Niezwalczone sztandary/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Dziwnie wyglądała stacja we Władywostoku.
Cywilny żywioł zniknął z niej prawie zupełnie. Stacja zalana była misjami wojskowemi, sztabami, różnemi „krzyżami”, punktami werbunkowemi i eszelonami wojskowemi. Setki wagonów najrozmaitszego kształtu i pochodzenia tłoczyły się na „tupikach” a także zajmowały tory tak, iż lokomotywy z trudnością manewrowały w ciasnocie. Tu widać było przed wagonem jakiegoś watażki wartę honorową — z gołemi szablami w rękach dwuch kozaków w olbrzymich kudłatych papachach na niemniej kudłatych łbach — posterunki stojące po dwie godziny w pozycji „baczność”, znieruchomiałe, martwo w siebie wzajemnie wpatrzone, żywe pomniki bezduszności militaryzmu rosyjskiego, tam dokoła wozu wałęsali się ogromni nieogoleni Serbowie, ponurzy na pierwszy rzut oka, ale kpiarze cyniczni, wiecznie uśmiechający się pod wąsem. Wywijając krótkim karabinkiem jak hochlą, Włoch w obcisłym oliwkowym mundurze szwargotał po niemiecku z Czechem w rogatej i dziwnego kroju „calocie“, a patrzącego na to pomieszanie narodów i języków z miną pogardliwej wyższości, jak gdyby chciał powiedzieć: — „Sou to ale wszecko blbci, że jo? Tuż „diad’ka“ czy feldwebel rosyjski uczył swój pluton wśród progów kolejowych i szyn „marsza ceremonjalnego“ a tam znudzeni członkowie Imki grali na torze w piłkę. W wagonach jenerałów rosyjskich widać było różowe upudrowane i „rozkreślone“ twarzyczki, wyglądające z poza wielkich bukietów przepysznych kwiatów, w eszelonach muzyki uczyły się na gwałt narodowych hymnów sojuszników, wodzowie składali sobie uroczyste wizyty, zaś w innych miejscach, w wagonach nieznanych bliżej instytucyj zagranicznych, odbywały się podejrzane transakcje oraz werbunek robotników do nieokreślonych bliżej kolonij na nieznanych kontynentach w jakichś nowo odkrytych kopalniach. A wśród tego wszystkiego włóczyli się z koszami w rękach, w swych niebieskich luźnych strojach, wiecznie uśmiechnięci przekupnie chińscy, wywołując przenikliwemi drżącemi głosami:
— Ghusia! Ghusia! Pielsina! Pielsina!
A potem naraz gulgocąc:
— Jablka! Jablka! Jablka!
— My mamy szczęście! — klął chorąży Curuś — W Samarze codzień o czwartej rano zajeżdżała pod mój wóz lokomotywa i ryczała, jakby kto z niej pasy darł, w Jekaterynburgu stawiano nas stale przy warsztatach, gdzie lokomotywy naprawiano i wycie tam było, jakby sto wściekłych słoniów się darło, a teraz to piekło tu. Jakieś potwory wyją bezustannie, a prócz tego — o! — posłuchaj, posłuchaj tylko tego przyjemniaczka! Słyszysz?
W jednym z niedalekich wozów żołnierz orkiestry wojskowej wygrywał na tubie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Basowe, strasznie łoskocące dźwięki huczały i grzmiały, jak lawina.
— Widzisz, jak się Moskaluszki uczą naszego hymnu narodowego? — uśmiechnął się Niwiński — To przecie ładnie! Czego chcesz?
— Ale ja w tym hałasie wytrzymać już nie mogę! Proszę cię, każ nasze wagony gdzie odstawić!
— I gdzież ja ci je odstawię, Curuś? Stoimy przecie na „tupiku“ świata! Tam dalej, za tym parkanem — morze, a te potwory co tak ryczą, to wielkie statki transoceańskie.
Istotnie, tuż obok była przystań „Floty ochotniczej”, której statki krążyły między Sachalinem, Japonją i Szangajem. Coraz zajeżdżał do przystani z wyciem jakiś kolos, a z szerokich wrót gmachu portowego wprost na tory kolejowe wysypywał się pstry tłum: kupcy z północy w swych przestromych lśniących „dochach“ reniferowych, obszytych u dołu pięknym ornamentem z białych i błękitnych kamuszków, niby księża jacyś biało ubrani Koreańczycy z przygłupiastemi minami i maleńkiemi oczkami, całe stada drobno kroczących, rozszczebiotanych, komicznie wypiętych Japoneczek, uprzejmi i dystyngowani kupcy chińscy, wysocy, brodaci policemeni bengalscy w żółtych lub niebieskich turbanach, krępi, szerocy Amerykanie o pospolitych, czerwonych pyskach, zasmęcone, guzowate kacapy. I to wszystko wprost ze statku wlewało się na stację, podobną do obozu wojennego raczej niż do stacji, pełnej ryku syren, metalicznego wrzasku orkiestr, huku lokomotyw i odgłosu komend w dwudziestu przynajmniej językach. Dwa razy na dzień przybywały też pociągi z zachodu i wysypywały na stacji „baganów“, żołnierzy i nowe „misje“. Uspokajało się to dopiero wieczorem, gdy w niedalekich koszarach japońskich trąby ponuro zaczynały grać capstrzyk.
