Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.


XXVIII.

Dziwnie wyglądała stacja we Władywostoku.
Cywilny żywioł zniknął z niej prawie zupełnie. Stacja zalana była misjami wojskowemi, sztabami, różnemi „krzyżami”, punktami werbunkowemi i eszelonami wojskowemi. Setki wagonów najrozmaitszego kształtu i pochodzenia tłoczyły się na „tupikach” a także zajmowały tory tak, iż lokomotywy z trudnością manewrowały w ciasnocie. Tu widać było przed wagonem jakiegoś watażki wartę honorową — z gołemi szablami w rękach dwuch kozaków w olbrzymich kudłatych papachach na niemniej kudłatych łbach — posterunki stojące po dwie godziny w pozycji „baczność”, znieruchomiałe, martwo w siebie wzajemnie wpatrzone, żywe pomniki bezduszności militaryzmu rosyjskiego, tam dokoła wozu wałęsali się ogromni nieogoleni Serbowie, ponurzy na pierwszy rzut oka, ale kpiarze cyniczni, wiecznie uśmiechający się pod wąsem. Wywijając krótkim karabinkiem jak hochlą, Włoch w obcisłym oliwkowym mundurze szwargotał po niemiecku z Czechem w rogatej i dziwnego kroju „calocie“, a patrzącego na to pomieszanie narodów i języków z miną pogardliwej