któremi kobieta mogła się upajać i czuć się szczęśliwą — nawet pomimo omyłki!
Nie, Olga zbyt świadomie mu ulegała. Wprawdzie oczy jej błyszczały gdy Sztolc rozwijał przed nią jakąś ideę; obnażała swoją duszę, obrzucała go promieniami swoich spojrzeń, ale zawsze widać było dlaczego — ona sama wyjaśniała przyczynę. W miłości zasługę zdobywa się ślepo, nieświadomie, i w tej właśnie nieświadomości, w tym braku wszelkiego rachunku spoczywa odrobina szczęścia. Jeśli się czuła obrażoną — zaraz było widać za co.
Niespodziewanego rumieńca, ani radości aż do przestrachu, lub tęsknego i drżącego ogniem spojrzenia Sztolc nie spostrzegł nigdy. Gdy nawet objawiało się coś podobnego, to zdawało mu się, że twarz jej wtedy jak gdyby bólem drgnęła. Raz gdy jej powiedział, że w najbliższych dniach wyjedzie do Włoch — ona drgnęła, zarumieniła się i pobladła, a jemu serce prawie bić przestało z radości, że wiadomość ta zrobiła na niej takie wrażenie — lecz po chwili Olga naiwnie i spokojnie rzekła:
— Jaka szkoda, że nie mogę z panem pojechać, a chciałabym bardzo! Ale pan wszystko mnie tak opowie, jak gdybym tam była.
I cały czar prysł pod wpływem tych naiwnych słów, nieukrywanych przed nikim i tej pospolitej, zwyczajnej pochwały jego umiejętności opowiadania. Gdy tylko udało się Sztolcowi zebrać drobniutkie okruchy, uprząść jakąś wątłą tkaninę miłości, tak że zdawałoby się iż braknie tylko ostatniego ognia... Olga znowu stawała się spokojną i zrównoważoną, a niekiedy chłodną. Siedziała, pracowała i słuchała go milcząco. Czasem podnosiła głowę i stawiała mu takie ciekawe zapytania, wprost odnoszące się do rzeczy, że Sztolc z gniewem rzucał książkę lub przerywał jakieś wyjaśnienia, zrywał się i uciekał. Widział jak ona przeprowadzała go zdziwionym wzrokiem, sumienie go tknęło, zatrzymywał się i wracał, wymyśliwszy cokolwiek na swoje usprawiedliwienie.
Olga wysłuchała — i uwierzyła. Nawet na jej twarzy nie można było dostrzec wątpliwości lub złośliwego uśmiechu.
— Kocha, czy nie kocha? — plątały mu się w głowie dwa pytania.
— Jeśli kocha, dlaczegoż tak ostrożna? Jeśli nie kocha — dlaczego tak uprzedzająca i pełna pokory?
Sztolc miał zamiar wyjechać na tydzień z Paryża do Londynu i w dzień wyjazdu przyszedł powiedzieć jej o tem.
Gdyby Olga przelękła się nagle, gdyby się zmienił wyraz jej twarzy — wystarczyłoby! Zagadka byłaby rozwiązana, a on uważałby się za szczęśliwego. A tymczasem ona uścisnęła mu mocno rękę i zasmuciła się. To go do rozpaczy doprowadzało.
— Będzie mi bardzo przykro — powiedziała — gotowam płakać. Jestem teraz jak sierota. Widzi ciotka, Andrzej Iwanycz odjeżdża — dodała rzewnie.
To podcięło Sztolca.
— Do ciotki się zwraca — myślał — tego chyba jeszcze brakowało. Widzę, że jej przykro będzie, że mnie kocha..., ale takiej miłości można kupić jak papierów na giełdzie — na taki a taki czas, na tyle a tyle uwagi lub zainteresowania się. Co się z nią stało? Olga — ta dziewczynka, która niegdyś jak po równej linji szła za moją myślą — teraz? Co to jest?
Sztolc zapadał w głęboką zadumę.
Co się z nią stało? Sztolc nie wiedział, że Olga już raz kochała, że już pozbyła się dziewiczej nieumiejętności kierowania sobą, nagłych rumieńców, nieoczekiwanych bólów serca, gorączkowych oznak miłości, pierwszych uniesień.
Gdyby to był wiedział, to jeśli nie tajemniczą odpowiedź na pytanie: kocha czy nie kocha, byłby jednak potrafił odgadnąć co się z nią dzieje.
W Szwajcarji zwiedzali wspólnie te wszystkie miejscowości, które zwykle zwiedzają podróżni, ale najczęściej, z największą przyjemnością zatrzymywali się w cichych, zapadłych kątach, mało odwiedzanych. Oboje, a właściwie tylko Sztolca tak pochłaniała jego własna sprawa, że podróż była dlań nużącą i zajmowała w życiu jego drugie miejsce.
Chodził z nią po górach, zaglądał w przepaści, oglądał wodospady, ale wszędzie myślał tylko o niej. Chodził za nią wąską drożyną, gdy ciotka u stóp góry siedziała w powozie, śledził pilnie w cichości, czy ona gdy zatrzyma się na szczycie, odetchnie szeroko, przedewszystkiem nie spojrzy na niego. Wiedział, że tak uczyni, i był tego pewny.
To go uspokajało. Serce jego odczuwało jasność i ciepło, gdy nagle Olga obrzucała okiem okolicę, zaniemiała zapatrzyła się — a on znikał przed nią.
Ledwie się ruszył, słówko o sobie powiedział, ona przelękła się, krzyknęła nawet czasem — oczywiście zapominała czy on był przy niej, czy go niebyło, wogóle czy on istnieje na świecie.
Ale po powrocie, w domu, przy oknie, na balkonie Olga rozmawiała tylko z nim, rozmawiała długo, wydobywała z duszy wrażenia dopóki nie wypowiedziała się zupełnie; mówiła namiętnie, z uniesieniem, zatrzymywała się chwilkę, wyszukiwała wyrazy, chwytała w lot podpowiedziane, a w spojrzeniu jej widać było wdzięczność dla niego... Siadała czasem na fotelu, zmęczona do niemożliwości, ale chciwe wrażeń i ciekawe jej oczy mówiły, że rada go słuchać będzie.
Słuchała prawie nieruchoma, ale nie opuściła jednego wyrazu, jednego jakiegoś rysu. Sztolc już przestał mówić, ona słuchała jeszcze, oczy jeszcze pytająco zwrócone były do niego, a on rozumiał znaczenie tych spojrzeń i mówił dalej z nowym zapałem, z nowem uniesieniem.
Wszystko tak dobrze — jasno, spokojnie, ciepło, serce biło równomiernie. Zdawałoby się, że ona teraz właśnie żyła pełnem życiem. Niczego jej nie trzeba, tu jej świat, ciepło, życie. Nagle wstawała zmęczona i te same ciekawe pytające do niedawna oczy, zdawały się mówić: odejdź! lub: chcę jeść — i jadła z apetytem...