Niemniej zwarjowane było miasto, z jedną jedyną właściwie, choć bardzo długą, biegnącą nad morzem ulicą, i z jedną jedyną większą przyzwoitą kawiarnią. Rozumie się, że wszystkie sztaby wszystkich reprezentowanych w Władywostoku armij nazwoziły dziesiątki własnych samochodów i szoferów, nie słuchających niczyich rozkazów, a ponieważ prosta i bardzo długa ulica Świetlańska doskonale się do jazdy nadawała, uganiano po niej z tak wyścigową i karkołomną szybkością, że często trudno było przejść z jednej strony ulicy na drugą. Uciekano przed temi krwiożerczemi wozami w panicznym strachu. W morzu wojskowych element cywilny ginął zupełnie. Wszędzie widziało się kepi, siwe paltoty i czerwone spodnie oficerów francuskich, małe czapeczki amerykańskie, czarne mundury marynarzy rosyjskich, żółtawych, drobnych strzelców anamickich w granatowych czapkach, strzelców alpejskich, zaś przedewszystkiem Kanadyjczyków, Szkotów w „khaki“ spódniczkach i Japończyków — a wszędzie wystawione były posterunki, błyszczące bagnetami i oddające oficerom cześć na różne sposoby. Cała ta masa wojskowych, w przeważającej swej większości bezczynna, dobrze płatna i szczęśliwa, że uniknęła frontów i przeznaczeń poważniejszych, włóczyła się po mieście lub jeździła po okolicy, bawiąc się, jak się dało.
Było wesoło.
Teren jednakże był bardzo trudny.
Miejscowe „sopłeczeństwo“ wraz z „Domem Polskim“ pozostawił Niwiński „misjonarzowi” i żołnierzom. Z Rosjanami nie chciał mieć nic wspólnego, jednakże należało się wywiedzieć, jak tam u nich rzeczy stoją. W sztabie czeskim, pracującym wraz z francuskim, można się było mniej więcej dowiedzieć o istotnych zamiarach Czechów i powoli wejść w kontakt z Francuzami. Co do Japończyków, wiedziało się wszystko bez pytania! Angażowali się aż po Bajkał. Ale jakie są zamiary Amerykanów i Anglików?
Zaczął tedy Niwiński chodzić do sztabu czeskiego — dzień w dzień. Był tam jenerał Czeczek, byli i inni znajomi, ludzie wpływowi — więc Niwiński prosił ich o broń i amunicję dla wojska.
— Sami nie mamy! — odpowiadali Czesi.
— A cóż sojusznicy?
— Sojusznicy są idjoci! Potrzebujemy broni, armat, amunicji i kożuchów — a wiesz, co oni przywieźli? Kalosze i czarne sukno na płaszcze dla uchodźców! Broń i wojsko mieli przywieźć! Nasi ludzie już się nie chcą bić, buntują się, mają tego dość! A „bagani“ się nie biją, tylko intrygują... Chcieliśmy im ułatwić zjednoczenie się i utworzenie jakiegoś jednolitego rządu, zwołaliśmy do Ufy naradę państwową, nawet Breszko-Breszkowska była...
— I prosloziłaś!
— To se wi! Ta baba musi beczeć. Nie pogodzili się. Teraz tu — to samo. Siemionow nikogo słuchać nie chce, doi Japończyków i kradnie na własną rękę. Kałmykow to samo. Chorwat jest bezsilny i wojska nie ma, a jenerał Romanowski, przysłany tu dla, utrzymania stosunków z sojusznikami, nas lekceważy i tylko z Francuzami kokietuje. Równocześnie — pomyszli si — transport przeznaczonych dla naszej armij samochodów, czterdzieści wozów — Siemionow ukradł. Tak at' nam werou nazada — pójdziemy z frontu...
— Że też Francuzi...
— Francuzi są jedyni, którzy tu chcą coś zrobić! — przerwał mu Czeczek. — Ale oni tak się dla siebie bolszewizmu boją, że przysłali tu samych monarchistów, ludzi skrajnie reakcyjnych i protegujących czarnosocieńców i monarchistów rosyjskich. Sam wiesz — z tem już daleko się w Rosji nie zajdzie...
— Jednakże — nie rozumiem tego wszystkiego, przecie tu mnóstwo wojska...
— Jest go dość, tylko że oni sami między sobą się kłócą... Anglicy pilnują Japończyków... Amerykanie pozwolili Japończykom obsadzić kolej syberyjską, ale wyrzucają ich flotę z Amuru, który chcą sami kontrolować, a równocześnie chyłkiem pomagają bolszewikom...
— Jakto — pomagają im!
— Sprzedają im amunicję... Amerykanie zupełnie wyraźnie z bolszewikami sympatyzują...
— Więc co będzie?
— Czekamy na przyjazd jenerała Janina i naszego ministra wojny, jenerała Sztefanika. Jeśli się to nie zmieni, to my się bić nie będziemy.
A potem dodał szeptem:
— Wiesz, że Szwec nie żyje?
— Kto? Pułkownik Szwec?
— Tak.
— Padł?
— Nie. Sam się zastrzelił.
— Dla czego?
— Bo mu się pierwszy pułk zbuntował. Pomyśl — Szwec! Szwec! Tłumaczył im, przekonywał — „kluci“ nie chcieli słuchać — na znak protestu — zabił się.
— Poprostu — „harakiri“.
— Tak. Otóż widzisz...
Niedaleko gmachu sztabu znajdowała się kawiarnia, obszerna oszklona, z szerokim widokiem przez ulicę na morze. Weszło w zwyczaj, że koło południa szło się tam na parę kiełbasek z kapustą i szklankę czarnej kawy. Jaki taki oficer, nawałęsawszy się dość i napatrzywszy się stalowo błyszczącemu morzu, łodziom, statkom i gimnastyce na pancernikach, a wytrawiony ostrem słonem powietrzem, szedł czemś się ciepłem pokrzepić. Wpadali na czekoladę i ciastka Francuzi w swych czerwonych spodniach, przychodzili Amerykanie, zajadali się kiełbaskami Czesi i wkrótce kawiarnia pełna była sztabowców, jak się wkrótce pokazało, przeważnie ze służby wywiadowczej. Nawet ludzie cywilni, o tej porze przychodzący, mieli stosunki z różnymi ofenzywami i defenzywami, „razwiedkami“ i „kontrrazwiedkami“.
