Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A San Domingo? — spytał Niwiński.
A naraz zakrztusił się i zaniósł się gardłowym kaszlem, jak dziecko przy kokluszu.
— Co ci jest?
— Nic. „Globus bistericus“. Nerwy — na psy już schodzą.
Inżynier spojrzał na niego zaniepokojony.
— Możebyś odpoczął trochę? Posiedź gdzie nad morzem...
— Nie. To nie tylko choroba, nie tylko nerwy... To jest tak: Nasz związek z Czechami Francuzi zerwali. Sami idą z Moskalami, z Anglikami i Japończykami. — Jak to wygląda — wiesz. Czesi będą chcieli zejść z frontu — Francuzi zaczną ich straszyć Moskalami, nami, Amerykanie — odmówią statków, a wówczas Czesi zejdą z frontu zupełnie. Zostaną Moskale i my. I wtedy my jako straż tylna. I wtedy Moskale na nas się rzucą — wszyscy, Francuzi i Anglicy uciekną, zaś Japończycy daleko, za Bajkałem...
— Dywizja może się obronić! Z dwa razy mniejszemi siłami Czeczek szedł z Penzy aż ku Uralowi.
Niwiński przerwał mu ruchem ręki.
— Być może. Ale ja widzę Europę i nasze wiecznie niebezpieczne stanowisko. Gdybyśmy mieli olej w głowie, niktby nas w arjergardzie nie stawiał. Otóż myślę sobie tak: Będzie to samo. Od Czechów nas Europa oddzieli — żebyśmy byli bardziej zależni — przyślą nam dużo jenerałów i pójdziemy się bić. Potem Francuzi i Anglicy uciekną, a my znowu padniemy bohatersko jako przedmurze czy przedsionek, zamiast stać jak