Wszystko to byłoby zrozumiałem, dobrem; Sztolc nie był marzycielem. Nie życzył on sobie namiętnej miłości jak nie życzył jej sobie i Obłomow, tylko z innych względów. Ale on pragnąłby, ażeby fala uczucia popłynęła równą linją, lecz buchnęła wrzątkiem u źródła, z którego możnaby zaczerpnąć uczucia na całe życie i mieć świadomość skąd wypływa strumień szczęścia.
— Kocha mnie, czy nie? — pytał siebie z męczącem wzruszeniem, prawie do łez.
Pytanie to zaogniało się w nim coraz bardziej, otaczało go jak płomień, unieruchomiało jego zamiary. Była to już kwestja nie miłości, lecz życia. Na nic innego już nie było miejsca w jego duszy.
Zdawało mu się nieraz, że w ciągu tego półrocza zwaliły się na niego wszystkie męki i rozpacze miłości, których on dotychczas tak zręcznie unikał w stosunkach z kobietami.
Czuł, że jego mocny organizm nie wytrzyma tych prób, jeśli trwać będą jeszcze miesiące takiego natężenia rozumu, woli i nerwów. Zrozumiał, czego dotychczas zrozumieć nie mógł, ile sił się traci w tych wewnętrznych walkach duszy z namiętnością, jak tworzą się w sercu nieuleczalne, bezkrwawe rany, wywołujące cierpienia, z których życie ucieka.
Opuszczała go powoli dotychczasowa pyszałkowata pewność siebie: Sztolc już nie żartował lekkomyślnie, jak dawniej, słuchając opowiadań jak inni tracą rozum z miłości; marnieją bez widomej przyczyny, a między innemi także — z miłości.
Lęk go począł ogarniać.
— Nie, trzeba z tem wszystkiem skończyć — myślał. — Zajrzę do głębin jej duszy jak dawniej, i jutro albo powiem, żem szczęśliwy, albo odjadę.
— Nie mam już siły! — mówił sam do siebie, patrząc do lustra. — Do czegom ja stał się podobny? Dosyć tego...
Postanowił pójść wprost do celu — rozmówić się z Olgą.
A cóż Olga? Czy niedostrzegała co się w nim działo, czy też była tylko dla niego zupełnie obojętną?
Nie mogła nie dostrzec tego, co się działo w duszy Sztolca. Nie takie czujne i bystre kobiety jak ona potrafią odróżnić przyjaźń i grzeczność od innego bardziej czułego uczucia, a cóż dopiero Olga! Nie było w niej żadnej kokieterji — natura to była prosta, szczera i wysoce moralna. Nie potrzebowała posługiwać się kokieterją, panowała nad nią.
Pozostaje jedno: przypuścić, że jej podobało się, bez żadnych widoków praktycznych, że człowiek takiej niezwykłej miary jak Sztolc, składa jej czołobitność, pełną rozumu i namiętności. Było to do pewnego stopnia rekompensatą jej obrażonej miłości własnej i powoli podnosiło ją na tę wyżynę, z jakiej upadła; odradzała się jej duma niewieścia.
Jakże — myślała Olga — czem może się zakończyć ta czołobitność? Nie mogła ona przecie zawsze objawiać się tylko zaciekawieniem Sztolca, a jej uporczywem milczeniem. Czy też ona przeczuwała przynajmniej, że ta długa walka jego nie będzie daremną, że wkońcu on wygra sprawę, w którą włożył tyle siły i charakteru? Czy tracił bezużytecznie płomień i blask miłości? Czy w tych promieniach utonie obraz przeżytej miłości?
Olga nie rozumiała tego wszystkiego, nie uświadamiała sobie jasno i walczyła rozpaczliwie z temi wątpliwościami i sama ze sobą; niewiedziała jak wyjść z chaosu myśli.
Jak się to wszystko rozwiąże? Niepewne położenie trwać długo nie może. Kiedyś od niemej gry i walki, zamkniętej w piersi musi przyjść do słów, a wtedy co ona powie o tem, co przebyła? Jak się odezwie do Sztolca i jakim wyrazem nazwie uczucie swoje do niego?
Jeżeli ona go kocha, to czemże była tamta miłość? Kokieterją, lekkomyślnością, czy może jeszcze czemś gorszem? Twarz jej buchała ogniem, a wstyd wywoływał rumieńce na twarzy na samo wspomnienie, o tem co było. Takiego oskarżenia samej siebie ona nie uczyni.
Jeśli tamto było pierwszą czystą miłością, to czemże jest jej stosunek do Sztolca? Czyż tylko zabawką, oszukiwaniem i zręcznym rachunkiem, ażeby go wciągnąć i zmusić do ożenienia się i pokrycia w ten sposób lekkomyślność jej zachowania się? Chłód ją ogarniał, twarz pokrywała się bladością na samo przypuszczenie takiej myśli.
A jeśli nie zabawka, nie oszukiwanie, nie rachunek, zatem — miłość? Gubiła się w domysłach — więc druga miłość w siedem, osiem miesięcy po pierwszej. Któż jej uwierzy? Jak ona wymówi ten wyraz i nie wywoła zdziwienia, a może nawet pogardy? Pomyśleć nawet o tem nie może, nie ma prawa.
Olga cofnęła się w przeszłość swoją — innych — i tam nie znalazła żadnej odpowiedzi na temat drugiej miłości. Przypomniała sobie słowa ciotek, starych panien, różnych przemądrzałych kobiet, wreszcie pisarzy — „myślicieli“ w kwestji miłości, ze wszystkich stron słyszała tylko jeden, nieubłagany wyrok — prawdziwie kochać można tylko raz jeden w życiu. Taki sam wyrok wydał i Obłomow. Pomyślała sobie: coby też powiedziała Soniczka o drugiej miłości? od osób, przyjeżdżających z Rosji słyszała, że ona drugą już przeżyła, a jest w okresie trwania — trzeciej.
Tak Olga odpychała od siebie myśl, a nawet możliwość miłości dla starego przyjaciela.
Nie, zdecydowała — w sercu jej nie może być miłości dla Sztolca. Ona kochała Obłomowa i miłość ta zgasła; kwiat życia uwiądł na zawsze. Zatem w jej sercu może być tylko przyjaźń dla Sztolca, oparta na jego świetnych przymiotach, na jego przyjaźni dla niej, na zaufaniu.
Oto w tem leżała przyczyna, dlaczego Sztolc nie mógł znaleźć ani w wyrazie jej twarzy, ani w słowach żadnego śladu ani zupełnej obojętności, ani przelotnej błyskawicy, ani nawet iskierki uczucia któreby o włos bodaj przekraczało granice serdecznej ale zwykłej przyjaźni.
Ażeby skończyć z tą niepewnością, pozostawało tylko jedno wyjście: dostrzegłszy początki rodzącej się miłości u Sztolca, nie podtrzymywać jej niczem i wyjechać jak najrychlej. Ale Olga straciła dużo czasu — stało się to już dawno. Nie przypuszczała, ona, że uczucie Sztolca przybierze charakter namiętności; to nie Obłomow, od niego nie można było odjechać.
Przypuśćmy, że byłoby to nawet możliwe, ale moralnie czuła się ona skrępowaną: z początku była ze Sztolcem na stopie przyjaźni — był to wesoły, dowcipny, ironiczny towarzysz rozmowy, ale także pewny siebie i głęboki spostrzegacz zjawisk życia, wszystkiego co się zdarzało nie tylko z nimi, ale przesuwało się koło nich i interesowało ich.