W krótkim czasie zapoznał się Niwiński z kilku Polakami. Był jakiś dziennikarz, adwokat z Warszawy, wymowny, ale trochę zanadto na wszystko się zgadzający, było dwuch oficerów, chodzących wprawdzie w mundurach rosyjskich, ale w służbie kanadyjskiej, był wreszcie jakiś kapitan amerykański, Polak, weteran z wojny hiszpańsko-amerykańskiej. O niejedno pytali, niejednego się Niwiński dowiedział. Tak pokazało się, że jenerał Paris uczył się w kolegjum jezuickiem, był gorliwym monarchistą i katolikiem. Tak też pokazało się, że pewien oficer francuski, którego Niwiński miał za wołobója lub boksera, to nie kto inny, jak praprawnuk oberżysty ale także potomek dzielnego jenerała kawalerji — książę Murat. Dowiedział się, że Anglicy założyli na jakiejś wyspie koło Władywostoku szkołę dla oficerów rosyjskich, że Władywostok cały jest za bolszewizmem i sowjetami, że Japończycy — choć bojów niby niema — wciąż ładują na statki zwłoki swoich zabitych żołnierzy a w szpitalu na Szeldenfelsie są ranni. Że zato jest poprostu wyścig kapitałów tych różnych sojuszników, którzy, korzystając ze spadku rubla, zakupują domy, tereny rybne, lasy, kopalnie, skupują skóry. Że prawie w każdym sztabie są oficerowie, którzy szabli nigdy nie nosili i nosić nie będą, ale zato są znakomitymi handlowcami... Że Amerykanie „wynajęli“ dla siebie wszystkie damy lżejszego prowadzenia się... Że oficerowie francuscy prowadzą spekulacje walutowe a prócz tego biorą wynagrodzenie za pośrednictwo od fabryk chińskich, pracujących na potrzeby wojsk... Potwierdzało się wszystko, co mówił Czeczek, ale oprócz tego mówiono też, że wojsko czeskie bolszewiczeje coraz bardziej. Francuzi? Francuzi chcą wszystkiem rządzić, ale nie mają zupełnie wojska, prócz jednego bataljonu strzelców anamickich i jednej kompanji marynarzy... Zaś wśród Moskali, odepchniętych od wszystkiego i lekceważonych, aż wre... Jakże to? Japonja bierze Sybir aż po Bajkał?
O Polakach nikt nie miał najmniejszego wyobrażenia.
Poszedł Niwiński do pułkownika francuskiego, szefa misji wojskowej.
Był to tępy, uparty, źle wychowany oficer, ograniczony lub udający głupiego, z długiemi, siwiejącemi wąsami i brwiami wiecznie zdziwionemi. Odrazu zajął pozycję wrogą dla P.K.W.
— My nic a nic nie chcemy mieć do czynienia z bolszewizmem — zastrzegał się — I wojsko polskie musi zerwać stosunki z Czechami!
Ostatecznie postanowiono odłożyć sprawę do powrotu jenerała Parisa, który miał wkrótce przybyć na powitanie przeznaczonego na dowódcę całego frontu wschodniego jenerała Janin’a. Wraz z nim zapowiedziano też przyjazd wybitnych polityków polskich.
— Kto przyjeżdża? — spytał Niwiński.
— Panowie Dmowski i Grabski.
„Misjonarz”, usłyszawszy tę nowinę, szalał z radości, Curuś chciał z żandarmami ćwiczyć „powitanie Dmowskiego“, układał ceremonjał, odezwało się też delikatnie „sopłeczeństwo“ propozycją obiadu. Niwiński też zrazu poweselał, ale potem znów stracił humor. Aż jednego dnia zerwał się.
— Mamy czekać, nie siedźmyż przynajmniej bezczynnie. Zorganizujmy we Władywostoku punkt zborny wojsk polskich.
Miejsce Czesi dali odrazu — obok swego punktu zbornego — w dzikich górach, daleko za mostem, w koszarach jakiegoś nieistniejącego już rosyjskiego pułku, w obrębie twierdzy. Żywność też. Mundurów niema. Broni też. Ale mundury Amerykanie mogą dać. I owszem Amerykanie mogą dać, pod warunkiem, że cała dywizja przejdzie pod komendę amerykańską. Kiedy — bo już Francuzi... A Francuzi nie mają. Mais ça ira, ça ira! Ależ kiedy ochotnicy nie mają się nawet czem przykryć, w górach zimno!... Trochę cierpliwości, dla całej dywizji zamówi się mundury w Szangaju.
— I zapłaci się rublami a franusie do kieszonki i za całą dywizję weźmie się prowizję! — myślał Niwiński z nienawiścią — A tymczasem, mimo że tamta dywizja jest, dopóki się jej zupełnie w pazurach nie ma, kilkunastu płaszczów ludziom dać się nie chce... Wiecznie to brudne skąpstwo — I'économie, la plus grande économie possible!
Ale Curuś się tak łatwo nie poddawał. Jego żołnierze mieli kożuszki — nowo przybyłym mogli dać swoje szynele. Co kto miał podwójnego — oddawał, koszule, buty, „rubaszki”, czapki i przecie, wbrew trudnościom, na ulicach coraz częściej zaczęli się pojawiać ochotnicy polscy.
W „sopłeczeństwie“ zrobił się rozruch. Urządzono wiec, z którego żołnierze wrócili tak podrażnieni, że Bilikiewicz, raportując Niwińskiemu, mimowoli zasypywał go wyzwiskami.
