Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak zwykle wojsko! — myślał Niwiński — Raz nakręcone, już się odkręcić nie da.
I tak cała dywizja amerykańska przemaszerowała, patrząc z wiernem oddaniem się w oczy japońskiego podchorążego.
Błąd naprawili Kanadyjczycy, zresztą wyglądem i „trainingiem“ dość podobni do Amerykanów.
Szli potem Szkoci, olbrzymi i smukli, z oficerami trzymającymi rapiery, jak świece, potem znakomicie wymusztrowana kompanja marynarzy francuskich, prezentujących w marszu karabiny, potem zbici i szukający nerwowo łokciami kontaktu i „równania“ drobni strzelcy anamiccy o posiniałych z zimna twarzach, dość lękliwie patrzących z pod ciemno-granatowych czap strzelców alpejskich. Szli oni ze sztandarem, który na znak czci pochylił się przed oficerami, ale sztandarowi „kolorowych“ nikt czci nie oddał; ich obowiązkiem było kłaniać się białym. A potem pojawiła się kompanja marynarzy japońskich. Drobni, niscy, bezwąsy żołnierze w bardzo zgrabnych, ciemnogranatowych mundurach i w białych na sposób francuski kamaszach, wyglądali jak kadeci. Kiedy zbliżyli się ku sztabowi, oficer zakomenderował „tygrysim głosem”, a wówczas swobodny krok marynarzy stężał w głośny krok paradny. Ulica zaczęła huczeć równym grzmotem, zaś oficer z długą szeroką szpadą, wyciągniętą na prawo i zlekka tylko pochyloną ku dołowi, przeszedł wspaniale wyprostowany i dumny — lew groźny twarzą, wzrokiem, krokiem i błyskiem swego miecza. Tuż zahuczał paradny marsz bataljonu piechoty japońskiej — chłopów silnych, wzrostu