Ale im częściej widywali się, im bardziej zbliżali się moralnie, tem bardziej zmieniała się rola Sztolca: ze zwykłego spostrzegacza stawał się jej doradcą i kierownikiem. Niewidocznie stawał się jej rozumem, jej sumieniem, a stąd rodziły się nowe prawa, powstawały nowe tajemne związki, które ogarniały całe życie Olgi, całą jej istotę z wyjątkiem jednego ukrytego kącika, do którego starannie nie dopuszczała jego spostrzeżeń i sądów.
Olga pogodziła się z moralną opieką Sztolca nad jej rozumem i sercem, ale widziała, że i sama uzyskała wpływ na niego. Zamienili prawa swoje — Olga powoli, nieznacznie uznała tę zamianę.
Jakże to wszystko opuścić nagle? Zresztą — tyle w tem zajęcia, przyjemności, rozmaitości, życia. Co ona będzie robić, jeśli tego wszystkiego zabraknie? Gdy przeto przyszła jej myśl ucieczki — już było zapóźno — nie miała siły, aby zamiar wykonać.
Każdy dzień, spędzony bez Sztolca, nie podzielona z nim myśl, traciły dla niej urok i znaczenie.
— Boże mój! — myślała, — gdybym ja mogła być jego siostrą! Co to za szczęście, mieć wieczne prawo do takiego człowieka, nietylko do jego rozumu, lecz i serca, cieszyć się jego obecnością jawnie, otwarcie, nie opłacając się żadnemi ciężkiemi ofiarami, smutkami, żalem za straconemi chwilami. A teraz czem ja jestem? Jeśli zechce odjechać — ja nietylko nie mam żadnego prawa zatrzymać go, ale nawet powinnam życzyć odjazdu. Jeśli zechcę zatrzymać — co mu powiem, jakiem prawem pragnę go ciągle widzieć i słuchać? Dlatego, że mnie przykro, że tęsknię, że on mnie uczy, bawi, że jest dla mnie przyjaznym i pożytecznym. Jest to może przyczyna, ale nie prawo. A cóż ja wzamian daję jemu? Prawo patrzenia na mnie, ale nie śmię pomyśleć o wzajemności, gdy tyle innych kobiet uważałoby to za szczęście.
Olga trapiła się tem i namyślała jak wyjść z tego położenia, a nie widziała ani celu ani końca... Przed nią był tylko lęk przed jego rozczarowaniem i wieczną rozłąką. Czasem przychodziło jej na myśl wyjawić przed nim wszystko, ażeby zakończyć jego walkę ze sobą i swoją, ale słowa zamierały jej na ustach, gdy pomyślała o tem. Wstyd jej było i boleśnie.
Najdziwniejszem było to, że ona straciła szacunek dla tego, co miało miejsce w niedawnej przeszłości, a nawet wstydziła się tej chwili, gdy się zbliżyła ze Sztolcem, gdy on zawładnął poniekąd jej życiem. Gdyby o tem co zaszło było dowiedział się baron lub ktoś inny, byłoby jej przykro i nieprzyjemnie, zmartwiłaby się może, ale nie męczyłaby się tak, jak teraz na samą myśl, że Sztolc dowiedzieć się może o wszystkiem.
Olga z przestrachem myślała o tem, jak ta wiadomość odbije się na jego twarzy, jak on spojrzy na nią, co powie, co będzie myślał potem? Lękała się, że w jego oczach stanie się małą, słabą, pospolitą. Nie, nie, za nic nie opowie mu tego!
Poczęła badać siebie, i przekonała się, że nietylko wstydzić się musi przeszłej miłości, ale i jej bohatera... Dręczyła ją świadomość niewdzięczności, popełnionej wobec dawnego przyjaciela, za jego szczerość.
Być może, że byłaby przywykła do swego wstydu, przebolała go — bo do czegoż nie przyzwyczai się człowiek! — gdyby jej przyjaźń dla Sztolca wolną była zupełnie od wszelkich osobistych korzyści i pragnień. Ale gdy nawet zagłuszyła w sobie wszelki ukryty i pochlebny dla niej szept serca, to nie potrafiła owładnąć marzeniami swojej wyobraźni. Często przed jej oczyma, wbrew woli, przesuwał się i jaśniał obraz tej drugiej miłości, coraz bardziej czarujący; zwiększało się marzenie o szczęściu nie z Obłomowym, nie śród leniwej drzemki, lecz na szerokiej arenie wszechstronnego życia, z jego głębią, rozkoszami i smutkami — obraz szczęścia ze Sztolcem...
Wtedy Olga oblewała łzami swoją przeszłość, lecz i zmyć jej nie mogła. Trzeźwiła się z marzeń i odgradzała od nich ścianą nieprzenikalnego milczenia i tej przyjacielskiej obojętności, która tak szarpała duszę Sztolca. Potem, zapominając o wszystkiem, znowu dawała się unosić bezinteresownej życzliwości przyjaciela, stawała się czarującą, miłą, pełną dobrej wiary, póki znowu marzenie o szczęściu, do którego straciła prawo, nie przypomniało jej, że przyszłość dla niej stracona, że różowe myśli już minęły, że opadł kwiat życia.
Zapewne, zczasem Olga zdołałaby pogodzić się ze swojem położeniem i zapomniałaby o nadziejach na przyszłość, jak robią wszystkie stare panny; otoczyłaby się chłodną apatją, czas swój poświęcając dobrym uczynkom, ale nagle z kilku słów, które nieostrożnie wyrwały się z ust Sztolca, Olga przekonywała się niezbicie, że straciła w nim przyjaciela, a zyskała namiętnego czciciela. Przyjaźń utonęła w miłości.
Bladą była Olga tego rana, kiedy zrobiła to odkrycie: przez dzień cały nie wychodziła z pokoju, walczyła ze sobą, myślała nad tem, jak ma teraz postąpić, jaki obowiązek spoczywa na niej — i nie znajdowała na to wszystko odpowiedzi. Przeklinała siebie zato, że nie zapanowała nad wstydem i nie wyznała Sztolcowi wcześniej tego, co zaszło. Teraz trzeba zwyciężyć lęk w samej sobie.
Przychodziły nieraz chwile stanowczości, gdy pierś jej wzbierała się bólem, kiedy łzy ją paliły, gdy pragnęła rzucić się ku niemu i nie słowami, ale łkaniem, wstrząśnieniem całej duszy, omdleniem opowiedzieć dzieje swojej miłości, ażeby on widział wyznanie błędu.
Słyszała, jak robią inne w podobnych wypadkach. Soniczka, naprzykład, opowiedziała swemu narzeczonemu jak zbałamuciła oficerka od ułanów, jaki był śmieszny, że to był smarkacz, że umyślnie kazała mu wyczekiwać na mrozie aż ona wyjdzie usiąść w powozie.