W nocy wpadł do wagonu Niwińskiego „omdlewający inżynier“, ze szkarłatnemi wypiekami na twarzy skutkiem gorączki, ale dumny i zadowolony. Z Bugurusłanu dywizja drapnęła w porządku, jest w drodze do Nowomikołajewska, w Nowomikołajewsku był zjazd „sopłeczeństwa“ i awantura. Oto podczas zjazdu przybył do Nowomikołajewska polski bataljon szkolny, który natychmiast zajął dla siebie na kwaterę „Dom Polski“ i mimo, że się w nim odbywały narady, zaczął się rozgospodarowywać. Na sali obrad zapanowała konsternacja, dopiero po kilku chwilach ktoś krzyknął: — Niech żyje wojsko polskie! — no i zgoda była.
— Najważniejsza rzecz! Przywiozłem tu swoim wagonem jenerała Parisa. Oczywiście, miałem czas wszystko dokładnie mu wytłumaczyć. Mówiliśmy z członkami komitetu charbińskiego, to znaczy, jenerał mówił, ja się nie odzywałem...
— No?
— To samo co Centralna Rada Ufimska albo Związek Rewolucyjny Rzemieślników Danobisa. Jeden z nich przyjechał i jutro popołudniu mamy z nimi i z jednym z tutejszych „działaczy“ wspólną konferencję z Parisem: Ale jakiś dureń faktycznie nadawał im tu papierów, pełnomocnictw... Nawet kilkadziesiąt tysięcy franków dostali...
— Więc oni jednak chcą się sądzić przed Francuzem?
— Rozumie się.
— Bez czci, banda! — zaklął Niwiński — Dobrze, to ja im wsolę już bez miłosierdzia.
Mimo, że jenerał Paris istotnie nieźle orjentował się w stosunkach polskich, konferencja trwała długo. Francuz chciał stronnictwa pogodzić, Polski Komitet Wojenny ustępował, zastrzegając sobie już tylko sprawy wojskowe, Komitet Charbiński ustąpić nie chciał. Adwokatom i kupcom nie szło o rzecz samą, a tylko o to, czy wygrają proces czy nie...
Wówczas Niwiński, skorzystawszy ze sposobności, krzyknął:
— Ach, teraz rozumiem, na jakiej podstawie wczoraj na wiecu w „Domu Polskim“ pan powiedział, że rozkaz jenerała Hallera jest sfałszowany, a Francuzi nie życzą sobie wojsk polskich. —
— Jakto? Jakto? — zdziwił się jenerał.
— Ja to powiedziałem? — zmieszał się „działacz”.
— Tak! I jako dowód podał pan, iż Francuzi dali Komitetowi Charbińskiemu pieniądze na rejestrację ludności...
— Ano bo tak jest! — wyksztusił działacz.
Tego było Francuzowi za dużo.
— Za — zapewne! — rzekł, aż zająknąwszy się w pierwszej chwili. — Nam będzie bardzo przyjemnie, jeśli się panowie policzą, w tej chwili jednak potrzebujemy przedewszystkiem żołnierzy...
Tym razem Polski Komitet Wojenny jeszcze wygrał.
Nareszcie nadszedł wielki dzień — przybył statek, wiozący wodzów.
Już wczesnym rankiem reprezentanci różnych państw i armij zgromadzili się w przystani. Był jenerał angielski Knox, wysoki, suchy, z bronzową wyrazistą twarzą, jakby w dębie wyciosaną, z połyskiem złotych guzików na znakomicie skrojonym „khaki“ mundurze. Był komendant Szkotów Blair, również chłop ogromny, ze spokojną, łagodnie uśmiechniętą twarzą. Był jenerał Czeczek, trochę stremowany, bo jego dywizja była dla niego wówczas bardzo źle usposobiona. Był oczywiście jenerał Paris z księciem Muratem o byczych plecach i ordynarnej gębie furmana, był wiecznie zdziwiony, wąsaty pułkowniczyna francuski ze świtą złożoną z kilkunastu żydów-wywiadowców, misja polska. Tuż za nią stanęli jenerałowie rosyjscy — uprzejmy, arcylojalny, dobroduszny, a kuty na cztery nogi jenerał Chorwat z białą do pasa brodą, sztywny, drobny, czarny lis, Iwanow-Rinow minister wojny, zaś trochę opodal w płaszczu prostego żołnierza bez żadnych odznak, z twarzą zupełnie ogoloną jenera! Romanowski, profesor Akademji wojennej... Konsul francuski, w pirogu i pstrokato wyszywanym mundurze śmieszny, jak małpa — Kubuś z dziecinnych obrazków. Sztab, niski trochę co do wzrostu, ale szeroki w piersiach i z bardzo marsowemi minami, a palący czerwienią — na czele marszałek Otani, jowialny, łagodny staruszeczek, głównodowodzący japoński. I trzy kompanje honorowe — marynarzy francuskich, anamicka i czeska.
Mały portowy statek czeski, „Smielczak“, z czeską obsługą i czeskimi oficerami, wyjechał na morze, gdzie zatrzymał się niewidzialny z przystani krążownik. Po jakimś czasie statek powrócił i brzeg aż się zaroił od francuskich mundurów. Posterunki i kompanje honorowe sprezentowały broń, bębny zawarczały, a czeska orkiestra zagrała „Kde domow mój”.
Oficerowie stali z rękami u czapek.
Niwiński patrzył.
W długiej siwej pelerynie, wysoki, z czerwoną twarzą i czerwonym zakrzywionym nosem, do ptaka podobny, stał jenerał francuski, Janin, żołnierz zawodowy, zimny, obojętny, w stalowo-błękitnej pelerynie, zupełnie do austrjackiego oficera podobny, wyniosły i surowy, w siebie tylko wierzący.
