Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyższości, jak gdyby chciał powiedzieć: — „Sou to ale wszecko blbci, że jo? Tuż „diad’ka“ czy feldwebel rosyjski uczył swój pluton wśród progów kolejowych i szyn „marsza ceremonjalnego“ a tam znudzeni członkowie Imki grali na torze w piłkę. W wagonach jenerałów rosyjskich widać było różowe upudrowane i „rozkreślone“ twarzyczki, wyglądające z poza wielkich bukietów przepysznych kwiatów, w eszelonach muzyki uczyły się na gwałt narodowych hymnów sojuszników, wodzowie składali sobie uroczyste wizyty, zaś w innych miejscach, w wagonach nieznanych bliżej instytucyj zagranicznych, odbywały się podejrzane transakcje oraz werbunek robotników do nieokreślonych bliżej kolonij na nieznanych kontynentach w jakichś nowo odkrytych kopalniach. A wśród tego wszystkiego włóczyli się z koszami w rękach, w swych niebieskich luźnych strojach, wiecznie uśmiechnięci przekupnie chińscy, wywołując przenikliwemi drżącemi głosami:
— Ghusia! Ghusia! Pielsina! Pielsina!
A potem naraz gulgocąc:
— Jablka! Jablka! Jablka!
— My mamy szczęście! — klął chorąży Curuś — W Samarze codzień o czwartej rano zajeżdżała pod mój wóz lokomotywa i ryczała, jakby kto z niej pasy darł, w Jekaterynburgu stawiano nas stale przy warsztatach, gdzie lokomotywy naprawiano i wycie tam było, jakby sto wściekłych słoniów się darło, a teraz to piekło tu. Jakieś potwory wyją bezustannie, a prócz tego — o! — posłuchaj, posłuchaj tylko tego przyjemniaczka! Słyszysz?