Soniczka, nie namyślając się wiele, powiedziałaby i o Obłomowie, że się nim bawiła, że zbyt śmieszny, aby go kochała, że przecież nie można kochać się w pełnym worku, że temu nie mógł nikt uwierzyć. Ale takie usprawiedliwienie się mogło znaleźć wiarę tylko w oczach męża Soniczki i wielu innych, ale nie w oczach Sztolca.
Olga mogłaby całą tę przeszłość przedstawić w barwach o wiele lepszych, powiedzieć, że pragnęła wyciągnąć tylko Obłomowa z przepaści i dlatego posługiwała się przyjacielską kokieterją, ażeby ożywić gasnącego człowieka, a potem zostawić go samemu sobie. Ale byłoby to już zbyt naciągnięte i nieprawdziwe. Niema, niema ratunku!
— Boże, Boże! w jakie ja sieci wpadłam! — myślała Olga. — Wyjawić wszystko? Ach, nie! Niech on o tem tak długo nic nie wie. Nie wyjawić? To wszystko jedno, co okradać kogoś. To miałoby pozór oszukiwania, może chęci zjednania Sztolca. Boże! Dopomóż mnie...
Ale pomocy nie było.
Jakkolwiek miłą jej była zawsze obecność Sztolca ale czasem zdawało się jej, że lepiejby było nie stykać się z nim więcej, przejść przez życie jego jak cień ledwie dostrzegalny, nie zaciemniać jego jasnego, rozumnego życia swoją nieprawą miłością.
Olga przetęskniłaby za swoją nieszczęśliwą miłością dla Sztolca, opłakałaby przeszłość, zamknęłaby w duszy pamięć o nim, a potem, potem może znalazłaby „przyzwoitą partję“, jak wiele innych panien, i byłaby rozumną, troskliwą żoną i matką, a przeszłość uważałaby jako dziewicze marzenia i nie przeżyłaby, lecz przecierpiała resztę życia. Przecież wszystkie kobiety tak robią.
Ale ta cała sprawa nie samej jej dotyczy. Wplątany do niej inny jeszcze człowiek, który na niej opiera swoje niezbędne, najlepsze nadzieje przyszłego życia.
— Dlaczegoż ja kochałam? — męczyła się Olga w tęsknocie, wspominając ten poranek w parku, kiedy Obłomow chciał uciekać, a jej się zdawało, że księga jej życia zamknie się na zawsze, gdy on ją opuści. Wówczas tak śmiało i lekko rozwiązała kwestję miłości i życia, tak wszystko wydawało się jej jasnem, a jednak wszystko związało się w nierozplątany węzeł.
Zbyt ufała swemu rozumowi. Zdawało się, że trzeba tylko patrzyć prosto, iść śmiało, a życie posłuszne jak dywan będzie się samo rozścielać pod jej nogami — i cóż się stało? Niema nikogo, kogoby o przyczynę błędu obwinić można — ona sama winna.
Wszedł Sztolc. Olga nie podejrzywała powodu przyjścia, wstała z kanapy, odłożyła książkę na stronę i poszła na jego spotkanie.
— Nie przeszkadzam pani? — spytał, siadając w jej pokoju przy oknie, które wychodziło na jezioro. — Pani czytała — prawda?
— Nie, skończyłam właśnie czytanie — już ciemno. — Czekałam na pana — rzekła miękkim, przyjacielskim akcentem.
— Tem lepiej: ja muszę pomówić z panią — dodał poważnie, przysuwając dla niej drugie krzesło do okna.
Olga drgnęła i zaniemiała prawie, potem usiadła machinalnie na krześle, schyliła głowę i nie podnosząc oczu, siedziała w męczącem oczekiwaniu. Chciałaby w tej chwili być o sto wiorst oddaloną od Sztolca.
Nagle jak błyskawica zaświeciła w jej pamięci cała przeszłość.
— Sąd się zbliża! — pomyślała. — Nie można bawić się życiem jak lalkami — zdawało się jej słyszeć głos jakiś — nie żartuj z życiem, bo trzeba się porachować.
Przez kilka chwil Olga milczała. Sztolc widocznie skupiał myśli. Olga, nie bez trwogi, wpatrywała się w jego schudzoną twarz, w nachmurzone brwi, w usta zaciśnięte z wyrazem stanowczości.
— Nareszcie! — pomyślała, drgnąwszy wewnętrznie.
Zdawało się, że oboje sposobią się do pojedynku.
— Pani zapewne zgaduje, Olgo Siergiejewno, o czem ja mam zamiar mówić z panią — zaczął Sztolc, wpatrując się w nią pytająco.
Siedział w głębi niszy, która zakrywała twarz jego, gdy przeciwnie białość śniegu od okna padała wprost na nią, tak że mógł prawie każdą jej myśl odczytywać z twarzy.
— Skąd ja mogę wiedzieć? — odpowiedziała cicho.
Wobec tak niebezpiecznego przeciwnika, Olga nie miała dość siły woli, charakteru, ani przenikliwości, ani umiejętności panowania nad sobą, z któremi zawsze stawała wobec Obłomowa.
Olga rozumiała dobrze, że jeśli dotychczas mogła wszystko ukrywać przed bystrym wzrokiem Sztolca i pomyślnie prowadzić wojnę, to dzięki zgoła nie własnej sile, jak w walce z Obłomowym, a tylko dzięki uporczywemu milczeniu Sztolca i jego skrytości. W otwartej wojnie, przewaga nie była po jej stronie i dlatego pytaniem: skąd ja mogę wiedzieć — Olga chciała tylko zdobyć trochę przestrzeni i chwilkę czasu, ażeby nieprzyjaciel mógł jaśniej odkryć swoje zamiary.
— Nie wie pani? — rzekł otwarcie — bardzo dobrze, ja powiem...
— Ach, nie! — wyrwało się nagle z ust Olgi.
Uchwyciła go za rękę i patrzyła na niego, jakby prosząc o litość.
— Widzi pani, ja zgadłem, że pani wie. Ale dlaczego — nie? — dodał.
Olga milczała.
— Jeśli pani przewidywała, że prędzej, czy później ja wypowiedzieć się muszę, to wie pani zapewne, jaką mi dać odpowiedź — mówił.
— Przewidywałam i męczyłam się — rzekła, opierając się o tylną część krzesła. Odwróciła się od światła i pragnęła, ażeby co prędzej zmrok zapadł i przyszedł jej z pomocą, by Sztolc nie widział, w jej twarzy śladów walki ze sobą, trwogi i smutku.
— Męczyła się pani! — to straszne słowo — prawie szeptem mówił Sztolc — to Dantejskie „porzuć nadzieję na zawsze“. Już nic nie mam do powiedzenia, w tem słowie — wszystko. Ale dziękuję i za to — dodał z głębokiem westchnieniem. — Wyszedłem z chaosu, z ciemności i wiem przynajmniej, co mam robić. Jedyny ratunek — uciekać co prędzej.
Sztolc powstał.
— Nie, na miłość Boga, nie! — krzyknęła Olga, rzuciwszy się ku niemu, chwytając go za rękę, i szepcąc prawie z przerażeniem i prośbą — proszę mieć litość nade mną, co ze mną będzie?
Sztolc usiadł. Olga usiadła także.