Ten drugi, również w mundurze jenerała francuskiego i przy szabli, był drobniejszy, miększy, subtelniejszy — i Niwiński wiedział, kto to był. To był Słowak, pochodzący ze wsi Koszarzyska, z rodziny chłopskiej, człowiek, który już jako mały chłopiec ukochał gwiazdy, dla ich miłości uczył się, a potem stał się jednym z najwybitniejszych astronomów europejskich — zaś kiedy przyszła wojna, ten astronom porzucił swoje obserwatorjum, wstąpił do wojska i służył jako prosty żołnierz w aeroplanach. Walczył jako lotnik, został odznaczony za męstwo, był ranny tak ciężko, że od tej chwili życie jego wciąż wisiało na włosku. Dopiero wówczas poświęcił się dyplomacji oraz organizacji zbrojnej akcji czeskiej. Został jenerałem, ministrem. Widział wojsko czeskie w Rosji wówczas, kiedy ono liczyło zaledwie jeden pułk i jeden bataljon rezerwowy, a teraz, świat dokoła objechawszy, na brzegach Oceanu Spokojnego oddawał cześć hymnowi i zwycięstwom znakomitego wojska, które, rozrósłszy się, podbiło pół Azji.
Po powitaniu jenerałów i przedstawieniu misji ruszono w głąb przystani, gdzie stały kompanje honorowe.
Przechodząc koło starego wiarusa czeskiego, który w olbrzymiej białej papasze stał wyprostowany jak świeca, broń z długim, cienkim śpikulcem przed sobą trzymając, jenerał Sztefanik odezwał się z uśmiechem:
— Co te to kluci nadielali!
— Tak co sme mieli dielat, bratrze generale! — natychmiast odpalił żołnierz — My sme ne chtieli! To woni!
Odezwała się Marsyljanka.
Niwiński w świcie jenerałów obszedł front kompanij honorowych (— Co mi to szkodzi! Przynajmniej się dowiem, jak to smakuje) i zauważył że jest to tak samo, jak kiedy się idzie za trumną nieboszczyka. Znajomi rozmawiają o swoich własnych sprawach i wciąż ktoś na kogoś włazi. Niemniej chciał jeszcze zobaczyć defiladę.
Niebardzo się pchał w pierwsze rzędy, bo nie był bezwstydny. Wtem zauważył naprzeciw siebie operatora filmowego.
— A, to zmienia postać rzeczy. Wysłano mnie tu, abym reprezentował. Poto mam na rękawie białego orła w czerwonem polu. Ten film pójdzie do Ameryki i do Francji, do Anglji — niechże wiedzą, że tu Polak był. Trzeba się pokazać.
Delikatnie wsunął się między angielskie i francuskie płaszcze i sterował ku brzegowi jeneralskiego tłumu, gdy ktoś naraz brutalnie go pchnął i zupełnie zasłonił sobą. Niwiński ujrzał furmański profil księcia Murata.
— O, za pozwoleniem! Pchać się to i ja umiem. Pchaj się, Polaku, nie daj się spychać, nie jesteś od nikogo gorszy.
Stanowczo i rzetelnie nastąpił księciu na nogi w lakierowanych butach, przeprosił go, z uśmiechem wetknął mu łokieć między żebra i, wysunąwszy się naprzód, stanął w całej swej długości przed operatorem.
W ten sposób defilada udała się — ale Dmowski nie przyjechał, a jenerał Paris stanowczo oświadczył, iż z rozkazu jen. Hallera komendę nad dywizją polską obejmuje jenerał Janin i że o żadnym związku z Czechami mowy być nie może. Nie pytając nikogo o pozwolenie, oświadczył to też w sztabie Czechom i w ten sposób sprawę odrazu załatwił. Równocześnie oznajmił inżynierowi, że za parę dni da Polskiemu Komitowi Wojennemu na potrzeby wojska dwadzieścia miljonów rubli.
— I właściwie tak jest najlepiej! — cieszył się inżynier, kiedy się znaleźli w wagonie — Janin obejmuje teraz komendę naczelną nad całym frontem. Cóż my mamy teraz wspólnego z Czechami? Dyktatorem Rosji zostaje Kołczak...
— Czesi z Kołczakiem razem nie pójdą! — mówił z trudem Niwiński, przełykając coś z trudnością — Sztefanik przyjechał tu tylko poto, aby ich stąd wyciągnąć... Francuzi nie mają wojska...
— Jest dość innych wojsk, Japończyków... Wreszcie, Francja to poważna firma... Można wierzyć...
— A San Domingo? — spytał Niwiński.
A naraz zakrztusił się i zaniósł się gardłowym kaszlem, jak dziecko przy kokluszu.
— Co ci jest?
— Nic. „Globus bistericus“. Nerwy — na psy już schodzą.
Inżynier spojrzał na niego zaniepokojony.
— Możebyś odpoczął trochę? Posiedź gdzie nad morzem...
— Nie. To nie tylko choroba, nie tylko nerwy... To jest tak: Nasz związek z Czechami Francuzi zerwali. Sami idą z Moskalami, z Anglikami i Japończykami. — Jak to wygląda — wiesz. Czesi będą chcieli zejść z frontu — Francuzi zaczną ich straszyć Moskalami, nami, Amerykanie — odmówią statków, a wówczas Czesi zejdą z frontu zupełnie. Zostaną Moskale i my. I wtedy my jako straż tylna. I wtedy Moskale na nas się rzucą — wszyscy, Francuzi i Anglicy uciekną, zaś Japończycy daleko, za Bajkałem...
— Dywizja może się obronić! Z dwa razy mniejszemi siłami Czeczek szedł z Penzy aż ku Uralowi.
Niwiński przerwał mu ruchem ręki.
