Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mocny gmach, oparty o bastjon czeski... Instynktu prawdziwej niezależności w nas niema... My stale jesteśmy na San Domingo... Pogódźmy się! Choćby z murzynami, byle nie bić się za drugich, a żyć spokojnie dla siebie!
Inżynier pomyślał chwilę, a potem rzekł z nagłą decyzją:
— Wiesz co? Jedź do jenerała Hallera! Jedź! I tak dziwne, że na nasze depesze niema żadnej odpowiedzi. Mieli przyjechać — nie przyjechali! Armja czeska ma swego ministra, który się nią opiekuje, ale ta biedna nasza dywizja jest taką własnością Francuzów, jak ten ich anamicki bataljon.
— Ja powinienem wrócić! — zmieszał się Niwiński.
— Dokąd? Do dywizji? Żeby komenderować kempanją? Na to oni mają ośmiuset przeszło oficerów. Jedź! Będziemy musieli wogóle posyłać kurjerów regularnie. Byłeś w tej robocie od początku, będziesz mógł najlepiej przedstawić... Jedź — a czem prędzej!
Trudno było oprzeć się tej pokusie.
— Oczywiście — pojadę, zdam, jak należy raport, a potem wstąpię do wojska tam, we Francji.
Jenerałowie odjechali na zachód, inżynier czekał na pieniądze, które mu Francuzi mieli wypłacić, zaś Niwiński uganiał po mieście od władzy do władzy, zbierając wizy na swym pasporcie.
Kiedy pewnego dnia zaszedł do sztabu przeczytać komunikat z frontu, spotkał Czeczka.
— Daj mi swą flagę! — mruknął jenerał, witając się z nim — Daj mi swą flagę!