— Ja kocham panią, Olgo Siergiejewno! — rzekł prawie ostro. — Pani widziała, co się ze mną stało w ciągu tego półrocza. Czegoż pani chce więcej? Zupełnego zwycięstwa, ażebym zesechł zupełnie i zginął marnie. Dziękuję pięknie.
Twarz Olgi zmieniła się nagle.
— Więc proszę stąd wyjechać! — rzekła z godnością, tłumiąc w sobie obrazę a równocześnie głęboki smutek, którego ukryć zupełnie nie mogła.
— Przepraszam, winien jestem — usprawiedliwiał się Sztolc. — Otóż widzi pani, jeszcze nie wiedząc dobrze o co chodzi, już się kłócimy. Pewny jestem, że pani nie może życzyć sobie tego, ale pani nie może także wnijść w moje położenie i dlatego pani dziwi się memu zamiarowi — ucieczki. Człowiek czasem nieświadomie staje się samolubem.
Olga poprawiła się na siedzeniu, jak gdyby jej było niewygodnie, ale nic nie odpowiedziała.
— Przypuśćmy, że zostanę — i cóż z tego? — mówił dalej. — Pani zaproponuje mi przyjaźń, lecz ja już ją mam i bez tego. Wyjadę — a po roku, po dwóch, pani nie cofnie przede mną swojej przyjaźni. Przyjaźń — to rzecz piękna, Olgo Siergiejewno, kiedy jest tylko uczuciem między młodym mężczyzną, a dziewczyną lub wspomnieniem starych ludzi. Ale broń Boże, jeśli to z jednej strony przyjaźń, a z drugiej — miłość. Ja wiem, że pani ze mną nie nudzi się, ale jak mnie jest z panią?
— Jeśli tak tylko, proszę wyjechać — powiedziała ledwie dosłyszalnie.
— A zostać — myślał głośno — to znaczy chodzić po ostrzu noża. Piękna przyjaźń!
— Czyż mnie lżej będzie? — spytała.
— Pani? — Dlaczego? — spytał nagle. — Pani przecież... nie kocha...
— Nie wiem! Na Boga żywego, prawdę mówię — niewiem! Ale jeśli pan... jeśli kiedykolwiek odmieni się mój teraźniejszy tryb życia, co ze mną się stanie? — spytała smutnie, prawie szeptem.
— Jak mam rozumieć to wszystko? Proszę mi wyjaśnić na miłość Boga — rzekł Sztolc, zbliżając do Olgi swoje krzesło, zdziwiony temi słowami i głębokim, szczerym tonem, jakim były wypowiedziane.
Sztolc starał się zbadać rysy jej twarzy. Olga milczała. W sercu jej paliła się chęć uspokojenia go, cofnięcia słowa „męczyłam się“ lub wyjaśnienia jego prawdziwego znaczenia, ale nie wiedziała jak to uczynić. Czuła tylko, że oboje nie rozumieją się, są w fałszywem położeniu i oboje cierpią. On tylko — lub ona, przy jego pomocy mogą wyjaśnić i uporządkować przeszłość i teraźniejszość. Dlatego trzeba przekroczyć przepaść, odkryć przed nim co było, jak ona pragnęła, a również obawiała się jego sądu.
— Sama nic nie rozumiem! W większym jestem chaosie, w większej żyję ciemności, niż pan — odpowiedziała.
Sztolc ujął ją za rękę.
— Czy wierzy mnie pani? — zapytał.
— Bezgranicznie, jak matce, pan o tem wie — odrzekła słabym głosem.
— Proszę mi zatem opowiedzieć, co się z panią działo od czasu kiedyśmy się rozstali. Pani wydaje się teraz tajemnicą dla mnie. Dawniej umiałem na twarzy pani odczytać każdą myśl. Zdaje się, że jest to jedyny środek pojmowania siebie wzajemnie. Czy zgadza się pani z tem?
— O, tak, jest to niezbędne... trzeba skończyć nareszcie! — rzekła ze smutkiem wobec konieczności wyjawienia przed nim wszystkiego co zaszło.
Schyliła głowę. W myśli jej plątał się wyraz: Nemezys! Nemezys! Milczała schyliwszy głowę. A Sztolcowi ogarnął duszę od tych słów jakiś lęk, a jeszcze większy od jej milczenia.
— Męczy się... Mój Boże! — myślał — co się z nią działo? Uczuł chłód, a ręce i nogi drżeć mu poczęły. Wyobrażał sobie coś strasznego. Olga milczała. Widocznem było, że walczyła ze sobą.
— Więc cóż... Olgo Siergiejewno? — nalegał Sztolc.
Olga milczała, zrobiła tylko jakiś ruch nerwowy, którego nie można było dostrzec w ciemności, lecz zdradził go tylko szelest jedwabnej sukni.
— Staram się skupić wszystkie moje siły — rzekła w końcu. — Gdybyś pan wiedział, jak to trudno — dodała, patrząc na stronę i usiłując zapanować nad sobą.
Pragnęła, ażeby Sztolc dowiedział się o wszystkiem nie z jej ust, lecz od kogoś innego, cudem może.
Na szczęście ściemniać się poczęło coraz bardziej. Twarz jej ukryta była w cieniu. Głos tylko mógł ją zdradzić, ale słowa nie mogły jej przemknąć się przez usta, jak gdyby nie wiedziała jak zacząć.
— Boże mój! Jakże ja muszę być winną, gdy taki wstyd i ból odczuwam! — myślała, walcząc ze sobą.
A niedawno przecież z taką pewnością siebie rozporządzała losem swoim i cudzym, czuła się taką rozumną, taką silną! Teraz na nią przyszła kolej: drżała jak dziewczynka! Wstyd jej było przeszłości, a miłość własna dręczyła ją za fałszywe teraźniejsze położenie... Było jej ciężko.
— Ja pomogę pani... pani kochała — ledwie wymówił Sztolc, takim bólem dotknęło go własne słowo.
Olga potwierdziła milczeniem. Znowu fala przerażenia uderzyła na Sztolca.
— Kogo? To przecież nie musi być tajemnicą? — mówił, starając się nadać swemu głosowi cechę pewności, chociaż czuł, że usta mu drżały.
Olgę ogarniał ból jeszcze większy. Chciałaby wymyślić jakieś inne wyjście, inne wymówić nazwisko. Chwilkę wahała się. Jak człowiek co w ostateczności rzuca się nagle w przepaść lub ogień, tak nagle wymówiła:
— Obłomowa!
Sztolc zdrętwiał. Przez parę minut panowało milczenie.
— Obłomowa? — powtórzył ze zdziwieniem. — To nie może być — dodał potem stanowczo, zniżywszy głos.
— Prawda! — odpowiedziała spokojnie.
— Obłomowa! — powtórzył Sztolc. To nie może być! Albo pani nie rozumiała siebie i Obłomowa, albo — miłości.
Olga milczała.
— To nie mogła być miłość! To musiało być coś innego! — mówił.
— Tak, kokietowałam go, wodziłam za nos, zrobiłam nieszczęśliwym... a teraz do pana się zabieram! — rzekła niby spokojnie, ale w głosie jej drżały łzy obrażonej kobiety.