— Być może. Ale ja widzę Europę i nasze wiecznie niebezpieczne stanowisko. Gdybyśmy mieli olej w głowie, niktby nas w arjergardzie nie stawiał. Otóż myślę sobie tak: Będzie to samo. Od Czechów nas Europa oddzieli — żebyśmy byli bardziej zależni — przyślą nam dużo jenerałów i pójdziemy się bić. Potem Francuzi i Anglicy uciekną, a my znowu padniemy bohatersko jako przedmurze czy przedsionek, zamiast stać jak mocny gmach, oparty o bastjon czeski... Instynktu prawdziwej niezależności w nas niema... My stale jesteśmy na San Domingo... Pogódźmy się! Choćby z murzynami, byle nie bić się za drugich, a żyć spokojnie dla siebie!
Inżynier pomyślał chwilę, a potem rzekł z nagłą decyzją:
— Wiesz co? Jedź do jenerała Hallera! Jedź! I tak dziwne, że na nasze depesze niema żadnej odpowiedzi. Mieli przyjechać — nie przyjechali! Armja czeska ma swego ministra, który się nią opiekuje, ale ta biedna nasza dywizja jest taką własnością Francuzów, jak ten ich anamicki bataljon.
— Ja powinienem wrócić! — zmieszał się Niwiński.
— Dokąd? Do dywizji? Żeby komenderować kempanją? Na to oni mają ośmiuset przeszło oficerów. Jedź! Będziemy musieli wogóle posyłać kurjerów regularnie. Byłeś w tej robocie od początku, będziesz mógł najlepiej przedstawić... Jedź — a czem prędzej!
Trudno było oprzeć się tej pokusie.
— Oczywiście — pojadę, zdam, jak należy raport, a potem wstąpię do wojska tam, we Francji.
Jenerałowie odjechali na zachód, inżynier czekał na pieniądze, które mu Francuzi mieli wypłacić, zaś Niwiński uganiał po mieście od władzy do władzy, zbierając wizy na swym pasporcie.
Kiedy pewnego dnia zaszedł do sztabu przeczytać komunikat z frontu, spotkał Czeczka.
— Daj mi swą flagę! — mruknął jenerał, witając się z nim — Daj mi swą flagę!
— Co takiego? — pytał Niwiński, nie rozumiejąc.
— Flagę polską mi daj. Jutro wielka parada, powinna tu być polska flaga... Każę wywiesić na gmachu sztabu... Zawieszenie broni.
— Gdzie? Na bolszewickim froncie?
— Nie! Na froncie francuskim! Niemcy poddają się, proszą o pokój! Wilhelm uciekł.
Silnie ścisnął mu rękę.
— Niwiński! — mówił, patrząc mu mocno a filuternie w oczy swemi czarnemi, wielkiemi oczami. — Są Czechy, jest Polska teraz.
Iskierki w oczach.
— Teraz możemy już prać się o Cieszyn!
— Z przyjemnością! — roześmiał się Niwiński — Wojny łączą!
— Flagę mi daj! I na paradę przyjdź tu jutro rano, do sztabu. Weź wszystkich swoich oficerów. Będzie defilada.
— Dziękuję ci za pamięć!
Czeczek był zawsze wierny!
Poleciał Niwiński do swych wagonów „flagę“ robić!
— Z czego my tę flagę zrobimy? — kłopotał się Curuś.
— Musisz, Curuś, amaranty poświęcić — naszyje się orła —
— Orła? Jabym myślał tylko flagę — barwy narodowe —
— Zanadto podobne do czeskich — właściwie identyczne, bo amarantu w heraldyce niema, jest tylko czerwony kolor... My zrobimy inaczej... Z dwuch prześcieradeł wykroi się dwa duże orły legjonowe i naszyje się je na amarant... Ty narysuj, jesteś przecie inżynierem, albo może Zygmunt... A Michaś naszyje... I jak tylko będzie gotowe, poślij do sztabu Czeczkowi...
Robiono wszystko w tempie tanecznem.
Zawieszenie broni! Zawieszenie broni! Straszna wojna wygrana, skończona! Co się dzieje w Polsce? O, teraz już ani mowy! Teraz Polska musi być! Musi! Musi!
Na drugi dzień rano Niwiński, inżynier i dwuch oficerów — wszyscy w mundurach i z orłami — stali przed sztabem w ciżbie oficerów. Ranek był chłodny, wietrzny, ale słoneczny. Z przyjemnością myślało się o marynarzu, który odbywszy przejażdżkę po porcie, wlazł do szynku, rozcierając zmarzniętą twarz dłońmi, łyknął kielich rumu i aż zębami zgrzyta na widok gorącej wędzonki z grochem.
Przytupując i podnosząc kołnierze, oficerowie tłumili się na schodach i na chodniku. W kupie był to znowu tłum gapiów, z których każdy myślał tylko o tem, aby jak najwięcej widzieć. Ale gęby, choć zmarznięte, były rozpromienione i rozjaśnione szerokim uśmiechem szczęścia. Zwykła, pyszna nadętość zniknęła. Każdy myślał o zwycięstwie i o swoich. O sobie też, że już potrzeba bohaterskich czynów minęła. I że ta sławna śmierć na polu chwały zbyteczna. Więc nawet nieznajomi witali się — a tylko rzeźnicka fizjognomja księcia Murata nadęła się na widok Niwińskiego.
— Czego on się na mnie tak dmie? — myślał pogodzony ze światem Niwiński. — O to nastąpienie na lakierek? Jak to zawsze „mieszczan“ z człowieka wylezie... Niedarmo to prawnuk marnego hotelarza...