— Droga Olgo Siergiejewna! Proszę się nie gniewać, nie mówić tak — to nie jest ton pani. Pani wie, że ja nic podobnego nie myślę. Ale w mojej głowie nie mieści się, ja nie rozumiem w jaki sposób Obłomow...
— Mimo wszystko on godzien pańskiej przyjaźni. Pan niedocenia go — on godzien miłości — broniła Olga.
— Wiem, że miłość mniej wymagająca niż przyjaźń. Często bywa nawet ślepą. Kochają nie dla zasług, a — tak sobie. Ale miłość wymaga także czegoś, nieraz drobnostki, czego ani określić ani nazwać niepodobna, ale czego niema w moim dobrym ale niedźwiedziowatym Iljuszy. Dlatego dziwię się. Proszę mnie wysłuchać, inaczej nigdy nie dojdziemy do końca, nie zrozumiemy się wzajemnie. Pani się wstydzi. Niech pani przez pół godziny nie pożałuje siebie, proszę mnie opowiedzieć wszystko, a ja pani powiem co to było, a może nawet — co będzie... Ciągle mi się zdaje, że w tem jest coś innego... Ach, gdyby to była prawda! — dorzucił z ożywieniem. — Gdyby Obłomowa, a nie kogoś innego... Obłomowa! To znaczy że panią z przeszłością nic nie wiąże, że pani wolna... Proszę opowiadać, opowiadać prędzej! — spokojnym, prawie wesołym głosem zachęcał Sztolc.
— Na miłość Boga — odezwała się z zaufaniem Olga, rada, że część ciężaru spadła jej z serca — czy to ja jedna rozum tracę! Gdybyś pan wiedział, jak jestem godną litości! Niewiem czy jestem winną lub nie, czy mam się wstydzić mojej przeszłości, litować się nad nim, mieć nadzieję na przyszłość, czy rozpaczać za wszystkiem... Pan mówi o swoich męczarniach, a moich nie podejrzywa nawet. Proszę mię tedy wysłuchać do końca, nie rozumem, sercem raczej. Ja lękam się pańskiego rozumu, z sercem lepiej — może ono zrozumie, że ja nie mam matki, że żyłam jak w lesie — dodała głosem zdławionym. — Nie, niech mnie pan nie oszczędza — dorzuciła pośpiesznie. — Jeśli to była miłość — to proszę wyjeżdżać. — Zatrzymała się chwilkę. — Proszę wrócić wtenczas, gdy się odezwie znowu głos przyjaźni. Jeśli zaś to była tylko kokieterja, to proszę mnie ukarać, uciec najdalej, zapomnieć o mnie. Więc — proszę słuchać.
Sztolc w odpowiedzi mocno uścisnął obie jej ręce.
Rozpoczęła się spowiedź Olgi, długa, szczegółowa. Olga świadomie, słowo po słowie przelewała wszystko ze swojej duszy w jego. Mówiła o tem co ją tak męczyło, dlaczego rumieńce wstydu wybiegały na jej policzki od tego, co przedtem uważała za szczęście, i jak później nagle spadła w odmęt smutku i wątpliwości.
Opowiedziała o przechadzkach, o parku, o nadziejach, o chwilach obudzenia się i upadku Obłomowa, o gałązce bzu, nawet o pocałunku. Przemilczała tylko o tym wieczorze w ogrodzie, gdy omdlewała prawie obok Obłomowa — może dlatego, że sama nie umiała jeszcze wytłumaczyć sobie przyczyny tego stanu.
Z początku słychać było tylko jej szept niespokojny. W miarę rozwijania się opowiadania głos jej nabierał jasności i swobody; od szeptu przechodził w półton, a potem dźwięczał pełną piersiową nutą. Kończyła zaś opowiadanie już tak spokojnie, jak gdyby opowiadała historję cudzej miłości.
Przed nią samą spadała zasłona, rozjaśniała się przeszłość, w którą do tej chwili lękała się spojrzeć. Wiele chwil przedstawiało się jej teraz inaczej. Śmiało spojrzałaby w oczy Sztolca, gdyby nie było ciemno.
Olga skończyła i czekała na wyrok, ale odpowiedzią była zupełna cisza.
A cóż Sztolc? Nie słychać było ani słów, ani ruchu, nawet oddechu, jak gdyby nikogo przy niej nie było.
Ta cisza znowu wywołała szereg wątpliwości w duszy Olgi. Co znaczy to milczenie? Jaki wyrok usłyszy od najbardziej przenikliwego i łagodnego sędziego? Wszyscy mogliby ją bezlitośnie potępić, on jeden mógłby być jej obrońcą, jemu oddałaby obronę... on zrozumiałby wszystko, zważył i lepiej, niż ona sama osądził jej czyny. A tymczasem on milczał — czyżby sprawa jej była stracona?
Olgę lęk ogarnął.
Otworzyły się drzwi i służąca wniosła dwie świece, które jasnością rozświeciły ich kącik.
Olga spojrzała na Sztolca pytającem, ciekawem spojrzeniem. On skrzyżował ręce na piersi i patrzył na nią rozwartemi oczyma, pełnemi łagodności, jakby się cieszył jej zaniepokojeniem.
Serce Olgi rozgrzało się. Spojrzała na niego spokojnie i ledwie nie zapłakała. Wróciła jej nagle wyrozumiałość dla samej siebie, zaufanie do niego. Czuła się tak szczęśliwą, jak dziecko, któremu przebaczono jego błąd, które uspokojono, popieszczono.
— Wszystko? — spytał cicho.
— Wszystko.
— A list jego?
Olga wyjęła list z portfelu i podała mu. Sztolc zbliżył się do światła, list przeczytał i na stole położył. Oczy jego zwróciły się znowu ku niej z takim wyrazem, jakiego już dawno nie widziała u niego.
Przed nią stał ten sam dawny, pewny siebie, trochę ironiczny, bezbrzeżnie dobry i pobłażliwy przyjaciel. W twarzy jego ani śladu jakiegoś cierpienia, ani wątpliwości. Ujął ją za obie ręce, pocałował każdą po kolei i zamyślił się nad czemś. Olga milczała i milcząc, utkwiwszy wzrok, badała każdy ruch jego myśli na twarzy.
Nagle Sztolc powstał.
— Mój Boże! Gdybym był przypuszczał, że rzecz idzie o Obłomowa, czyżbym się tak męczył? — rzekł, patrząc na nią tak łagodnie, z takiem zaufaniem, jak gdyby nie było za nią smutnej przeszłości.
Olgę ogarnęło łagodne, wesołe, świąteczne uczucie. Uczuła ulgę na sercu. Zrozumiała, że wstyd jej było przed nim tylko jednym, ale on nie karał jej, nie uciekał od niej! Cóż ją może obchodzić teraz sąd całego świata!
Sztolc panował już nad sobą, był wesół, ale to jej nie wystarczało. Wiedziała, że jest usprawiedliwioną, ale jako podsądna chciała usłyszeć wyrok.
Sztolc ujął za kapelusz.
— Dokąd? — spytała.
— Pani wzruszona — odpowiedział — proszę wypocząć! Jutro pomówimy.