Niwiński zapomniał, że jego wysokie, kirasjerskie buty, kupione w „Związku Szewców Polskich“ w Omsku, były podkute. Książę mógł mu darować szturknięcie w żebra, nie mógł darować ostrej rysy na lakierkach.
— Mam cię w głębinach! — pomyślał Polak, przebijając się przez tłum.
Bo, oczywiście, on też chciał widzieć.
Cała Świetlańska ulica na lewo i na prawo pełna była „gości“, to znaczy „cywilów“, nie wiadomo poco i z czego żyjących, nieumundurowanych, nic nie wiedzących, a wyobrażających sobie, że wszystko, co się robi, robi się dla nich. Byli wśród nich jacyś doktorzy, profesorowie, kupcy, adwokaci i urzędnicy, słowem gęby, do których mówi się „pan”, i kobiety, do których mówi się „proszę pani“, ale na szczęście, szpaler żołnierzy japońskich tak ulicę obsadził, że na defiladę zostawało jeszcze miejsca dość. Zupełnie niepotrzebna i zawsze porządnemu człowiekowi zawadzająca „ludność cywilna“, nieznośny, głupkowaty szczep, nie znający żadnej mustry, banda, nie rozumiejąca rzeczy tak prostych, jak naprzykład, że ruch ręki, podobny do szarpnięcia powietrzem, oznacza „stój”, tłoczyła się pokornie, bezkształtna i ku ścianom domów przyparta — Rosjanie, „pyski międzynarodowe“ w okularach i „habigach”, fantastyczne kapelusze na głowach „starych bab“, Japonki, kulisi chińscy, bezdennie głupie, żałosne gęby Koreańczyków i inna hołota. Zato szpalerem, połyskującym bagnetami, wygodnie i wyniośle szli ludzie niezbędni światu i życiu, ludzie, którzy wśród miljonów mieli swe stanowisko, rangę i pensję — podporucznicy, porucznicy, kapitanowie, nawet kaprale i frajtrzy.
Tłum oficerów klął, palił papierosy i, chuchając w dłonie, starał się ogrzać wyziewem wypitych dnia poprzedniego alkoholów — echem pieśni! — z uroczystą miną stał przed tą gromadą zacny marszałek Otani — świeciły w słońcu szerokie bagnety i czerwone wyłogi odwachu japońskiego. Szronem pokryta i już tysiącem stóp i kół samochodów wyfroterowana ulica, lśniła jak szklana tafla.
Zaś nad głowami tej żołdackiej, twardej gromady łopotały i szumiały sztandary.
Było ich dużo — bardzo dużo metrów pstrych materjałów, długie barwne, płomieniste języki, liżące chłodne, błękitne powietrze. Szmaty, w które narody ubaftowały dusze swoje. Okręcały się teraz dokoła drzewców swych — trójbarwna flaga świętego Jakóba i trójbarwna flaga Francji — i gwiazdy amerykańskie i wschodzące słońce Japonji, groźne i krwawe — znów „trikolora“ Jugosławii i trochę Węgry przypominająca „trikolora“ Włoch — pięciobarwna z czarnym szlakiem buntu flaga Chin niezmierzonych i flaga malutkiej Belgji. Białoczerwona flaga Czech — i cudny biały orzeł na amarantowem tle.
— Popatrz! — trącił Niwiński Curusia — Dlatego, że daliśmy flagę sukienną, ona się nie zwija. Naszego orła wszyscy widzą.
Poruszane wielkim, szerokim oddechem morza sztandary szumiały. Nad głowami oficerów wciąż grzmiała ich warcząca, niespokojna, bojowa pieśń. Ich barwami ludy śpiewały: O prawo życia, o bezpieczeństwo, o spokój, o prawo do swej ziemi. Te barwy tak były skąpane w krwi, iż dziw, że nie wisiały podobne do strzępów czerwonego mięsa. I one wiedziały o tem, i chwilami pieśń ich stawała się tragiczna. Ale ballada sztandarów miała swój ton heroiczny — i wówczas wszystkie flagi połyskiwały bielą swej niewinności i dobrej wiary i stalowym błękitem niezwalczonego, dobrego przedsięwzięcia.
Gdzieś daleko odezwała się orkiestra.
Tłum oficerów umilkł.
I nie słychać było nic, prócz śpiewu sztandarów, którym miljony przysięgały.
A były to pieśni miłości — ukochanych stron i ukochanych ludzi, pieśni pól ornych i miast fabrycznych, zwrotki z miedzy wśród dojrzewających zbóż, refreny piosenek z czasu winobrania, blaski przepychu bogactwa i melodyjne pieśni pokornego ubóstwa, wichrowe jęki z dolin i grzmoty wodospadów górskich — wielka, rozgłośnie, jak ocean, szumiąca pieśń życia ludzkiego. I był to wielki hymn miljonów serc, śpiewających dziękczynienie za zwycięstwo i wybawienie z męki.
— Sztandary szumią! — rzekł Niwiński.
— Nasz sztandar śpiewa! — odpowiedział Curuś!
— Błogosławieństwo dziejów nad naszemi głowami! — odezwał się naraz wzruszony inżynier — Te sztandary grają, jak organy na Wawelu.
— Dokonało się! — rzucił Niwiński.
A wtedy pojawiła się dywizja amerykańska.
Prowadziła ją orkiestra czeska w białych, widnych zdaleka papachach. Grzmocąc w bęben i łyskając srebrnemi trąbami, orkiestra skręciła pod odwach i stanęła. Na wysokiej platformie odwachu widać było kilkunastu czerwienią świecących żołnierzy japońskich.