— Chce pan, ażebym całą noc nie spała? — przerwała mu, biorąc go za rękę i sadzając na krześle. — Chce pan odejść, nie powiedziawszy mi co to... było, czem ja dziś jestem... czem ja... Proszę mieć litość nade mną... kto mnie to powie? Kto mnie ukarze, jeśli zasłużyłam, albo... kto mi przebaczy? — dorzuciła, patrząc na niego takiem łagodnem, pełnem przyjaźni spojrzeniem, że Sztolc położył kapelusz i ledwie sam nie padł przed nią na kolana.
— Aniele... — proszę pozwolić powiedzieć — mój... — zaczął. — Proszę się nie męczyć nadaremnie; ani karać, ani ułaskawiać pani nie trzeba. Ja nic nawet dodać nie mogę do opowiadania pani. Jakże panią mogę męczyć wątpliwością? Chce pani wiedzieć, co to było, nazwać to po imieniu? Pani wie już oddawna... Gdzie list Obłomowa?
Wziął list ze stołu.
— Proszę słuchać... — Począł czytać: — „pani „prawdziwe kocham“, nie jest prawdziwą miłością, lecz przyszłą. Jest to tylko bezwiedna potrzeba kochania, która z braku prawdziwej miłości, objawia się często u kobiet w miłości do dziecka, do drugiej kobiety, nawet często we łzach lub w objawach histerycznych. Pani omyliła się — czytał Sztolc, akcentując ten wyraz. — Przed panią nie ten, którego pani oczekuje, o kim marzyła. Proszę poczekać — on przyjdzie, a wtedy pani będzie męczyć się i wstydzić swojej omyłki“.
— Widzi pani jak to jest zupełnie prawdziwe — dokończył Sztolc. — Pani zła była na siebie, wstyd pani było z powodu omyłki. Do tego nic dodać nie można. Obłomow miał słuszność, pani nie uwierzyła mu — i w tem wina pani. Wtenczas należało zerwać stosunek, ale jego zwyciężyła piękność pani, a panią wzruszała jego gołębia dobroć — dodał z ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
— Nie wierzyłam mu. Myślałam, że serce omylić się nie może.
— O, nie! Myli się i często ze strasznemi następstwami. Ale u pani nie doszło jeszcze do omyłki serca — dodał — była to z jednej strony gra wyobraźni, z drugiej — słabość charakteru... A pani lękała się, że już drugiego święta w życiu być nie może, że ten blady promyczek oświecił życie pani, a potem już będzie wieczna noc...
— A łzy? — mówiła. — Czyż one nie płynęły z serca, gdym płakała? Ja nie kłamałam, byłam szczerą...
— Mój Boże! Nad czem nie płaczą kobiety? Pani przecież sama mówi, że żal pani było gałązki bzu, ulubionej ławeczki. Proszę dodać do tego oszukaną miłość własną, zwichniętą rolę zbawicielki, trochę przyzwyczajenia... Czyż mało przyczyn do łez?
— Czy nasze widywania się, przechadzki — także omyłka? Proszę pamiętać, że ja... byłam u niego — dodała ze smutkiem i sama pragnęła, zdaje się, własne słowa zagłuszyć.
Olga oskarżała sama siebie dlatego tylko, ażeby tem gorliwiej mógł jej bronić Sztolc, ażeby być zupełnie uniewinnioną w jego oczach.
— Z opowiadań pani widzę, że w czasie ostatniego widzenia się z Obłomowym, nie było nawet o czem mówić. Tak zwanej przez panią „miłości“ brakło treści. To był jej kres. Dalej pójść nie mogła. Wyście jeszcze przed chwilą rzeczywistej rozłąki rozeszli się. Pani wierna była nie miłości, lecz widziadłu, które sama stworzyła — w tem cała tajemnica.
— A pocałunek? — szepnęła tak cicho, że Sztolc nie słyszał, lecz domyślał się tylko.
— O, to bardzo ważne! — zawołał z komiczną surowością — za to trzeba było pozbawić panią jednej potrawy przy obiedzie!
Spoglądał na nią z coraz większem wzruszeniem i miłością.
— Żart nie może usprawiedliwić takiej „omyłki“ — odpowiedziała twardo, obrażona jego obojętnością i lekceważącym tonem. — Lżejby mi było, gdyby pan znalazł na to jakieś ostre słowo, nazwał właściwem imieniem...
— Jabym też nie żartował, gdy rzecz dotyczyła kogoś innego, nie Obłomowa — usprawiedliwiał się Sztolc. — Tam omyłka mogła się zakończyć nieszczęściem, ale ja znam dobrze Iljuszę.
— Innego — nigdy! — z uniesieniem zawołała Olga. — Ja poznałam go lepiej, niż pan.
— Tak, rzeczywiście — potwierdził Sztolc.
— Ale gdyby on... zmienił się, ożył, posłuchał mnie i... czyżbym go wtedy nie kochała? Czy i wtenczas miłość byłaby kłamstwem, omyłką? — mówiła pytająco, ażeby winę swoją oświetlić ze wszystkich stron, ażeby nie pozostało na niej najmniejszej plamy żadnej wątpliwości.
— To znaczy, gdyby na jego miejscu był inny człowiek — przerwał Sztolc. — Wasz stosunek przybrałby charakter miłości, umocnił się i wtedy... Ale to byłby już drugi romans i drugi bohater, który nas nic nie obchodzi.
Olga westchnęła, jak gdyby ostatni ciężar spadł jej z serca. Oboje milczeli.
— Jakie to szczęście... wyzdrowieć — mówiła powoli, jakby rozkwitając na nowo i zwróciła ku niemu spojrzenie takiej głębokiej wdzięczności, takiej gorącej niebywałej przyjaźni, że w tem spojrzeniu zobaczył wreszcie tę iskierkę uczucia, którą przez cały rok pragnął dojrzeć. Dreszcz radości ogarnął go.
— To ja właśnie wracam do zdrowia — zauważył — i zamyślił się. — Ach, gdybym był wiedział, że bohaterem tego romansu był Obłomow! Tyle czasu przeszło, tyle krwi się napsuło! Zaco? Dlaczego? — pytał prawie z gniewem.
Ale powoli opuszczał go gniew, wracało otrzeźwienie; Sztolc ocknął się z zamyślenia. Czoło wygładziło się, spojrzenie poweselało.
— Widać, że było to niezbędnem. Zato teraz jakże jestem spokojny, jak... szczęśliwy! — zawołał w upojeniu.
— Jak sen wszystko minęło, jak gdyby nic nie było — zauważyła Olga w zamyśleniu, ledwie dosłyszalnym głosem, dziwiąc się swemu nieoczekiwanemu odrodzeniu. — Pan zdjął mi z serca nietylko wstyd, żal, ale gorycz i ból... wszystko. Jak to pan uczynił? — pytała cichym głosem. — Czyż to wszystko minęło, i ta... omyłka?
— Ja myślę, że już wszystko minęło — rzekł — spojrzawszy na nią po raz pierwszy spojrzeniem namiętności i nie ukrywając jej — wszystko co było...
— A cóż będzie prawdą, nie... omyłką? — pytała.
— Tu właśnie napisano — odpowiedział głosem stanowczym, biorąc do ręki list Obłomowa: „przed panią nie ten, kogo pani oczekuje, kto przyjdzie; on przyjdzie i pani obudzi się...“ I pokocha go pani, dodam od siebie, tak pokocha, że miłość ta trwać będzie nie rok, ale całe życie, tylko niewiem... kogo? — dodał, oczy w nią utkwiwszy.
Olga spuściła wzrok ku ziemi, zacisnęła usta, ale przez powieki przeciskały się promienie, usta ukrywały uśmiech. Spojrzała na niego i zaśmiała się tak szczerze, tak serdecznie, że aż łzy błysnęły.
— Powiedziałem pani, co z panią było, Olgo Siergiejewna, a nawet co będzie. A pani nie dała mi odpowiedzi na pytanie, nie pozwoliła nawet dokończyć...
— Cóż ja mogę powiedzieć? Czyż miałabym prawo powiedzieć panu to, na co pan zasługuje, czego... pan wart? — spytała prawie szeptem i spojrzała na niego.
W tem spojrzeniu zdało mu się, że widział znowu iskierkę nadzwyczajnej przyjaźni. Drgnęło w nim poczucie szczęścia.
— Proszę się nie śpieszyć, ale spokojnie odpowiedzieć mi, czego wart jestem, kiedy się skończy pani serdeczna żałoba, żałoba przyzwoitości. Rok ubiegły także mnie coś nauczył. Teraz proszę tylko rozwiązać pytanie: czy mam odjechać, czy... zostać?
— Przepraszam... ale pan mnie kokietuje! — rzekła wesoło.
— O, nie! — poważnie odpowiedział Sztolc. — To już nie dawne pytanie; teraz ma ono inne znaczenie: — jeśli mam zostać, to — jakiem prawem?
Olga zamyśliła się.
— Widzi pani, że ja — nie kokietuję! — zaśmiał się, zadowolony, że ją przyłapał na sprzeczności. — Po dzisiejszej rozmowie musimy być na innej stopie ze sobą. Dziś nie jesteśmy już ci sami, cośmy byli wczoraj.
— Nie wiem... — odpowiedziała jeszcze bardziej zmieszana.
— Pozwoli pani dać sobie radę?
— I owszem... proszę mówić, ja ślepo ją wypełnię — prawie z namiętną pokorą powiedziała Olga.
— Niech pani wyjdzie zamąż za mnie, zanim „on“ przyjdzie.
— Jeszcze nie śmiem... — szepnęła, zakrywając oczy rękoma, wzruszona głęboko, ale szczęśliwa.
— Dlaczego pani nie śmie? — zapytał cicho, głowę jej ku sobie schylając.
— A przeszłość... — rzekła, kładąc mu głowę na piersi jak matce.
Sztolc łagodnie odchylił jej ręce od twarzy, pocałował w głowę i długo cieszył się jej zakłopotaniem, wpatrując się jak kolejno błyszczały w jej oczach łzy i chowały się w głębi.
— Przeszłość zwiędnie, jak zwiędła gałązka bzu — zakończył. — Miała pani lekcję, teraz należy ją zużytkować. Rozpoczyna się życie. Proszę przeszłość swoją oddać w moje ręce i o niczem nie myśleć. Ja ręczę za wszystko. Chodźmy do ciotki.
Późno wrócił Sztolc do siebie.
— Znalazłem swoje! — myślał, patrząc zakochanem spojrzeniem na drzewa, na niebo, na jezioro, na mgły, unoszące się nad wodą. — Doczekałem się. Tyle lat pragnień miłości, cierpliwości, oszczędzania sił duszy! Tak długo czekałem — wszystko mi nagrodzono. Otóż to jest ostatnie szczęście człowieka!
Widmo szczęścia zasłoniło całą przeszłość przed jego oczyma: kancelarję ojca, jego powózkę, skórzane rękawiczki, zatłuszczone „rachunki“ — całe życie czynu. W pamięci jego odrodził się tylko, przepełniony wonią pokoik jego matki, warjacje Hertza, galerja książęca, błękitne oczy, kasztanowate, pudrem przysypane włosy — a nad wszystkiem tem górował miękki głos śpiewu Olgi. On w duszy słyszał ten śpiew...
— Olga — moją żoną! — wyszeptał prawie, i dreszcz radości przebiegł mu ciało. Wszystko znalazłem, nic więcej szukać nie trzeba, niema potrzeby iść dalej!
Wracał do domu w zamyślonem odrętwieniu szczęścia, nie widząc przed sobą ani drogi ani ulic.
Olga długo wiodła za nim oczyma, potem otworzyła okno i oddychała kilka minut świeżem nocnem powietrzem. Wzruszenie mijało powoli, pierś oddychała równo i spokojnie.
Utkwiła oczy w jezioro, w dal i zamyśliła się głęboko i tak cicho jak gdyby zasnęła. Chciała zrozumieć, o czem myśli, co odczuwa — i nie mogła. Myśli unosiły się tak równo jak fale, krew w żyłach obiegała spokojnie. Odczuwała stan błogiego szczęścia i nie mogła określić ani jego granic, ani treści. Myślała dlaczego dusza jej taka cicha, spokojna, dlaczego jej tak niewzruszenie dobrze, błogo, gdy tymczasem...
— Jestem jego narzeczoną... — szepnęła.
Narzeczona! z drżeniem pełnem dumy, myśli dziewczyna, doczekawszy się chwili, oświetlającej całe jej życie i unosi się na wyżynę. Z wysokości patrzy w tę ciemną drożynę, którą szła wczoraj jeszcze samotna i niepostrzeżona.
Dlaczegoż Olga nie drżała? Ona także szła samotna, ledwie dostrzeżoną ścieżką, a oto na przecznicy spotkał ją „on“, podał jej rękę i wyprowadził nie na blask jasnych promieni, lecz jakby nad szeroko rozlaną rzekę, na wielkie pola, ku wesoło uśmiechniętym pagórkom. Wzrok jej nie przyćmił się od blasku, nie zamarło serce, nie zapaliła się wyobraźnia.
Ona z cichą radością uspokoiła wzrok tym widokiem. Nie przebiegało drżenie jej ciało, nie zapalały się oczy dumą, tylko, gdy wzrok swój oderwała od pól i pagórków zielonych, a przeniosła na tego, który podał jej rękę, uczuła, że po twarzy jej powoli spływały łzy...
Olga wciąż siedziała, niby śpiąca, tak cichem było jej marzenie o szczęściu. Nie ruszała się, prawie nie oddychała. Pogrążona w zamyśleniu, utonęła w jakiejś cichej, błękitnej, ciepłej, aromatycznej nocy, oświetlonej łagodnem światłem. Sen o szczęściu rozwinął nad nią szerokie skrzydła i płynął powoli jak obłok po niebie nad jej głową.
Nie widziała siebie w tym śnie, owiniętą w gazę i koronki na dwie godziny, a potem w codzienne szmatki na resztę życia. Nie śniła się jej uczta ślubna, ani ognie, ani weselne wiwaty, ale śniło się szczęście, takie proste, bez wszelkich ozdób, że jeszcze raz bez dumy, ale ze słodką radością szepnęła: jestem narzeczoną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.