Amerykanie maszerowali kompanjami wyciągniętemi w długie, równe szeregi. Krok ich, żywy i szybki, był lekki, ruchy swobodne. W obcisłych mundurach i w wielkich czapach z pięknego bronzowego futra, wyglądali zgrabnie i elegancko. Oficerowie bez szabel, a tylko z wielkiemi rewolwerami u boków, szli swobodnie przed oddziałami podobni do przodowników gimnastycznych. Wogóle w oddziałach nie było nic z militarnego szablonu czy przymusu europejskiego, miało się raczej wrażenie, że to idą drużyny sportowe. „Równanie się“ w szeregach było idealne a utrzymywane bez wysiłku, zgodność kroku doskonała świadczyła, iż każdy żołnierz ma poczucie swego rasowego rytmu i temperamentu. Każdy „szedł sobie“, nie oglądając się na drugich, a mimo to oddział maszerował znakomicie. Była idealna precyzja mechanizmu przy możliwie największej swobodzie indywidualnej.
Ale tu zdarzyła się historja komiczna. Komendant pierwszego bataljonu amerykańskiego, ujrzawszy na ganku nad widzami mundury japońskie a na dole orkiestrę czeską, skomenderował „W lewo patrz”, zamiast w prawo, gdzie stał marszałek Otani i oficerowie amerykańscy. Napróżno wszelkiemi możliwemi sposobami starano się błąd naprawić. Jeśli jedna kompanja salutowała w prawo, bataljony salutowały w lewo.
— Jak zwykle wojsko! — myślał Niwiński — Raz nakręcone, już się odkręcić nie da.
I tak cała dywizja amerykańska przemaszerowała, patrząc z wiernem oddaniem się w oczy japońskiego podchorążego.
Błąd naprawili Kanadyjczycy, zresztą wyglądem i „trainingiem“ dość podobni do Amerykanów.
Szli potem Szkoci, olbrzymi i smukli, z oficerami trzymającymi rapiery, jak świece, potem znakomicie wymusztrowana kompanja marynarzy francuskich, prezentujących w marszu karabiny, potem zbici i szukający nerwowo łokciami kontaktu i „równania“ drobni strzelcy anamiccy o posiniałych z zimna twarzach, dość lękliwie patrzących z pod ciemno-granatowych czap strzelców alpejskich. Szli oni ze sztandarem, który na znak czci pochylił się przed oficerami, ale sztandarowi „kolorowych“ nikt czci nie oddał; ich obowiązkiem było kłaniać się białym. A potem pojawiła się kompanja marynarzy japońskich. Drobni, niscy, bezwąsy żołnierze w bardzo zgrabnych, ciemnogranatowych mundurach i w białych na sposób francuski kamaszach, wyglądali jak kadeci. Kiedy zbliżyli się ku sztabowi, oficer zakomenderował „tygrysim głosem”, a wówczas swobodny krok marynarzy stężał w głośny krok paradny. Ulica zaczęła huczeć równym grzmotem, zaś oficer z długą szeroką szpadą, wyciągniętą na prawo i zlekka tylko pochyloną ku dołowi, przeszedł wspaniale wyprostowany i dumny — lew groźny twarzą, wzrokiem, krokiem i błyskiem swego miecza. Tuż zahuczał paradny marsz bataljonu piechoty japońskiej — chłopów silnych, wzrostu prawie średniego Europejczyka i dość jasnej twarzy — wybranych na tę ekspedycję z okolic północnych, gdzie lud jest rosły i silny, a przyzwyczajony do chłodniejszego klimatu, więc bardziej odporny na kontynentalne mrozy. A potem przeszli znów oliwkowi Włosi, których oficer salutował, jakby patrzył pod rażące promienie południowego słońca, zaś po nich przemaszerował żałobny, ponury oddział marynarzy rosyjskich w czarnych mundurach, z oficerem skontuzjonowanym w wojnie japońskiej i miotającym się w szpetnych, konwulsyjnych podrygach na prawem skrzydle — wieczne, typowo rosyjskie wystawianie na pokaz ran i cierpienia. Z powodu bezustannych starć, jakie zachodziły między sojusznikami a obstającymi wciąż przy swych prawach Rosjanami, oddział marynarzy przedefilował, nie oddając nikomu honorów i nawzajem przez cudzoziemskich oficerów ignorowany. A potem szli Serbowie, Rumuni i na ostatku, wyciągnąwszy się, jak na austrjackim placu musztry i z rękami na kolbach — Czesi. A wszystkie te wojska salutowały flagi, wśród których dumnie świecił biały orzeł polski.
Defilada miała się już ku końcowi, gdy naraz wsunął ktoś Niwińskiemu rękę pod ramię. Niwiński zwrócił się w tę stronę i ujrzał przy sobie Ryszana.
— Teraz przyjechałeś?
— Tak. Pozdrowienie z dywizji.
— Widziałeś?
— Piękne wojsko!...
— Wiesz, co Francuzi zrobili!
Ryszan skinął głową, spoglądając rozpromienionym wzrokiem to na maszerujące płynnie szeregi, to na sztandary, powiewające w powietrzu. Jego wielkie, czyste, bladobłękitne oczy prześwietlone były promienną radością. Młodem swem, mocnem ramieniem przycisnął ramię Niwińskiego tak mocno, że ich mięśnie zwarły się, sczepiły w jedno nierozerwalne ogniwo.
— Nasze zmartwychwstałe, niezwalczone sztandary! — szepnął — Biały Orzeł z Białym Lwem w czerwonem polu. Ziemia i niebo nasze. Ja wiem — obcy znów szkodzić będą i psuć, ale ty nie zapomnij! Zaświadcz, że my razem pracować możemy i chcemy!
— Zaświadczę!
Stali wysoko na schodach, sczepieni silnie ramionami, dumni i rozmyślający o potędze zgody, zaś przed nimi, cześć oddając szumiącym sztandarom, szły zwycięskie wojska Wolności i Odrodzenia.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.